Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Efektem trwających od trzech miesięcy intensywnych rozmów międzynarodowych jest zgoda Kijowa na „formułę Steinmeiera”: chodzi o plan pokojowy, zaproponowany w 2016 r. przez szefa niemieckiego MSZ, a dziś prezydenta Niemiec. Przewiduje on, że tereny Donbasu, niekontrolowane dziś przez Kijów, dostaną specjalny status w ramach Ukrainy. Jednak wszedłby on w życie dopiero po przeprowadzeniu tam wyborów samorządowych i uznaniu ich przez OBWE za „ogólnie” spełniające kryteria. Jak widać, to tylko punkty ramowe i diabeł tkwi w szczegółach. Nie wiadomo na przykład, co z kampanią wyborczą, dostępem mediów i kontrolowanymi przez Rosję zbrojnymi formacjami. Kijów uważa, że muszą zniknąć, ale „formuła” o tym nie wspomina. Pytań jest więc tu więcej niż odpowiedzi.
Zełenski uważa, że bez uregulowania konfliktu nie może być szybkiego rozwoju kraju, a jego popularność daje mu możliwość działania. Ukrainę do porozumienia z Rosją popycha też Zachód, pragnący poprawy relacji z Kremlem. Wyraźnie brzmi to w retoryce prezydenta Macrona, który w „formacie normandzkim” (liderzy Ukrainy, Rosji, Niemiec i Francji) chce przejąć palmę pierwszeństwa od Berlina. Kreml liczy, że wykorzysta sytuację i proces pokojowy odbędzie się na jego warunkach. Sprowadzają się one do tego, że „zwracając” Donbas Ukrainie, de facto utrzyma nad nim kontrolę. Można oczekiwać, że planowany szczyt „formatu” w Paryżu rzuci więcej światła na rachuby każdej ze stron.
Niezwykle ważne jest, by wokół procesu pokojowego panował konsens społeczny na Ukrainie. Z tym jest problem: w niedzielę na kijowskim Majdanie i w wielu miastach odbyły się protesty „przeciw zdradzie”. Ugoda, której wielu obywateli nie zaakceptuje, może mocno zdestabilizować sytuację w kraju. Dlatego warto pamiętać, że podpisanie czegokolwiek jeszcze niczego nie gwarantuje. ©