Kochankowie z Auschwitz

Śmierć, seks i wielka historia w tle to gotowy przepis na bestseller. Jednak gdy tym tłem jest Holokaust, łatwiej o moralną porażkę niż o artystyczne zwycięstwo.

26.08.2019

Czyta się kilka minut

 / REUTERS / FORUM
/ REUTERS / FORUM

Pisarze wszystkich krajów też prowadzą politykę historyczną. Zagłada Żydów trzyma się mocno na szczycie motywów z przeszłości, które na tysiące sposobów są przelewane na papier. Nie można jednak w kółko eksploatować kadrów nieludzkiego bestialstwa znanych z podręczników historii. Nawet najwrażliwszy czytelnik w końcu się oswoi z nimi, zobojętnieje i znudzi. Trzeba więc – jakkolwiek makabrycznie to zabrzmi – w coraz to nowy sposób ożywiać opowieść o największej zbrodni XX w.

Moda na fabularyzowanie Zagłady przychodzi i odchodzi falami. W pierwszych dwóch dekadach po wojnie dominowały świadectwa ocalałych i bezpośrednich świadków Zagłady pisane dla potomności, a więc podniosłe w tonie i kreślące wyrazisty, manichejski podział na dobrych i złych. Prozę z tego okresu zajmowały natomiast poszczególne kręgi obozowego piekła i dehumanizacji więźniów. Jednocześnie nadciągała kolejna fala utworów – intymnych, skupionych na wewnętrznych przeżyciach bezbronnych ofiar historii – a zwiastunem tej narracji był „Dziennik” Anne Frank, wydany po raz pierwszy w 1947 r. (pol. 1957). Sukces dojrzałej opowieści nastoletniej dziewczyny zaowocował włączeniem do literatury holokaustowej perspektywy dziecka, które nie tyle wie o Zagładzie, co ją odczuwa. O śmierci mówi językiem utraty, a nie liczbami spalonych ciał. I rzekomo nie ma w jego rozpadającym się świecie miejsca na seks (wyjątkiem jest oczywiście „Malowany ptak” Jerzego Kosińskiego, a i „Dziennik” Frank zawiera fragmenty o budzącej się seksualności autorki, ocenzurowane w pierwszych wydaniach).

Odpowiedź na topos niewinnej i dziewiczej ofiary przyszła szybko i gwałtownie, wspólnymi siłami literatury i kina. „Pasażerka”, „Nocny portier” czy „Wybór Zofii” to tylko kilka tytułów, gdzie kołem zamachowym akcji jest perwersyjna gra między seksualnie wykorzystywaną więźniarką a seksualnie od niej uzależnionym oprawcą lub oprawczynią. Scenerią niepokojącej opowieści o przemocowej relacji jest obóz koncentracyjny, najczęściej Auschwitz-Birkenau, ale bohaterką niekoniecznie jest Żydówka, jakby niektórym twórcom wojennej fikcji związek „podkobiety” z esesmanem wydawał się zupełnie nie z tej ziemi.

Sądzę, że to właśnie nurt sadystyczny w literaturze Shoah wywołał kolejną falę – zarówno literatury faktu, jak i beletrystyki przywracającej ofiarom nie tylko seksualne ciało, ale także serce gotowe na rodzinną i romantyczną miłość, także w obliczu końca. Modelowym przykładem opowieści o różnych wymiarach miłości w czasach Zagłady jest rozmowa Marka Edelmana z Paulą Sawicką, „I była miłość w getcie” (2015): minimalistyczne w stylu, ale czułe wspomnienie zmarłych i taka próba oddania ich emocji, która nie odbiera powagi ostatniemu kochaniu. Dla wrażliwego odbiorcy jest to lektura trudna – bardziej wymagająca niż skrupulatne wyliczenia ofiar i opisy technik zabijania z bestsellerowych książek Timothy’ego Snydera. Ale i te wysoko zawieszają poprzeczkę czytelnikom.

Obozowe love story

Może właśnie dlatego dziś nadszedł czas holokaustowych harlequinów, romansów nieco patetycznych, ale w gruncie rzeczy pensjonarskich. Nie stawiają one przed czytelnikiem wyzwań ani poznawczych, ani estetycznych, poza jednym: wzrusz się losem bohaterów, bo oni są tacy jak ty prawie osiemdziesiąt lat później. Ten gatunek ma już swoją obiegową nazwę. To „obozowe love story”, czyli namiętność w cieniu krematoriów, gdzie życie wygrywa ostatecznie ze śmiercią, a czytelnik otrzymuje coś w rodzaju pozytywnego zakończenia. A przynajmniej nadzieję, że cudem ocaleli bohaterowie wyczerpali swój limit plag i teraz już będą żyć długo i szczęśliwie.

Flagowym tytułem tej fali jest „Tatuażysta z Auschwitz” (2018), powieść Heather Morris, nowozelandzkiej autorki mieszkającej w Australii. Doskonale sprzedająca się na świecie i w Polsce książka jest przedstawiana jako oparta na faktach, chociaż uczciwszym określeniem byłyby fabularyzowane wspomnienia. W 2003 r. Morris spotkała przeszło osiemdziesięcioletniego Lalego Sokołowa i przez trzy lata wysłuchiwała jego opowieści o wojennych losach mężczyzny i jego przyszłej żony Gity Furman. Opowieści rzeczywiście wzruszającej, ale skrojonej tak, jak chce tego pamięć – przechowująca obrazy pozytywne i ocalające człowieczeństwo wspominającego w jego własnych oczach.

Morris jest jednak w równym stopniu kronikarką, co bajarką. Lale Eisenberg (po wojnie zmienił nazwisko na Sokołow), dwudziestoparoletni słowacki Żyd z Krompachów, wiosną 1942 r. trafia do Auschwitz, a następnie zostaje skierowany do Birkenau. Chce przeżyć i szuka okazji, by dostać lżejszą pracę i dodatkowy wikt. Okazja sama go znajduje, a na jego drodze stają wyłącznie anioły, w najgorszym zaś razie przekupni Niemcy. Kiedy Lale choruje, niemal cały barak pielęgnuje go i dzieli się z nim tak cennym jedzeniem. Rewirowy kapo, który mówi z polskim akcentem, zachowuje się, jakby był opiekunem niesfornej grupy kolonistów, a kiedy Lale zostaje jego posługaczem, deliberują o podrywaniu dziewczyn.

Wkrótce na pomocnika upatruje sobie Słowaka obozowy tatuażysta, niegdyś paryski wykładowca ekonomii. Panowie uprzejmie rozmawiają o moralności i polityce, do czasu aż francuski marksista znika na zawsze. Lale zajmuje jego miejsce, dostaje więcej zupy, może nawet wziąć dokładkę, którą w tajemnicy dzieli się ze współwięźniami. A kiedy poznaje miejscowych pracujących przy rozbudowie obozu, zaczyna przemycać jedzenie i lekarstwa, płacąc kosztownościami skradzionymi zabijanym w Birkenau Żydom. Dzieli się kontrabandą z innymi osadzonymi i płaci strażnikom za namiastkę normalnego życia. Dzięki temu może wsunąć w usta ukochanej kawałek czekolady i załatwić jej lżejszą pracę w administracji obozowej.

Bo jest i ukochana. Najpierw jej imię to tylko 34902, rząd cyfr, które Lale wytatuował jej na przedramieniu, z miejsca zakochując się w nieznajomej. Poprzez wymieniane z pomocą kapo liściki umawia się z nią na schadzki. Konsumują miłość w opuszczonym przez wartowniczkę baraku i wzajemnie się ratując, są w stanie przetrwać aż do stycznia 1945 r. Potem Gita ucieka z kilkoma Polkami z marszu śmierci, a pomagają im polscy gospodarze (nieświadomi tego, że jest Żydówką). Po powrocie do Bratysławy spotyka szukającego jej Lalego, który trafił jeszcze na krótko do Mauthausen. Biorą ślub i niedługo potem muszą w dramatycznych okolicznościach uciekać z Czechosłowacji. Trafiają do Melbourne i tam już żyją długo i szczęśliwie. Gita Furman umiera w 2003 r., a Lale Sokołow trzy lata później, opowiedziawszy swoje losy Morris. Wartką i prostą w środkach literackich narrację pisarki dobrze się czyta, a co najistotniejsze – można po niej spokojnie spać.

Turysta w Auschwitz

„Polecam tę powieść wszystkim bez wyjątku, niezależnie od tego, czy przeczytali już setki historii o Zagładzie, czy też stykają się z tematem po raz pierwszy” – zachęca na pierwszych kartach książki Graeme Simsion, także pisarz. I ma rację, przynajmniej jeśli chodzi o drugą część jego rekomendacji. Nie trzeba o nazizmie, Holokauście i Auschwitz-Birkenau wiedzieć właściwie nic, żeby wejść w świat tej powieści. Jej protagonista początkowo też nic nie wie o obozach koncentracyjnych ani o losie wschodnioeuropejskich Żydów. Śledząc jego dalsze losy, czytelnik też się za wiele o tym nie dowie. Gdzieś na drugim planie straszy doktor Mengele, eksterminowane są całe narody (żydowski i romski) i rodzi się ruch oporu, zdeterminowany, by wysadzić krematoria. Lale jest być może „jedynym Żydem, który kiedykolwiek wyszedł z krematorium żywy” (odczytywał zatarte numery obozowe ofiar), ale jego losy są na tyle wsobne i rozgrywane na sensualnej nucie, że dzieją się właściwie poza historią Żydów jako ofiar konkretnego planu ideo­logicznego.

„Tatuażysta z Auschwitz” to baśń, wybiórczo sięgająca po historyczne rekwizyty. Przypomina sensoryczne narracje w nowoczesnych muzeach poświęconych historii, gdzie współcześni goście stają się towarzyszami podróży widmowych bohaterów, wyciętych z setek biografii i wspomnień. Przeszłość wyłania się z rozproszonych cytatów, zapętlonych slajdów i animacji wyświetlanych na dotykowych ekranach. Zwiedzający wchodzi w tę przestrzeń jako zaciekawiony turysta i wychodzi niezmieniony. Wciąż jest turystą w tym świecie, tyle tylko, że turystą „zabawionym” odległym w czasie dramatem. Podobnie działa powieść ­Morris i jej literackich powinowatych (o czym dalej). Zaprasza do intymnego świata kosztem albo historycznej wiarygodności (co zresztą wielokrotnie zarzucano wspomnieniom Sokołowa), albo zrozumienia kontekstu i faktycznej grozy towarzyszącej przeżyciom bohaterów.

W przypadku „Tatuażysty…” ta groza czai się nie w komorach gazowych i krematoriach, lecz w głowie Lalego, który jest więźniem wyraźnie uprzywilejowanym. Po wojnie boi się, że zostanie uznany za kolaboranta. Dlatego trzyma się kurczowo pamięci o tym, jak chronił i dokarmiał innych osadzonych. Dlatego żarliwie broni pięknej Cilki, która została mimowolną kochanką esesmana. Mówi, że oboje wybrali życie. Kwestia tego wyboru i jego moralnych konsekwencji mogłaby uczynić z „Tatuażysty” naprawdę dobrą powieść, ale została jedynie muśnięta. Być może Morris odrobi tę lekcję w kolejnej książce, pt. „Podróż Cilki”, która ukaże się na początku października (Wydawnictwo Marginesy zapowiada polski przekład na styczeń 2020 r.). Będzie opowiadać losy wspomnianej drugoplanowej bohaterki „Tatuażysty…”, po wojnie napiętnowanej za seks z wrogiem i zesłanej na Syberię, gdzie mimo trudów i biedy znajdzie siłę na romantyczną miłość.

Miłość (nie)możliwa

Czekając na to, aż „Podróż Cilki” trafi do księgarń i na listy bestsellerów, wielbiciele „obozowych love story” nie muszą się nudzić. Niedawno do księgarń trafiło wznowienie poczytnej „Czerni i purpury” Wojciecha Dutki (pierwsze wyd. 2013), promowanej jako historia prawdziwa. Rzeczywiście, bohaterowie powieści, ­Milena Zinger i Franz Weimert, mają swoje pierwowzory. Losy Heleny Citronovej i Franza Wunscha były wielokrotnie opisywane w mediach jako przykład miłości ponad wszelkimi podziałami.

Dwudziestoletnia Słowaczka trafiła do Auschwitz w pierwszym kobiecym transporcie, a jej rówieśnik Austriak, który do SS wstąpił dobrowolnie, został tam skierowany jako weteran z frontu wschodniego. Okoliczności ich poznania mają olbrzymi potencjał melodramatyczny. Więźniarka oczarowała esesmana, śpiewając (przymuszona) na jego urodzinach. Od tej pory chronił ją aż do ewakuacji obozu. Po wojnie się rozdzielili, założyli własne rodziny, a spotkali się dopiero w latach 70. na jego procesie (Citronova zeznała na jego korzyść).

Psycholodzy mieliby poważne wątpliwości, czy ze strony kobiety to była faktycznie miłość. Literaci takiego dylematu nie mają. Namiętność, choć nieskonsumowana, wybucha i po stronie kata, i po stronie ofiary. Miłość przemienia ludzi i przezwycięża śmierć, nawet jeśli bohaterowie nie mogą być na zawsze razem – takie uniwersalne przesłanie płynie z tej buzującej od emocji i przydawek powieści. Inaczej niż w „Tatuażyście…” czytelnicy znajdą w „Czerni i purpurze” próbę analizy psychologicznej postaw bohaterów, brutalne opisy zbrodni i wiele informacji faktograficznych, ale najważniejsze, że z efektu końcowego zadowolony jest sam autor. „Czy moja powieść przetrwa sprawdzian najtrudniejszy, jakim jest upływ czasu? Racje ma Michel ­Houellebecq mówiąc, że przetrwają tylko takie książki, których nikt inny nie miał odwagi napisać. Mam wrażenie, że nie chodzi wielkiemu Francuzowi o skandal, bo on sam w sobie jest krótkotrwały, a o coś innego. O dotknięcie tematu w taki sposób, w jaki nikt tego nie uczynił wcześniej” – pisze na swoim blogu.

Kolejną wariację na temat romansu niemożliwego prezentuje Eoin Dempsey w debiutanckiej powieści „Finding Rebecca”. W Polsce ukazała się ona w połowie sierpnia nakładem Wydawnictwa NieZwykłego z Oświęcimia (tak!) jako „Anioł z Auschwitz”. Tytuł ten zawdzięcza sukcesowi „Tatuażysty…”, podobnie jak „Farmaceuta z Auschwitz”, „Kołysanka z Auschwitz” czy „Bokser z Auschwitz” – żeby wspomnieć tylko kilka nowości z ostatnich miesięcy. Punkt wyjścia powieści Irlandczyka jest obiecujący. Wybiera mało znany epizod Zagłady, jakim była trwająca od lipca 1940 r. niemiecka okupacja wyspy Jersey i wywiezienie stamtąd w lutym 1943 r. garstki mieszkańców żydowskiego pochodzenia do obozów w Rzeszy. Taki los spotyka tytułową i oczywiście zjawiskowo piękną Rebeccę, którą kocha jedyny młody Niemiec na wyspie, Christopher Seeler.

W momencie, w którym Rebecca znika z kart książki, zaczynają dziać się cuda, a fabuła coraz mocniej przypomina wypisy ze scenariusza „Listy Schindlera”, by pod koniec naśladować „Casablankę”. Apolityczny Christopher nie wiadomo kiedy i jak zostaje esesmanem. Trafia do Auschwitz, gdzie chce potajemnie odnaleźć ukochaną i ją uratować. Dempsey w przeciwieństwie do Morris nie szczędzi czytelnikowi brutalnych albo ikonicznych scen: na oczach wrażliwego Niemca zagazowywane są całe transporty Żydów, zabijane są dzieci, a ich lalki odsyłane do Rzeszy. Drewniane dialogi esesmanów są skomponowane z samych ideologicznych i antysemickich frazesów. Zadaniem Seelera jest nadzorowanie Sonderkommanda, żydowskich więźniów pracujących w krematoriach i w tak zwanej Kanadzie – sortowni rzeczy pozostawionych przez skazanych na śmierć ludzi.

Biorąc pod uwagę miejsce i czas akcji, Seeler powinien był się spotkać z bohaterami i bohaterkami „Tatuażysty…” jako ich lepszego sortu oprawca. Stara się nie być katem, ale mimo wszystko jest częścią zbrodniczej machiny. Kiedy okaże się, że Rebekki nie ma w Auschwitz, będzie musiał sobie jakoś uzasadnić przemianę w esesmana i znaleźć nową misję, którą można opisać w stylistyce melodramatu: ratowanie dzieci. Nie zdradzę chyba zbyt wiele, pisząc, że Rebecca w końcu się odnajdzie – bo takie są reguły tego gatunku.

Trzecia droga

Te powieści są mimo wszystkich zastrzeżeń próbą wyjścia z klinczu, w którym trzymana jest intymna historia Zagłady. Z jednej strony ich autorzy odrzucają figurę „muzułmana”, wycieńczonego człowieka widma, który w obozie wegetuje, a nie egzystuje. Bohaterowie „romansów koncentracyjnych” chcą nie tylko przeżyć, ale i żyć w obozie, dlatego muszą ocalić w sobie zdolność do miłości: romantycznej oraz erotycznej – i są w tym skuteczni. Z drugiej strony powieści te unikają pornografii seksu i śmierci, w której trudno o artyzm, jeśli nie jest się Jonathanem Littellem. Z uczuciami i ciałami bohaterów obchodzą się z szacunkiem i sympatią.

Nie można jednak zamykać oczu na dominujący w „obozowych love story” ­stylistyczny kicz, komiksowość oraz ­infantylizowanie nieludzkiej przeszłości. Bliżej im (zwłaszcza „Tatuażyście…”) do estetyki eufemizmu i pocieszenia znanej chociażby z filmu „Życie jest piękne” Roberta Benigniego lub z powieści Johna Boyne’a „Chłopiec w pasiastej piżamie”. To jest Holokaust widziany z naiwnego punktu widzenia, jako coś nienazwanego albo dającego się porównać do długiej rozłąki z domem, która kiedyś przecież się skończy. To jest „ostateczne rozwiązanie” w wersji light, która nie będzie dla bohaterów (może z wyjątkiem Franza Weimerta z „Czerni i purpury”) psychicznym balastem na całe życie, ale raczej „surviwalowym” rozdziałem. Z perspektywy czytelników to jest Zagłada, o której można bez obaw poczytać na wakacjach – trochę się wzruszyć, trochę zasmucić, a potem bez depresji wychylić się zza plażowego parawanu.

Miłośnicy historycznych romansów, dla których sceneria ocenzurowanego Holokaustu nie jest warunkiem koniecznym, a którzy chcieliby lepiej napisanej i skomponowanej fabuły, mogą poczekać do jesieni i wtedy sięgnąć po „Holenderską dziewczynę” Marente de Moor (premiera w październiku), nagrodzoną AKO Literature Prize i Nagrodą Literacką Unii Europejskiej. Jest to opowieść o osiemnastoletniej Holenderce wysłanej w 1936 r. do Niemiec, by ćwiczyć się w szermierce pod okiem zgorzkniałego weterana I wojny światowej. Znajdzie się tam miejsce na obsesyjne zauroczenie, brutalną rywalizację, obrachunek z rokiem 1914 i niepokojącą zapowiedź roku 1939. A przede wszystkim de Moor ma do zaoferowania trochę więcej – w porównaniu do „obozowych love story” – moralnego niepokoju, suspensu i wiarygodności oraz bardziej powściągliwy język. ©

Eoin Dempsey ANIOŁ Z AUSCHWITZ, przeł. Mateusz Grzywa, Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2019;

Wojciech Dutka CZERŃ I PURPURA, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2019 (wyd. II);

Marente de Moor HOLENDERSKA DZIEWCZYNA, przeł. Ryszard Turczyn, Wydawnictwo Relacja, Warszawa 2019;

Heather Morris TATUAŻYSTA Z AUSCHWITZ, przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2019