Nie wyszłam z Auschwitz

Zofia Posmysz, była więźniarka KL: Kilka tygodni po powrocie z obozu mama poprosiła, bym jej pokazała, „jak tam mieszkałam”. Użyła słowa „mieszkałam”. Przecież ono zupełnie nie oddawało tamtej rzeczywistości.

02.04.2017

Czyta się kilka minut

Zofia Posmysz na terenie obozu Auschwitz-Birkenau, 2015 r. /  / Fot. Grażyna Makara
Zofia Posmysz na terenie obozu Auschwitz-Birkenau, 2015 r. / / Fot. Grażyna Makara

ANNA GOC: Czy pytanie, dlaczego przeżyła Pani obóz, które zadaje się ocalałym, jest potrzebne?

ZOFIA POSMYSZ: Pytanie brzmi inaczej: „Dlaczego mnie się udało, a innym nie?”. Słyszałam je wielokrotnie. Zwłaszcza tuż po wojnie, kiedy wróciłam do domu. Pytali przypadkowo spotkani ludzie, zaczepiali w pociągu czy w sklepowej kolejce. Wystarczyło, że zobaczyli wytatuowany numer obozowy na przedramieniu. Niektóre z tych pytań miały niewypowiedziany podtekst: „Jakim prawem przeżyłaś?”, „Co robiłaś, co musiałaś zrobić, żeby ocaleć?”.

Odpowiadała Pani? 

Tak, za każdym razem mówiłam to samo: „Widocznie Bóg tak chciał”.

To trudna odpowiedź. 

Ale skuteczna. Niewierzący myśleli, że mają do czynienia z kimś nawiedzonym, religijnym „oszołomem”. I nie drążyli. A wierzący jakoś ją przyjmowali. Rzadko pytali: „Dlaczego Bóg chciał, by pani ocalała, a inni nie?”. Odpowiedź na to mogłaby być jedna: „Trudno przenikać plany Boże”. Niektórych zniechęcało to do dalszego drążenia.

Może jest tak, że nasze pokolenie w ogóle nie potrafi pytać o tamtą rzeczywistość?

Trudno, by potrafiło. Podobnie jak ci, którzy przez obóz nie przeszli. Kilka tygodni po powrocie z Auschwitz moja mama koniecznie chciała tam ze mną pojechać. Poprosiła, bym jej pokazała „jak tam mieszkałam”. Użyła słowa „mieszkałam”. Przecież ono zupełnie nie oddawało tamtej rzeczywistości.

Pani jakiego by użyła? 

Nie wiem, nigdy o tym nie myślałam. Chyba powiedziałabym, że chcę zobaczyć, jak się tam żyło. Uchylałam się początkowo, ale mama nalegała. W końcu pojechałyśmy. Weszłyśmy tylko do mojego bloku, zdążyłam mamie pokazać łóżka, w których spałyśmy po kilka. Mama nazwała je szufladami i poprosiła, byśmy już wyszły. Dla mnie ten układ łóżek był czymś normalnym. Nie myślałam, że mogłoby być inaczej.

Rozmawiała Pani o tym później z mamą?

Nie. Po powrocie mama powiedziała, bym nigdy tam wracała. Żebym zapomniała. Płakała. Łzy jej chyba pomogły. Ja nie potrafiłam płakać.

Czy przed wojną coś Panią wzruszało? 

Muzyka. Zwłaszcza „Pierwsza Brygada” – to była moja ukochana pieśń. Ale w domu śpiewałam też te, których uczyłyśmy się w Związku Strzeleckim. Była taka jedna, dość głupia: „A gdy przyjdzie dzień ponury i nadciągną gazu chmury, / granat pęknie, ziemia jęknie, / jak to wtedy będzie pięknie”. Tata, który pamiętał I wojnę światową, rozgniewał się, kiedy ją usłyszał. Omal wówczas nie oberwałam.

Teraz muzyka już tak nie działa? 

Wzrusza mnie tylko ta – oczywiście w sensie ujemnym – którą grała obozowa orkiestra. Przywołuje wspomnienia. Ale tuż po wojnie nie roztrząsałam obozowych przeżyć, nie miałam nawet na to specjalnie czasu. Przygotowywałam się do matury, jednocześnie pracowałam. Później od razu poszłam na studia. Zajęłam się teraźniejszością. W radiu poznałam męża i zaczęliśmy myśleć o przyszłości. Powtarzałam sobie: będzie coraz lepiej, będzie lepiej.

Było? 

W pewnym sensie tak. Obóz wracał tylko w snach, i to w dość dziwny sposób. Pojawiały się w nich lęki związane z moim ostatnim okresem w obozie, kiedy byłam szrajberką [więźniarka pracująca w biurze; w przypadku Zofii Posmysz prowadząca buchalterię kuchni – red.] i miałam – gdyby nie jakaś niespodziewana selekcja – właściwie zapewnione przeżycie. Nie chorowałam, byłam w miarę silna. Mimo to nie mogłam czuć się pewnie. Do komory gazowej trafiały przecież chore, niezdolne do pracy więźniarki. I w moich powojennych snach pojawiał się taki niepokój. Bałam się, że moja esesmanka wyjedzie, a ja bez niej stracę swoją pracę.

„Moja esesmanka” – tak ją Pani nazywa? 

Anneliese Franz – tak, moja esesmanka, szefowa. Pracowałam pod jej kierunkiem przez półtora roku.

Jak określiłaby Pani relację, która Was łączyła?

Była poprawna. Ja się zachowywałam jak podwładna: wstawałam, kiedy ona przychodziła, i meldowałam się. Ona czasami potrafiła okazać życzliwość, nawet zainteresowanie. Przeglądała na przykład listy, które wysyłałam do domu, czasami poprawiała w nich błędy.

Dzięki niej poznała Pani Tadeusza Lisowskiego, który jest bohaterem Pani opowiadania „Chrystus oświęcimski”. 

Przyprowadziła go z Auschwitz do Birkenau – do kantorku kuchni, w którym pracowałam, trzy razy. Myślę, że Franz go w jakiś sposób wyróżniała. Może wiedział, jak z nią rozmawiać? Franz jechała na rowerze, Tadeusz biegł obok niej. Być może jakiś odcinek pokonywali idąc. Musieli rozmawiać, bo Franz wspomniała później, że Tadeusz jest inteligentny.

Pojawienie się Tadeusza dawało nadzieję? 

Miał mnie nauczyć buchalterii. Jakieś jej podstawy poznałam w szkole handlowej, ale tam nas przecież nie uczono, jak prowadzić księgowość obozową. Odetchnęłam, że jest ktoś, kto mi pomoże.

Nie o taką nadzieję pytałam. Raczej o tę, którą daje miłość. 

Nigdy w tym kierunku moje myśli nie podążały. On był o dziesięć lat starszy, mógł być żonaty. Nie spytałam go nawet o to.

Nie myślała Pani, nim Tadeusz został w obozie rozstrzelany za działania w ruchu oporu, o wspólnym życiu poza Auschwitz?

Nie. Nie myślałam o wspólnej przyszłości. Ale śniła mi się ona. Być może Tadeusz, zatrzymując swoje uczucia w odpowiednim momencie, chronił mnie w ten sposób. A chyba nie byłam mu obojętna, skoro do mnie pisał.

Po wojnie śledziła Pani procesy zbrodniarzy hitlerowskich. Sprawdzała, czy wśród sądzonych była Anneliese Franz. 

Franz nie była sądzona, choć lista zarzutów wobec niej jest długa. Do Auschwitz przyjechała w 1943 r. z Ravensbrück [obóz koncentracyjny dla kobiet – red.]. Jaką pełniła tam funkcję? Za co odpowiadała? Nie wiem. Jej późniejszej działalności, już w Niemczech, też nie znam. Pomyślałam, że być może tuż po wojnie wyjechała do Argentyny albo jest w więzieniu. Wspomnienie o niej wróciło nagle. W 1959 r. pisałam reportaż z otwarcia linii lotniczej Warszawa-Paryż. Miałam kilka godzin czasu, więc pojechałam do miasta. Na placu Zgody, gdzie było wielu turystów, wydawało mi się, że usłyszałam jej charakterystyczny głos. Nie szukałam jej w tłumie, ale słyszałam głos. Kiedy wróciłam do domu, byłam bardzo poruszona. Mąż to zauważył. I gdy mu opowiedziałam, jaka jest tego przyczyna, poradził, abym o tym napisała. Tak powstało moje pierwsze słuchowisko – „Pasażerka”.

A gdyby ona usiadła przed Panią, tak jak ja teraz, o co by ją Pani spytała? 

Nigdy o tym nie myślałam. Ale Franz oczekiwałaby ode mnie wdzięczności.

Tak Pani sądzi?

Tak, na pewno by jej oczekiwała.

A nie tego, że Pani jej wybaczy?

Przebacza się tym, którzy o to proszą, okazują skruchę. Ona była wobec mnie w porządku. Powinnam jej raczej podziękować za te ostatnie półtora roku. Za życie bez głodu i bez chłodu. Gdyby zadzierzgnęła się między nami jakaś nić porozumienia, to mogłabym ją teraz spytać, jak się jej życie ułożyło. Z informacji, które mam od dziennikarza opisującego jej historię, wiem, że zamieszkała tuż po wojnie w Niemczech. Wyszła za mąż. Zmarła wcześnie, bo w 1956 r. To oznacza, że nie mogłam jej spotkać wtedy w Paryżu.

Próbowała ją Pani kiedyś odszukać? 

Myślałam o tym niedługo po wojnie. Chciałam pojechać do Zgorzelca, skąd pochodziła jej matka, i spróbować znaleźć jakieś informacje o niej w archiwach miejskich. W końcu mąż mnie przekonał, że raczej nie warto.

Słusznie radził?

Chyba tak. Niewiele bym zyskała, przypuszczalnie nie dotarłabym do żadnych dokumentów. Ktoś może powiedzieć, że to wydarzenie w Paryżu to tylko zbieg okoliczności. Ale czy to nie jest dziwne, że mój pierwszy utwór literacki – „Pasażerka” – po tylu latach żyje i jeździ po świecie? Czy nie po to ocalałam, by mówić o Auschwitz? Czy to nie jest moja powinność – by ostrzegać?

Na początku naszej rozmowy wspomniała Pani, że jest zmęczona. Bardzo zmęczona. 

Bo to nie jest przyjemność, opowiadać o tym, co przeżyłam w obozie. Ale po każdym takim spotkaniu mam poczucie spełnionego obowiązku. Mogę dziś powiedzieć, że nie wyszłam z Auschwitz. Stale tam jestem. Biorę udział w spotkaniach z młodzieżą, odpowiadam na ich pytania, wprowadzam w tamten świat, dla nich niewyobrażalny. Czasem nawet i mnie wydaje się, jakbym mówiła nie o swoich przeżyciach.

To pomaga?

Nie wiem. Nie potrzebuję już pomocy.

Kiedy jej Pani potrzebowała? 

Gdy zaczynałam pisać o Auschwitz. To było jak kuracja, autoterapia. Dzięki temu uwolniłam się od wspomnień. Zapisane mniej obciążały. Przeżycia, które stawały się materią literacką, były jakby mniej moje.

Czytelnicy wiedzą, że należą do Pani. 

Tak, i czasem mają mi to nawet za złe. Jedna z uczestniczek spotkania w Katowicach, tuż po ukazaniu się „Wakacji nad Adriatykiem”, spytała mnie, dlaczego dałam książce taki tytuł. Ona kupiła ją dla córki, by miała jakąś rozrywkę podczas swoich wakacji nad Adriatyk. A tu coś takiego. „Bo ja miałam takie wakacje” – odpowiedziałam.

W swoich książkach doszukuje się Pani dobra w ludziach, także w esesmanach. 

Doszukiwanie się iskry człowieczeństwa, także w esesmanach, pomogło mi w obozie. Niemcy to wyczuwali. Może niektórzy z nich chcieli być uznawani za ludzi. Były takie sytuacje, że można było oczekiwać najgorszego. Ale nagle wszystko się cofało.

Nie zawsze. Opisuje Pani m.in. scenę, w której więźniarki funkcyjne pobiły na śmierć jedną z więźniarek, Góralkę.

To były Niemki z zielonym winklem kryminalistek. W obozach pełniły funkcję pilnujących podczas pracy grup więźniarek. Urodzone sadystki. Bicie kogoś, upokarzanie go, sprawiało im przyjemność. Trudno to zrozumieć. Znając język niemiecki i słysząc ich rozmowy, wiedziałam, że trafiły do obozu jako prostytutki i należą do grupy ludzi pogardzanych. Biorą więc odwet na tych, na których mogą. W Auschwitz, by przeżyć, trzeba było szybko nauczyć się nowej rzeczywistości. Na przykład: jeśli szłyśmy do pracy piątkami, wiadomo było, że te, które stoją na brzegu kolumny, obrywają najwięcej. Dlatego starałam się zawsze znaleźć w środku. Dzięki temu przynajmniej w pierwszej chwili więźniarki funkcyjne czy esesmanki mnie nie dopadły. Miałam 19 lat. Może to była kwestia jakiegoś sprytu?

Nauczyć się nowych praw – to jedno. Ale jak je zrozumieć? 

Tak, można powiedzieć, że to, co działo się w Auschwitz, było straszne. Ale dlaczego było straszne? Nie ma takiego języka ani takiej narracji, która oddałaby obozową rzeczywistość.

Pani jej szukała. 

Raczej unikałam tego, co prezentował w swoich pierwszych książkach Tadeusz Borowski. Podziwiając jego naturalistyczne opisy, czułam, że idzie za daleko.

Dlaczego?

Bo w jego opowieściach nie ma iskry nadziei.

A była?

Były zdarzenia, które mogły dawać nadzieję. W 1944 r., przez kilka miesięcy, dzień i noc przyjeżdżały transporty węgierskich Żydów. Kominy dymiły bez przerwy. Nie można było spać. Na rampie trwały wyładowania, słychać było krzyki, strzały. A gdy zdarzyła się jakaś przerwa w transportach, esesmani wyszukiwali sobie inną robotę – wybierali więźniów do komór z obozu. Zwoływali ogólny apel, wyrzucali wszystkich z bloków i wyławiali. W pierwszej kolejności z bloków żydowskich. Ale apel obowiązywał wszystkich, niezależnie od narodowości. Podczas jednego z takich apeli stojąca obok mnie kobieta zaczęła śpiewać: „Słuchaj, Jezu, jak Cię błaga lud, / Słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud”. Dołączyła do niej inna, później kolejna i kolejna. Nagle usłyszałam za plecami głos esesmana-mordercy: „Co one śpiewają?”. Roztrzęsiona blokowa odpowiedziała, że się modlimy. Zaczął się śmiać, rechocąc pokazał w stronę żydowskiego bloku: „Modlą się? Za kogo? Za tych tam? Niech się modlą za siebie. Dzisiaj Żydzi, jutro wy”. To zdanie, jego brzmienie, pamiętam jeszcze teraz. Ale po apelu poczułam, że znów się udało, przeżyłyśmy. To dawało nadzieję.

W słowach esesmana była zapowiedź kolejnego dnia. 

Tak, ale ja czułam, że mnie to nie spotka. Dzięki szkolnemu katechecie z kościoła św. Floriana w Krakowie, który zaproponował nam, abyśmy przez dziewięć miesięcy każdego pierwszego piątku przystępowały do spowiedzi i do komunii świętej. Bo kto odprawi taką nowennę, ma gwarancję, że nie umrze bez sakramentów. A przecież w obozie Auschwitz o przyjmowaniu sakramentów nie mogło być mowy. I dlatego wiedziałam, że tam nie umrę. Nawet wtedy, kiedy byłam wycieńczona i poniżona.

W książce „Do wolności, do śmierci, do życia” opisuje Pani drogę powrotną, po wyzwoleniu obozu. Kolejny koszmar kobiet. 

Nie pisałam o szczegółach. Bo czy trzeba opisywać, jak wygląda gwałt, do którego dochodzi za ścianą? Żołnierze sowieccy wyobrażali sobie, że powinnyśmy być im wdzięczne. „Wyzwoliliśmy was” – to zdanie było na porządku dziennym. Ale zdarzało się, że sowieccy żołnierze stali też na straży. Dwa razy nawet NKWD przysłało dla nas ochronę – do stodoły, w której nocowałyśmy. Przed wejściem stał żołnierz z bronią i słyszałam w nocy, jak odpędzał „ochotników”. Byli tacy i tacy. Nie wolno uogólniać, wystrzegam się tego.

Spotyka się Pani z wyparciem tematyki obozowej przez kolejne pokolenia? 

Raczej nie. Choć tym, którzy nie chcą o tym słyszeć, zupełnie się nie dziwię. Do tej pory spotykam się za to z czymś innym. Podczas konferencji w Nowym Jorku, tuż po pokazie „Pasażerki”, padło z sali pytanie: „Czy pani jest Żydówką?”. Pytający wyjaśniał, że skoro w jego przekonaniu obóz Auschwitz-Birkenau był przeznaczony dla Żydów, a ja nie jestem Żydówką, to nie rozumie, dlaczego się tam znalazłam. Spokojnie wytłumaczyłam, że obóz powstał w 1940 r. I pierwsi więźniowie byli Polakami z Tarnowa. A Holokaust rozpoczął się w obozie w 1942 r. Kiedy trafiłam do Auschwitz, komory gazowe były dopiero budowane. Po konferencji pan, który zadał to pytanie, podszedł do mnie, podziękował i przeprosił. Zastanawia mnie ta niewiedza ludzi. Może to jest nasza – byłych więźniów – wina? Być może nie potrafiliśmy tego, co tam się działo, ludziom przybliżyć? Za mało się staraliśmy?

Mówi Pani z troską o pokoleniach, które nie znają wojny. 

Bo ja się boję kolejnej wojny. Tym bardziej że słyszę o wydarzeniach, które mogą prowadzić do takiego finału. Ze strachem myślę o tym, że Polska może nie być już w Unii Europejskiej. Że zostaniemy osamotnieni. Jak kiedyś. Wielka Brytania może sobie pozwolić na wyjście z Unii, ale nie my, żyjąc w tym miejscu Europy. W 1956 r. w „Życiu Warszawy” trafiłam na ogłoszenie: „Zamienię mało używaną wolność na inne położenie geograficzne”. Jak to przeszło przez cenzurę? Pojęcia nie mam. Przywołuję je, bo jest i dziś aktualne.

W rozmowie z Michałem Wójcikiem zatytułowanej „Królestwo za mgłą”, która się właśnie ukazała, powiedziała Pani, że po wojnie wciąż odkładała na szafie kawałki chleba. 

Zbierałam niedojedzony chleb na wszelki wypadek, by zawsze mieć zapas. Nie wiadomo, co mogłoby się stać. Bałam się, że znowu może nadejść „królestwo zła, gdzie nie ma Boga”. Jest to cytat z obozowej pieśni Birkenau. Brzmi on tak: „Birkenau, cierniowa droga. / Tysięcy ofiar wspólny grób, / Królestwo zła, gdzie nie ma Boga. / To Birkenau”.

Mierzyła się Pani z Bogiem? 

Nie. Jestem z tych, którzy wierzą, że Pan Bóg wie, co robi. To trudne. Zwłaszcza kiedy ludzie giną masowo. Przecież to się zaczęło już na początku okupacji, w październiku 1939 r., masowe egzekucje, w których rozstrzelano setki ludzi. Gdy rozmawiając o tym z mamą, spytałam, jak Bóg może do tego dopuścić, usłyszałam spokojną odpowiedź: „Gdy coś takiego złego się dzieje, to nie Pan Bóg działa, tylko szatan”. Teraz, kiedy z panią rozmawiam, wraca do mnie obraz obozu. Tysiące ludzi, którzy idą rampą dzień i noc. A po chwili płomień z komina. Idzie dym. W pamięci odżywają słowa tej samej pieśni: „I grobu mieć nie będziesz, przyjacielu, / Popiołów garść rozwieje polny wiatr. / Nieważne to, wszak jesteś jednym z wielu, / z tych wielu, co zapomniał o nich świat”. Aby świat nie zapomniał, współpracuję od lat z Międzynarodowym Domem Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu.

Wspominała Pani, że zachowała fragment swojego pasiaka. 

Tak. Mogę go pani pokazać.

Na zdjęciach archiwalnych materiał wyglądał, jakby był jaśniejszy. 

Pasiaki były ciemne, niebiesko-szare.

Pamięta Pani moment, kiedy go Pani odrywała?

Raczej odcinałam go czymś. Nie, nie pamiętam. Był 1944 r. Oddawałam swój ostatni pasiak i jako więźniarka pracująca wewnątrz obozu dostałam strój cywilny. Do domu rodzinnego udało mi się go przesłać dzięki Rosjance, która wychodziła z komandem do pracy poza obóz, gdzie spotykała się z miejscową ludnością. A oni mieli kontakt z podziemiem. Pracując w magazynie chleba, przyznawałam Rosjance czasem dwa, trzy bochenki więcej. Zaproponowała mi, że może przekazać list do mojego domu. To w nim umieściłam ten kawałek pasiaka. Na szczęście jest, nie zgubił się. ©℗

 

ZOFIA POSMYSZ (ur. 1923) jest pisarką, reporterką, scenarzystką. Więźniarka hitlerowskich obozów koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau, Ravensbrück i jego filii – Neustadt-Glewe. Po wojnie ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1952 r. pracowała w Polskim Radiu, gdzie m.in. kierowała działem reportażu. W 1959 r. napisała słuchowisko „Pasażerka z kabiny 45”, trzy lata później ukazała się jej powieść „Pasażerka”. W 1963 r. Andrzej Munk, a po jego śmierci współpracownicy reżysera, stworzyli film „Pasażerka”. Na podstawie książki powstała także opera Mieczysława Weinberga. Zofia Posmysz jest autorką kilkunastu książek, m.in. „Przystanku w lesie”, „Wakacji nad Adriatykiem”, „Do wolności, do śmierci, do życia”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2017