Kelner, sprężynka i zdjęcie blondynki

Czasami dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie.

01.12.2006

Czyta się kilka minut

Jestem nadal w Waszyngtonie, idę sobie rano do mojej ulubionej kawiarni "Soho"

i znów zamawiam latte i caramel apple pie. Coś jednak jest nie tak. Facetowi za ladą trzęsą się ręce, bo właśnie wszedł do kawiarni czarny mistyk, który staje w rogu i zaczyna swoją codzienną batalię z Panem Bogiem. Rozkłada szeroko ręce, krzyczy - zresztą całkiem wyrafinowaną angielszczyzną - o zbliżającej się apokalipsie, potem przechodzi do szeptu i z powrotem swoje kawałki o Armagedonie. Facet za ladą z nerwów nalewa mi wielki kubeł czarnej kawy. Mówię mu, że zamawiałem latte, a nie regular coffee, a on mi na to, że owszem, pamięta, że ja zawsze zamawiam latte, ale przeprasza, bo właśnie ma problem w kawiarni - tu pokazuje mistyka - i dlatego zapomniał, co ja zwykle zamawiam. Zwykle! Jestem tam trzeci czy czwarty raz, ale gość wie, co pijam na śniadanie, jakbym tam się stołował od lat.

Zaraz przypomniała mi się inna historia, z zeszłego roku, tym razem z Budapesztu. Mój przyjaciel Lajos prowadzi mnie do restauracji w Budzie, naprzeciwko Parlamentu, takiej małej knajpki węgierskiej, gdzie jemy znacznie, znacznie mniej, niż pijemy. Kelner - typowy kelner cesarsko--królewski: niewysoki, gładko zaczesany, krótki wąsik - skacze wokół nas, doradza, przynosi kolejne karafki, ale wszystko to robi dyskretnie, bez ostentacji. Po tygodniu wracam do tej samej restauracji, już z kimś innym, przychodzi ten sam kelner i pyta: primo, czy zamawiam ten sam gulasz, co ostatnio, secundo, czy od razu ma przynieść większą flaszkę wina, żeby nie chodzić co chwilę. Po tygodniu! Facet zapamiętał nie tylko, że wypiłem dużo wina (co pewnie łatwe), ale też, co jadłem! Krzyś Varga, którego wtedy akurat spotkałem, wyjaśnił, że w Budapeszcie trzeba zacząć życie od obstalowania sobie dwóch umyślnych: kelnera i łaziebnego. Bez tego podobno ani rusz w męskim świecie nad Dunajem.

O co tu chodzi? To bardzo proste. Chodzi o marzenie każdego człowieka, jakim jest wspólnota najprostszych, codziennych spraw, które nie wymagają strasznie wielkich słów. Wspólnota nie zaczyna się bowiem od góry - od deklamowania odwiecznej mantry na temat narodu i powinności wobec niego, lecz od dołu, od rozmowy z łaziebnym lub facetem, który parzy kawę na twoje śniadanie. Jeff - tak się gość za ladą nazywa - z każdym, kto wchodzi, zamienia parę słów, bo i sam jest zagadnięty zwyczajowym amerykańskim "how are you doing?", które tym różni się od polskiego "dzień dobry", że nie jest oznajmieniem stanu rzeczy, lecz pytaniem o to, co porabiasz i jak się masz. Owszem, najczęściej jest to pytanie konwencjonalne, na które nie oczekuje się odpowiedzi, jednak u Jeffa pytanie to jest okazją do krótkiej pogawędki. Nic wielkiego, ale jednak. Jeff opowiada o swoich wypiekach, goście o tym, co się ostatnio przydarzyło, wszystko dzieje się w czasie parzenia kawy i w tym krótkim czasie nawiązuje się nić sympatii, która pozwala potem pamiętać, co kto pije.

Gdyby się ktoś jeszcze nie domyślił, to piszę to wszystko w związku z wyborami lokalnymi. Pamiętamy wszyscy, że to właśnie one miały rozstrzygać o głębokości przemian w Polsce, o tym, jak dalece zmieniliśmy komunistyczne nawyki. Kiedy się jednak obserwuje to, co się dzieje obecnie, marzenie o prawdziwej, lokalnej samorządności odpływa w siną dal. Być może się mylę (bardzo bym chciał się mylić), ale jednak wciąż pokutuje w nas myślenie o samorządzie nie w kategoriach bliskich relacji między członkami tej samej wspólnoty, lecz władzy i pieniędzy.

Nie jest to jednak wcale wymysł polityków, lecz nas samych. Do wyjątków należy zaliczyć to, że ludzie, którzy mieszkają lub pracują w tej samej okolicy, pozdrawiają się z uśmiechem z tej tylko racji, że należą do tej samej społeczności. W Polsce trzeba kogoś znać dłużej, pracować lub mieszkać opodal całe lata, żeby się uśmiechnąć na powitanie, uśmiech bezinteresowny nie jest w ogóle praktykowany, a uśmiechnąć się do kogoś nieznanego i należącego do innej sfery - taki śmiały gest nikomu do głowy przyjść po prostu nie może. Jak się do kogoś uśmiechniesz zbyt pochopnie w metrze, to na pewno dlatego, że chcesz kogoś poderwać, a nie dlatego, że dobrze myślisz o ludziach.

W polskich kawiarniach tylko właściciele dostają tę samą kawę rano. W amerykańskich - każdy new to neighborhood jest mile witany i od razu zapamiętany z imienia, bo lokalna wspólnota liczy się najbardziej i zawsze można na nią liczyć, także z ekonomicznego punktu widzenia. Ale też przyznać trzeba, że amerykańskie kawiarnie - nawet sieciowy "Starbucks" - zapraszają do siebie niezrównanym zapachem kawy i tym, że można spokojnie w nich spędzić parę godzin, robiąc rozmaite rzeczy: czytając, pisząc, rozmyślając i gawędząc - jeśli kto ma ochotę - z przyjaciółmi. Zawiązywanie wspólnoty zaczyna się tu od zmysłów: chce się wracać do miejsca, które pozwala ci delikatnie oszołomić się zapachem etiopskiej kawy. Chce się także wracać do miejsca, w którym mówienie po imieniu nie jest znakiem spoufalenia, lecz społecznej bliskości.

W Polsce wspólnoty zawiązują się na stałe, z tej prostej racji, że jak ktoś dostaje pracę, to myśli, że dostaje ją na zawsze; jak ktoś dostaje mieszkanie, to mieszka w nim do końca życia. W Ameryce wspólnoty zawiązują się momentalnie, okolicznościowo niejako, albowiem każdy wie, że za parę lat może pracować gdzie indziej, i każdy zmienia swoje mieszkanie parę razy w życiu. Wydawać by się mogło, że takie nomadyczne życie nie pozwala na tworzenie wspólnot. Jest akurat dokładnie na odwrót: intensywność życia codziennego idzie w parze z intensywnością chwilowego zadomawiania. Granice domu zostają mocno poszerzone i rozciągają się na najbliższy sklep spożywczy, knajpkę, kawiarnię, pralnię. W tak wielkim kraju najbardziej ceni się to, co najbliższe. W Polsce odwrotnie: za punkt honoru bierze się wyobcowanie z własnej społeczności i dlatego trzeba zgubić się w anonimowym supermarkecie, by poczuć się w prawdziwym świecie.

Kiedy więc na liście wyborczej znalazłem ugrupowanie, które za cel główny stawia wybudowanie w Krakowie toru do wyścigów Formuły 1, zrozumiałem, że nadal nie wiemy, na czym polega budowanie lokalnych społeczności. Z tego powodu najbliższy mojemu sercu stał się kandydat do Rady Miasta nazwiskiem Bartłomiej Kocurek, który nie tylko - co jasne - uwielbia koty, ale też pewnego dnia znalazł na ulicy portfel, w którym - cytuję ulotkę wyborczą - "znajdowała się sprężynka, zdjęcie blondynki... i 750 zł". Znalezienie właściciela zajęło dociekliwemu Kocurkowi tylko dwa dni. Nie wiemy, z czego właściciel cieszył się najbardziej - ja stawiam na sprężynkę - ale to właśnie takie drobiazgi, ułamki codziennego życia, są podstawą lokalnych wspólnot. Zbudowanie Galerii Krakowskiej? Budowa toru wyścigowego? Ależ skąd. Najbardziej liczą się sprężynka i zdjęcie blondynki. Tu, w zakamarkach prywatnych portfeli, zaczyna się prawdziwe życie społeczności. Zdjęcie blondynki może być sprężyną skutecznych działań nie tylko na Hradczanach.

Kocurek na Prezydenta!

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2006