Jugendamt niejedno ma imię

Europejskie służby socjalne są coraz częściej krytykowane. Słynna sprawa Wioletty z Błot Wielkich - chciano jej odebrać dziecko, uzasadniając to biedą i niezaradnością - pokazuje, że problem dotarł do Polski.

10.08.2010

Czyta się kilka minut

Angielskie małżeństwo Jima i Carissy Smith zamieszkało niedawno w Hiszpanii, koło Alicante. Niedaleko znalazła lokum 21-letnia Megan Coote z matką. Z pozoru nie ma w tym nic szczególnego: na śródziemnomorskim wybrzeżu Hiszpanii osiedla się wielu Brytyjczyków. Obie rodziny szukały jednak nie słońca, lecz bezpieczeństwa i spokoju. Wyjechały z ojczyzny ze strachu przed zakusami służb socjalnych na ich dzieci. Dodajmy - jeszcze nie narodzone.

Dlaczego uciekli? Megan Coote bała się, że straci dziecko. Służby socjalne uznały, że jest za młoda i ma za niski iloraz inteligencji, a zatem nie nadaje się na matkę. Nie pomogły zapewnienia, że będzie jej pomagać rodzina. Okazało się to wręcz gwoździem do trumny, bo w służbach zapamiętano, że jej ojciec dawał kiedyś dzieciom klapsy. Państwo Smith (to nazwisko fikcyjne) mają już za sobą fatalne doświadczenia: pierwsze dziecko im odebrano, gdy u pani Smith stwierdzono tzw. zespół Münchhausena.

Według Johna Hemminga, deputowanego do Izby Gmin i szefa organizacji "Justice for Families" (Sprawiedliwość dla Rodzin), już pięć brytyjskich rodzin z tego powodu uciekło za granicę. I na tym się nie skończy, nawet jeśli Hiszpania nie zawsze okazuje się azylem. Państwo Smith, jak ujawnili dziennikarzom "Timesa", szukali kraju, gdzie rodzina jest wartością cenioną. Tymczasem ich syn Jim już został zabrany, bo do hiszpańskich pracowników socjalnych zwróciły się o to służby z ich rodzinnego hrabstwa Suffolk. Współpraca europejska sprawia, że służby socjalne mogą mieć bardzo długie ręce.

Wszechwładza

Lista przewin, które mogą uzasadniać odebranie dziecka rodzicom - albo przynajmniej oddanie go pod nadzór pracowników socjalnych - jest długa. Matka jest impulsywna i łatwo daje się ponieść uczuciu gniewu. Dzieci mają nadwagę. Niemowlę jest za rzadko przewijane. Dziecko nie chodzi do szkoły, pobierając nauki w domu. Matka powiedziała córce, że urodziła ją przez cesarskie cięcie, a tym samym naraziła dziecko na ciężki stres. Rodzice ograniczają potomstwu rozrywkę, bo nie pozwalają siedzieć godzinami przy komputerze. Nie mówiąc o daniu klapsa, co może mieć dla rodziców skutki fatalne, nawet gdy złe zachowanie dzieci uzasadnia zastosowanie takiego środka. Zresztą i tradycyjne próby dyscyplinowania dzieci - jak porządna bura czy odesłanie do innego pokoju - mogą sprawić, że rodzice znajdą się pod pręgierzem, bo "powodują u dzieci traumę".

Dzieje się tak w różnych krajach Europy: Szwecji, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Włoszech. Ostatnio również w Polsce - jak pokazała pamiętna sprawa Wioletty z Błot Wielkich. Okazało się, że czynnikiem rozstrzygającym o przyszłości dziecka i jego prawie do miejsca w rodzinie może być bieda i niezaradność rodziców. Tym razem skończyło się pomyślnie. Ale sprawa skłania do pytania: czy warto brnąć w to, co w innych krajach przynosi skutki odwrotne do zamierzonych?

Służby socjalne i sądy rodzinne są bowiem wszechwładne: mogą przekazać dziecko rodzinie zastępczej, mogą oddać je do adopcji. Proces oceniania, czy rodzice nadają się na rodziców, przeważnie trwa długo, a w tym czasie obowiązuje ich zakaz zbliżania się do własnych dzieci. Spotkania, jeśli są dozwolone, odbywają się pod nadzorem służb. Ci, którzy przeszli taką procedurę, wspominają ją jako koszmar. Rodzina jest praktycznie bezradna.

Jest w tym paradoks: państwo, które na sztandarach ma wypisane hasło nieingerowania np. w sprawy gospodarki, coraz śmielej wkracza na pole społeczne, w funkcjonowanie rodziny. W pamięci wielu polskich małżonków z małżeństw polsko-niemieckich fatalnie zapisał się Jugendamt, urząd ds. młodzieży. W starciu z nim polscy rodzice zbyt często są na przegranej pozycji.

Bezsilność

"Zobacz tylko, co zrobiłeś z ciałem swojej mamy" - zażartowała 36-letnia mieszkanka angielskiego hrabstwa Essex, pochylając się w szpitalu nad łóżeczkiem małego synka. To wystarczyło, by czujne pielęgniarki złożyły doniesienie (trafniej: donos) do służb socjalnych, informując, że matka "ma żal do swych dzieci". Chłopczyk i jego siostra-bliźniaczka, na mocy decyzji sądu, trafiły do rodzin zastępczych, rodziców zaś ostrzeżono, że mogą zostać oddane do adopcji. Dlaczego? Ano dlatego, że matka w rozpaczy nakrzyczała na pracowników socjalnych zabierających dzieci, orzeczono więc, że ma problemy z panowaniem nad sobą i może stanowić zagrożenie dla dzieci.

Przypadek państwa N. (w takich sytuacjach, dla dobra dziecka, nazwisk się nie ujawnia), choć nie jedyny, jest w pewien sposób wyjątkowy. Dla państwa N. narodziny dzieci to uwieńczenie wielu lat starań. Bliźnięta przyszły na świat dzięki technice in vitro, bo pani N. nie mogła począć dziecka drogą naturalną. Pięć zabiegów, ich wysokie koszty (38 tys. funtów), opieka nad noworodkami, które wymagały umieszczenia w inkubatorze - wszystko po to, aby upragnione dzieci znalazły się w rękach obcych ludzi. "W szpitalu po prostu uznano, że nie mamy talentów rodzicielskich. Spisywano wszystko, co mówiliśmy i robiliśmy, by użyć tego przeciwko nam" - pani N. opowiadała dziennikowi "Daily Mail".

W tej samej gazecie dramatyczne przeżycia swej rodziny opisała Susan Pope z Worcestershire. Pewnego dnia Guy, 11-letni syn państwa Pope, w niecenzuralnych słowach kłócił się z młodszą siostrą. Gdy matka przywołała go do porządku, usłyszała: "Odp... się, krowo!". Dała mu więc klapsa. Odtąd wypadki potoczyły się błyskawicznie. Guy ze starszym bratem poszli na policję, by złożyć skargę na rodziców: że głodzą go, biją i nie pozwalają się bawić. Wkroczyły służby socjalne. Całą trójkę dzieci umieszczono w rodzinie zastępczej, rodzice zaś, szczęśliwie na krótko, trafili do więzienia za maltretowanie dzieci. Gdy rozpoczęto procedurę oceniania ich kwalifikacji rodzicielskich, okazało się, że przeciw nim przemawia wszystko: remont domu, bo Guy ma przez to za mało mebli w pokoju, konieczność lekkiego odchudzenia go, bo przecież odmawia mu się jedzenia...

Służby socjalne ingerują nie tylko, gdy chodzi o dzieci. Rosalynd Figg z Coventry chciała, z pomocą rodziny, opiekować się w domu 86-letnią matką, cierpiącą na demencję. Ale pracownicy socjalni w asyście policji zabrali Betty Figg do domu opieki. Służby socjalne odrzuciły wniosek Ros o opiekę, nie zważając, że przygotowała dom pod kątem potrzeb matki. "Czułam się jak wróg publiczny, a nie jak córka, która chce dać matce wszystko, co najlepsze - żaliła się Ros dziennikarzom. - Nie mogę uwierzyć, że w naszym społeczeństwie są dozwolone tak gestapowskie praktyki".

Współwina

Nadgorliwość służb socjalnych ma kilka powodów.  Jednym z bardziej oczywistych są ostre zarzuty, jakie pod ich adresem formułowano w ostatnich latach, gdy np. w Wielkiej Brytanii odnotowano parę głośnych wypadków śmierci dzieci - bitych, zaniedbanych, głodzonych. Służby socjalne, w powszechnym przekonaniu, były współwinne, bo nie wywiązały się ze swych zadań: nie kontrolowały sytuacji i nie niosły rodzinom pomocy.

Prawdziwie brzemienny w skutki okazał się "przypadek Baby P" (Dziecko P), przez długi czas, na mocy decyzji sądu, znany opinii publicznej tylko pod takim określeniem. Dziś, w blisko trzy lata po jego śmierci, wiadomo, że "Baby P" to Peter Connelly z Haringey pod Londynem, zamęczony na śmierć przez matkę, jej przyjaciela i jego brata. Gdy umarł, miał zaledwie 17 miesięcy - i ponad 50 obrażeń na ciele. Problem w tym, że rodzina Connelly nie była służbom nieznana. Przeciwnie - pracownicy socjalni odwiedzili ją podobno ponad 60 razy. Mimo to nie zauważono, co się dzieje, i nie uratowano dziecka.

Mimo upływu czasu dyskusja o sprawie "Baby P" nie ustaje. W służbach socjalnych wywołała ona trwałe skutki - tak uważa np. Sharon Shoesmith, ich szefowa w Haringey, po śmierci Petera zwolniona ze stanowiska. "Dziś setki dzieci odbiera się rodzicom, bo pracownicy socjalni chcą się zabezpieczyć przed ewentualnymi zarzutami" - mówiła niedawno. Łatwiej bowiem, jej zdaniem, zabrać dziecko, niż zastanowić się, jak pomóc rodzinom w trudnej sytuacji.

Milczenie

Prawdziwym problemem stały się jednak tzw. przymusowe adopcje. Według Sue Reid z "Daily Mail", która od dawna śledzi nadużycia na tym polu, dzieje się tak, ponieważ służby socjalne (po angielsku social services, stąd często nazywane źle się kojarzącym skrótem "SS") realizują plan liczbowy: oddanie do adopcji określonej liczby dzieci. W 2000 r., w początkowym okresie rządów Partii Pracy, zwiększono "plan" o 50 proc., do 5400 dzieci rocznie. Do realizacji planu zachęcają wysokie premie dla tych oddziałów socjalnych, które skierują najwięcej dzieci do adopcji.

Ciekawe, że to, co dzieje się obecnie, stanowi zupełne wypaczenie pierwotnego założenia. Wówczas bowiem władzom zależało na tym, by zmotywować służby socjalne do ożywienia adopcji dzieci starszych, dla których trudniej znaleźć nowe rodziny. Ale, jak to bywa, idea uległa degeneracji. Liczba dzieci oddawanych do adopcji w wieku powyżej 7 lat spadła od tego czasu, według dziennikarki Sue Reid, o połowę, bo służby idą po linii najmniejszego oporu. Im młodsze dzieci, tym łatwiej o adopcję - i jedyny problem to zadbanie, by dzieci nie zabrakło. Dlatego przypadki, gdy noworodki są zabierane wprost z sali porodowej, nie należą do rzadkości. "To jeden z największych skandali Wielkiej Brytanii: utajony system, który pozwala pracownikom socjalnym bez żadnego uzasadnienia zabierać dzieci od kochających rodzin" - pisze Christopher Booker, komentator dziennika "Daily Telegraph".

Skandalem jest też nakaz milczenia, jakie sądy rodzinne narzucają rodzicom odbieranych dzieci. Nie mogą opowiadać, co ich spotkało, ani szukać kontaktu z dziećmi, dopóki nie dorosną. Maureen Spalek, jak opisuje Christopher Booker, aresztowano, bo 12-letniemu synowi przebywającemu w rodzinie adopcyjnej ośmieliła się wysłać kartkę z życzeniami urodzinowymi. Zdaniem "Daily Mail", "tylko działalność MI 5 [kontrwywiadu] jest otoczona większą tajemnicą niż praca sądów rodzinnych".

"Mam dowody, że corocznie ponad tysiąc dzieci jest bezpodstawnie zabieranych od rodziców, którzy nie robią im żadnej krzywdy. Stawiane cele powodują, że pracownicy socjalni są nadgorliwi. Tajność systemu zaś skrywa złe działania i błędy" - mówi John Hemming, poseł Liberalnych Demokratów do brytyjskiego parlamentu.

Sprzeciw

Czara goryczy chyba jednak zaczyna się przelewać, bo coraz więcej jest - nie tylko w Wielkiej Brytanii - stowarzyszeń i organizacji, które oferują rodzicom poradę i pomoc w odzyskiwaniu dzieci.

Najdalej, bo aż do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, dotarła sprawa ze Szwecji. Dotyczy 7-letniego Dominica Johanssona, który został zabrany przez służby socjalne, ponieważ jego rodzice, mając w perspektywie dłuższy wyjazd do Indii (matka jest Hinduską), postanowili uczyć go w domu, by nie zmieniał potem szkoły ze szwedzkiej na indyjską.

Nauczanie w domu nie jest w Szwecji zabronione, ale służby uznały, że wkroczyć muszą. Dziecko zabrano z pokładu samolotu, na pięć minut przed odlotem do Indii. Odtąd Dominic przebywa w rodzinie zastępczej, rodzice zaś mają prawo dogodzinnego z nim spotkania co pięć tygodni. Ponieważ szwedzki sąd stanął po stronie służb socjalnych, prawnicy rodziny skierowali sprawę do Strasburga.

Z kolei rodzicom 9-letniej Giorgii i 13-letniego Giovanniego - z miasteczka Basiglio koło Mediolanu - pomogła lokalna społeczność. Mieszkańcy Basiglio organizowali akcje protestu, gdy służby, twierdząc, że rodzeństwo utrzymuje ze sobą stosunki seksualne (przyczyną był rysunek, który, jak się potem okazało, złośliwie namalowała koleżanka Giorgii), zabrały dzieci. Mobilizacja poskutkowała. Rodzice zaś wystąpili do sądu przeciw winnym - nauczycielom, psychologowi i pracownikom socjalnym, którzy wnioskowali o odebranie dzieci, choć wiedzieli już, że zarzut nie jest prawdziwy.

Poruszenie w Wielkiej Brytanii wywołała ostatnio historia Olivera i Gillian Schonrocków, małżeństwa z podlondyńskiej miejscowości Dulwich. Pozwalają dzieciom, w wieku 8 i 5 lat, jeździć do szkoły na rowerze, samodzielnie, pod dyskretną tylko opieką. W związku z tym zostali przez dyrekcję szkoły ostrzeżeni, że może ona przekazać sprawę służbom socjalnym, ponieważ rodzice narażają dzieci na niebezpieczeństwo. Sprawa rozpętała żywą dyskusję i okazało się, że państwo Schonrockowie mają bardzo wielu sojuszników. Jednym z nich jest burmistrz Londynu Boris Johnson. "Bohaterskim rodzicom - pisał na łamach "Daily Telegraph" - należy się podziękowanie od nas wszystkich, bo mieczem zdrowego rozsądku rozcięli wielką i rozdętą świętą krowę bezpieczeństwa. Ta sprawa należy do rodziców, nie do państwa".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2010