Co zmieni „ustawa Kamilka”

Joanna Gorczowska, pedagożka i psychoterapeutka: Brytyjczycy budowali system zapobiegania przemocy wobec dzieci przez dekady, z każdej śmierci wyciągając wnioski. My jesteśmy dopiero na początku tej drogi.

15.07.2023

Czyta się kilka minut

 / VASILEIOS KARAFYLLIDIS / ADOBE STOCK
/ VASILEIOS KARAFYLLIDIS / ADOBE STOCK

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Dwa miesiące temu zmarł w Częstochowie katowany przez ojczyma ośmioletni Kamil. Jego szpitalną walkę o życie, inaczej niż poprzednie podobne tragedie, Polska śledziła tygodniami, a Sejm przyjął kilka dni temu specjalną ustawę. Przełom?

JOANNA GORCZOWSKA: To się dopiero okaże. Śledziłam tę historię i jako praktyk, i jako matka, z poczuciem przeraźliwego smutku oraz współczucia dla tego chłopca. Potem poczułam złość – na to, jak skonstruowany jest polski system i jak od lat funkcjonuje logika przerzucania się odpowiedzialnością za takie tragedie. Złość także na to, że katalog reakcji na to wydarzenie przynajmniej na początku był podobny do tego, do czego przywykliśmy: „przyjrzymy się tej sprawie”; „nie możemy dopuścić do kolejnej tragedii” itd.

Później pomyślałam, że w sumie to nie powinnam być zaskoczona: przecież takich historii i następujących po nich wzmożeń była masa i nic konstruktywnego nie przyniosły – państwo polskie na przestrzeni lat ani razu nie zareagowało na podobne zdarzenie konkretnym planem działania, który minimalizowałby ryzyko powtórzenia się tragedii, ale przede wszystkim nie zbudowało ram systemu ochrony dziecka.

Zapytam wprost, odwołując się do Pani ponad 15-letniego doświadczenia pracy w brytyjskiej służbie socjalnej: czy ten sam chłopiec, mieszkając z tą samą rodziną na Wyspach, miałby szanse, by żyć?

Miałby większe szanse na bycie chronionym. Z bardzo prostego powodu: przemoc skutkująca śmiercią dziecka prawie nigdy nie dzieje się z dnia na dzień, bez wcześniejszych sygnałów i symptomów. Wiemy, że także w tej historii o podejrzeniu przemocy i zaniedbaniach wiedziała szkoła, lekarz, sąd rodzinny.

Który jednak nie zabezpieczył dziecka, tylko przydzielił rodzinie kuratora.

Było więcej takich momentów: np. chłopiec uciekł z domu i został odnaleziony daleko od niego, o czym służby również informowały sąd. Podobne momenty, absolutnie krytyczne, skłoniłyby brytyjski system do bardzo wnikliwej diagnozy sytuacji w rodzinie i tzw. oceny ryzyka. Ta diagnoza określa nie tylko stan faktyczny, a więc czego dziecko doświadcza, ale też prawdopodobieństwo powtórnego wystąpienia przemocy. Jeśli ono istnieje, następuje zabezpieczenie, tzn. umieszczenie dziecka w bezpiecznym środowisku na czas dogłębnej diagnozy wydolności rodzicielskiej i zdolności rodziców do zmiany.

W Polsce zapanowała nadzieja, iż historia Kamila to przekroczenie masy krytycznej. Zanim porozmawiamy o tym, co znajduje się w nowelizacji prawa będącej pokłosiem tej tragedii, opowiedzmy o Wielkiej Brytanii. Tam też były historie, które ruszyły wyspiarski system z posad.

W 1974 r. zmarła ośmioletnia Maria Colwell, wobec której ojczym stosował długotrwałą przemoc. Doszło do tragedii, pomimo że rodzina była od dłuższego czasu pod opieką służb społecznych. Tyle że, jak wykazała dokładna analiza, instytucje ze sobą nie współpracowały, pracownicy byli słabo przygotowani do pracy z dziećmi, a cały system bardziej się skupił na potrzebach rodziców niż dziewczynki.

Jedną z bardziej znaczących zmian prawnych tamtego czasu było uchwalenie Ustawy o dzieciach w 1989 r. Ten akt wprowadził obowiązek podejścia skoncentrowanego na dziecku, a także tzw. próg krzywdy, po przekroczeniu którego interwencja w życie rodziny jest konieczna.

Pokłosiem m.in. tej tragedii było wpisanie do brytyjskiego prawa pojęcia „odpowiedzialności rodzicielskiej”, która zastąpiła „prawa rodzicielskie”.

Gdy w Polsce kilka lat temu poprzedni rzecznik praw dziecka chciał to pojęcie umieścić w naszym prawie, na prawicy wybuchł wrzask.

I zmiana nie przeszła, pozostała więc „władza rodzicielska”, która odzwierciedla nasze myślenie o relacji rodzic-dziecko.

A wracając do przełomowych historii, w 2000 r. brytyjską opinią publiczną wstrząsnęła historia 9-letniej Victorii Climbié. Dziewczynka zmarła wskutek trwającej bardzo długo przemocy ze strony ciotki i jej partnera. Po tej tragedii w 2004 r. znowelizowano Ustawę o dzieciach, zobowiązując władze lokalne do promowania współpracy międzyinstytucjonalnej, oraz wprowadzono regulację Every Child Matters [każde dziecko ma znaczenie – red.], wzmacniając ochronę małoletnich w obszarze edukacji oraz ochrony zdrowia.

Natomiast obowiązek przeprowadzania szczegółowej analizy każdego przypadku drastycznej przemocy wobec dziecka, istniejący na Wyspach dużo wcześniej, zyskał nazwę, którą posługujemy się często dzisiaj w Polsce, domagając się zmian – Serious Case ­Review [analiza poważnych przypadków – red.]. To prowadzona na poziomie lokalnym i centralnym analiza, co w systemie działało dobrze, a co nie, prowadząc do opóźnionej reakcji służb. Ma zupełnie inny cel niż dochodzenie karne – tu nie chodzi o winę, tylko o ustalenie, jakie lekcje należy wyciągnąć z tragedii. Proszę zauważyć, że analizy nie skupiają się tylko na uniknięciu śmierci dzieci lub uszczerbku na ich zdrowiu, ale też na poprawie działania całego systemu.

Ale dziury w nim pojawiają się zawsze. W Wielkiej Brytanii kolejna głośna tragedia miała miejsce w 2007 r.

Znana jest do dziś jako historia „Baby P” – 17-miesięczny Peter zmarł wskutek przemocy ze strony matki i ojczyma. Dziecko było znane służbom społecznym. Analiza po śmierci „Baby P” dowiodła, że w pracy z tą rodziną praktycy w ocenie ryzyka wystąpienia przemocy skupiali się na narracji matki. Nie sprawdzili przeszłości kryminalnej jej partnera.

Mieli też uśpioną czujność, bo matka – co jest częstym zjawiskiem – zgłaszała się z każdym, nawet niewielkim problemem zdrowotnym dziecka do lekarza oraz była w stałym kontakcie ze służbami społecznymi. Na zewnątrz można by powiedzieć, że współpracowała z instytucjami, jednakże realna zmiana w funkcjonowaniu tej rodziny nie nastąpiła. Kilka dni przed śmiercią chłopczyka służba zdrowia mogła zareagować, ale tego nie zrobiła: lekarz wiedząc, że dziecko było widziane przez innego specjalistę kilka dni wcześniej, nie zbadał go. Tymczasem, jak się później okazało, chłopiec miał już wtedy złamane żebra.

Każda z tych trzech historii przynosiła nowe lekcje, ale też wszystkie posiadały punkty wspólne. Raz, że trzeba przygotowywać praktyków do rozpoznawania wszystkich kompleksowych zjawisk w rodzinach, gdzie dzieje się przemoc. Dwa, że trzeba przyglądać się przede wszystkim potrzebom dziecka poprzez rozmowę z nim, obserwacje interakcji dziecko-rodzic, a nie polegać na przekazie dorosłych. Trzy, że współpraca między instytucjami i wymiana informacji są kluczowe.

Brzmi jak katalog polskich grzechów systemowych w niemal wszystkich głośnych przypadkach zabójstw dzieci.

Bo u nas te tragedie niczego nie zmieniają. Na Wyspach tymczasem po każdej z opisanych historii – a także po wielu innych – uszczelniano system, doprecyzowywano zasady współpracy wszystkich kluczowych instytucji, szkolono kadry, a także poprawiano system wsparcia dla nich.

To fundamentalne, bo przecież praktycy – pracownicy socjalni, pedagodzy – muszą mieć poczucie bezpieczeństwa, wsparcie superwizyjne doświadczonego specjalisty. W historiach, o których rozmawiamy, jest wiele cierpienia, często trudnego do uniesienia bez pomocy innych. To może prowadzić do rozwinięcia tzw. traumy zastępczej u praktyków, ograniczając ich zdolność do oceny ryzyka występowania przemocy wobec dzieci.

Pani, pełniąc przez wiele lat funkcję pracownika socjalnego diagnozującego zagrożone dysfunkcjami polskie rodziny na Wyspach, ale też potencjalnych opiekunów zastępczych dla dzieci z takich rodzin – również miała takie momenty?

Pamiętam współpracę z matką, niezwykle inteligentną, ale manipulującą kobietą. Jej małe dziecko miało urazy i zostało zabezpieczone. Moim zadaniem była diagnoza wydolności rodzicielskiej. Matka podczas kontaktów z dzieckiem zachowywała się wzorowo, była uważna, troskliwa. Osoby ją nadzorujące nie zgłaszały obaw, informacje ze żłobka były pozytywne. Dziecko miało urazy, które – wedle opisów matki – wynikały z jego nadmiernego temperamentu. To była bardzo trudna sprawa, właśnie z uwagi na umiejętności manipulatorskie matki, która „uwiodła” część praktyków. W dodatku zbiegło się to z moim przeciążeniem zawodowym w tamtym czasie. Dopiero wsparcie superwizyjne oraz terapeutyczne pozwoliło mi pozbyć się napięcia i skierować uwagę tam, gdzie być powinna – przy dziecku.

Uważam, że praktycy w Wielkiej Brytanii pracują w znacznie lepszym otoczeniu systemowym: są nie tylko lepiej opłacani, ale też dostają impulsy do rozwoju. A ci polscy nie mają podstawowych narzędzi, takich jak superwizja. System brytyjski ma swoje problemy, ale jest stale monitorowany i ulepszany – to jego najmocniejsza strona.

Choć ta profesja jest chyba trudna w każdym zakątku świata. Mówi się, że pracownik socjalny – przynajmniej w odniesieniu do zagrożonych rodzin – podejmuje same złe decyzje. Odbierze dziecko – „jest bezduszny”; nie odbierze – może się zdarzyć tragedia.

Nie do końca się z tym zgadzam: jeśli dziecko jest krzywdzone, to jego ­zabezpieczenie na czas oceny wydolności ­rodzicielskiej oraz pracy z nią jest decyzją słuszną.

Rozstanie z rodzicami to zawsze cios.

Tak, dlatego tak ważna jest wnikliwa diagnoza sytuacji dziecka. W tych trudnych decyzjach należy przede wszystkim myśleć o jego bezpieczeństwie, nie tylko fizycznym, ale i emocjonalnym. We wspomnianej sprawie „Baby P” analiza wykazała, że urzędnicy stosowali coś, co nazywa się „zasadą optymizmu”, czyli interpretowali wszystko na korzyść wersji, wedle której w tej rodzinie sytuacja zmieni się na lepsze, pomimo braku znaczących przesłanek. Tu trzeba się zatrzymać i zadać sobie pytanie: dlaczego zakładam, że wszystko jest i będzie OK, skoro niewiele na to wskazuje?

W naszej kulturze po prostu zakłada się, że rodzina biologiczna to najlepsze środowisko dla dziecka.

A w Wielkiej Brytanii głównym założeniem jest bezpieczeństwo dziecka. I ten paradygmat to jest jedyne słuszne założenie, bo zakłada nie tylko jego ochronę, ale też wczesne wsparcie rodziny.

U nas nie brakuje opinii, że ten paradygmat doprowadza do bezdusznego odbierania dzieci z rodzin. Tak się ocenia głównie system skandynawski.

Nie chcę zajmować się systemem skandynawskim, bo wchodziłabym w mechanizm, który w moim przekonaniu jest szkodliwy. W takich przypadkach nasuwa mi się pytanie: „Czym nie zajmujesz się w sobie, zajmując się innymi?”. To stosowany od lat mechanizm obronny: „Pogadajmy o systemie skandynawskim, zamiast przyjrzeć się temu, co u nas nie działa”.

Coś w tym jest, nawet na poziomie popkultury. Był głośny film o polskiej rodzinie, której bezduszny szwedzki system odbiera dzieci. Historii opartej np. na dramacie zabitej w 2019 r. Blanki z Olecka nie nakręcono.

Patrząc na to zjawisko z metaperspektywy, możemy powiedzieć, że polski system wspierania rodziny jest systemem zorganizowanym przez traumę. Jest niespójny, chaotyczny. To rzeczywistość, w której refleksja budzi lęk, a wypieranie staje się mechanizmem obronnym. Więc ilekroć ktoś prosi mnie o rozmowę na temat „bezdusznych Skandynawów”, odpowiadam: „Hej, zajmijmy się sobą, u nas giną dzieci”. Pogadajmy o tym, że u nas nie ma wystarczającej liczby rodzin zastępczych. Że nie są one właściwie wspierane. Że wiele decyzji sądów rodzinnych retraumatyzuje dzieci. Że pracownicy socjalni są źle opłacani i słabo wspierani.

Jak ocenia Pani wspomniany już projekt, ochrzczony zresztą publicystycznie mianem „ustawy Kamilka”, który został przyjęty przez Sejm? Wprowadziłby on do polskiego prawa procedurę na kształt brytyjskiej Serious Case Review. Takiej analizy dokonywałby powołany przez ministra sprawiedliwości zespół ekspertów: prawnika, pediatry, psychologa, psychiatry, pedagoga i socjologa.

To bardzo ogólne zręby tego, co działa na Wyspach. Dobrze, że się taki element pojawia, bo to może być początek konstruowania czegoś ważnego. Ale warto też powiedzieć o rzeczach, których w projekcie nie ma, albo które są, ale budzą niepokój.

Po pierwsze, raport będący analizą przypadku ma powstać w ciągu czterech miesięcy. Uważam, że to za mało.

Po drugie, nie bardzo z tego projektu wiadomo, co się z tym raportem będzie później działo, jak te odmieniane przez wszystkie przypadki „wnioski” będą się przekładać na zmiany prawne oraz strukturalne. Kto – i do kogo – będzie wysyłać rekomendacje? Jaki jest czas na ich realizację? Kogo mamy z tego rozliczać? Ważna jest metodologia prowadzenia takiej analizy. Nie widziałam w projekcie informacji na ten temat.

I zastrzeżenie najogólniejsze, a zarazem najbardziej fundamentalne: brakuje mi w tym projekcie założeń – po co my to wszystko robimy? Chciałabym zobaczyć jakieś credo, do którego można by się odwołać.

Projekt pojawia się na kilka miesięcy przed wyborami.

Co też rodzi pytanie: jak to jest, że przez lata nie zajmowało to głów polityków? Stawiam to pytanie ponadpolitycznie, bo ten temat nie był na agendzie nigdy.

Jednego ten projekt nie zmieni: w sprawach o ograniczenie bądź odebranie praw rodzicielskich dziecko – jak chciało wielu ekspertów – nie będzie miało przedstawiciela w sądzie. Okazało się, że jeszcze w PRL Sąd Najwyższy orzekł, iż taki przedstawiciel godziłby we wspomnianą „władzę rodzicielską”...

W Polsce – co brzmi niewiarygodnie – dziecko nie ma w systemie pomocowym nikogo, z kim miałoby relację na wyłączność.

Jest pracownik socjalny i pomagający w codziennym funkcjonowaniu asystent rodziny, ale oni wspierają całą rodzinę.

I to jest istota różnicy, o której rozmawiamy. W Anglii jest child social ­worker, czyli pracownik socjalny na rzecz dziecka, oraz przedstawiciel dziecka w sądzie. To jego „głos” w systemie. Niejedyny: nawet akty prawne, ustawy, jak Children Act albo Every Child Matters chronią dzieci, a nie dorosłych.

U nas nazwy zawierają inne słowo: rodzina. Jest nawet ministerstwo rodziny.

To bardzo symptomatyczne dla myślenia o potrzebach dzieci w Polsce. Mamy Rzecznika Praw Dziecka, który jednak na rzecz ochrony dzieci robi realnie niewiele. Dość powiedzieć, że nie usłyszeliśmy od Mikołaja Pawlaka żadnego mocnego wystąpienia czy inicjatywy po tragicznej śmierci Kamila. To mnie zasmuca.

A co się przez ostatnie dekady zmieniło w Polsce na lepsze?

Świadomość, mentalność. Choć na Wyspach to właśnie od polskich rodziców, gdzie był problem alkoholowy, imprezy i awantury zgłaszane przez sąsiadów, zdarzało mi się słyszeć podszyte niedowierzaniem pytanie: „Pani nigdy nie wypiła piwa przy dziecku?”. Bywało, że rodzice w czasie takich imprez robili sobie, „dla żartu”, zdjęcia dzieci trzymających puszkę z piwem. A potem mówili: „W Polsce to by nie był żaden problem, a tutaj nas niepokoicie”. Pamiętam kilka takich przypadków, występowały one wraz z innymi czynnikami ryzyka w tych rodzinach.

Co nie zmienia faktu, że przemiany świadomościowe są widoczne. Dostrzegam je w swojej pracy terapeutycznej z rodzicami, ale też wokół siebie. Obserwuję większą wrażliwość i rozumienie, że przemoc skutkuje długofalowymi negatywnymi konsekwencjami rozwojowymi.

To jest energia, na której warto budować zmiany. ©℗

JOANNA GORCZOWSKA jest pedagożką społeczną i psychoterapeutką Gestalt. Ma ponadpiętnastoletnie doświadczenie pracy w systemie zapobiegania przemocy wobec dzieci w Wielkiej Brytanii. 

 

Wywiad został autoryzowany, zanim Sejm przyjął nowelizację tzw. ustawy Kamilka. Wersja przegłosowana 13 lipca przez posłów uwzględnia dwie kwestie, o które upomina się w rozmowie Joanna Gorczowska. Nie ma w niej mowy o limicie czasowym, w ramach którego trzeba dokonać analizy przypadku przemocy. Ustawodawca sprecyzował też, że odpowiednie organy i instytucje „w terminie trzech miesięcy od dnia doręczenia raportu z analizy określonego zdarzenia informują przewodniczącego Zespołu do spraw analizy zdarzeń o sposobie realizacji zaleceń”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Lekcja Kamila