JK

W latach siedemdziesiątych na Grochowie słuchaliśmy go jak Boba Dylana.

20.01.2014

Czyta się kilka minut

Nawet jakoś bardziej, bo po pierwsze śpiewał po polsku, po drugie nie miał żadnych płyt ani nagrań. Sami musieliśmy śpiewać i sami grać. Z ust do ust, jedni od drugich wyśpiewywaliśmy jego kawałki. Nikt nie znał oryginału. Piosenki istniały gdzieś w przestrzeni, wędrowały w stu wersjach muzycznych i tekstowych. Prawie jak utwory tak zwane „ludowe”: każdy miał prawo wziąć i zagrać własną wersję, dołożyć albo odjąć takt, zmienić tekst, uzupełnić go, gdy nie starczało pamięci. No więc, jak Dylana, jak Wysockiego, jak Baez, jak Biczewskiej. Tyle że jeszcze bardziej, bo najczęściej nie znaliśmy oryginału i dzięki temu te piosenki stawały się bardziej nasze. W dodatku o nas były, o tym surrealistycznym, absurdalnym kraju w dobie schyłkowego komunizmu. Wędrowaliśmy ulicami w poszukiwaniu czarno-białych plakatów z ogłoszeniami władzy o jakichś tam jej decyzjach. Na ich tle robiliśmy sobie zdjęcia, by na chwilę stać się bohaterami nieśmiertelnej frazy: „żona jakby trochę z radia, a on cały z obwieszczenia”.

Tak więc JK był legendą, z którą się utożsamialiśmy. No i jeszcze to nazwisko, które od razu wpadało w ucho: trochę niby obce, ale dźwięczne i lekkie: Kleyff. Gdyby nazywał się na przykład Cieślak czy Maciąg, miałby nieco trudniej.

Nie no, oczywiście, że jakieś oryginały piosenek Jacka Kleyffa docierały. Na kasetach, na zdartych taśmach, przegrywane dziesiątki razy, zdeformowane, zawerniksowane warstwami szumów i trzasków jak głosy z kosmosu. I nawet nie było wiadomo, czy to on sam, czy jakiś jego naśladowca. Ale i tak byliśmy spokojniejsi, że gdzieś jest, że czuwa, że walczy, że kpi i nazywa po imieniu. A my za nim, że „w telewizji pokazali, a uczeni potwierdzili, że pewnemu psu gdzieś w Azji można przyszyć łeb od świni”. Nawet nie zdając sobie sprawy, jaką proroczą moc miały te słowa. Bo dopiero w czasach, które miały nadejść (a których tak wyglądaliśmy) nabrały właściwego i przeraźliwego sensu.

Któregoś niedawnego lata pod nasz dom zajechało zielone auto i wysiadła z niego potężna postać. Nieco utykała i miała na sobie szerokie spodnie w niebieską kratkę. Nieco się zdziwiłem, bo chociaż niby posiadały kieszenie, to takich samych używałem do snu. „Jestem Kleyff”, powiedziała postać. „Czytałem w jakimś wywiadzie, że słuchasz moich kawałków. Byłem niedaleko, to zajechałem”. Rzeczywiście, powiedziałem gdzieś, że jak długo jestem w obcych krajach, to puszczam sobie Kleyffa, żeby posłuchać polszczyzny. Bo jemu polszczyzna bardzo się składa i jest mu niejako wdzięczna. On się z nią za bardzo nie cacka, a ona mu przyjemnie ulega. To śpiewanie, frazowanie, ten niezobowiązujący stosunek do rytmu, a czasem i składni zawsze przypominał mi Grzesiuka. Też Kleyffowa poetyka brała to, co najlepsze z miejskiej ludowości polszczyzny: skrót, ironię, balans na granicy kiczu i wzniosłości, i to niewyrażalne, wobec którego i śmiać się nam chce, i zarazem płakać.

„No, słucham” – powiedziałem do zwalistego faceta w gaciach w kratkę, a potem weszliśmy do domu i gadaliśmy do rana.

I tak jest w istocie oraz nieustannie. W grudniu snułem się kilka dni tak zwaną „ścianą wschodnią”, trochę wspominając, trochę planując. Wśród krajobrazów zawierających wysoki procent melancholii puszczałem sobie to i owo, a w końcu na niskich łąkach pod Drohiczynem puściłem sobie ostatnią płytę Jacka, czyli „Znalezienie”, by aż do powrotu już się z nią nie rozstawać. Pulsowała, dudniła dobrym elektroakustycznym brzmieniem i kołysała. Totalny oldskul i zarazem energia jak u dwudziestolatka (tyle że dziś takich dwudziestolatków wśród muzyków raczej już brak). Żadnego oglądania się na nowe brzmienia, mody, cudne elektrokosmiczne dźwięki oraz neoabsolut technologii. Nic z tych rzeczy. Jakby czasy się nie zmieniały, a i sam czas nie płynął.

Bo i w istocie dla prawdziwego artysty czas nie ma znaczenia. Prawdziwy artysta po prostu działa poza czasem. No więc słuchałem tych falsetów, chrypień, szarż na pograniczu kiczu i wzniosłości, i dobrze, że „ściana wschodnia” motoryzacyjnie nie obfituje, bo na przemian chciało mi się to śmiać, to – jak to się mówi – ronić łzę.

Gdzieś znalazłem błotnistą drogę i zjechałem nad samą rzekę, nad zielony Bug. Woda była wysoka i toczyła się wartko. Otworzyłem wszystkie drzwi w aucie i jak weekendowy grillowy burak rozkręciłem sprzęt na full. Patrzyłem i słuchałem, jak bębny, basy i Kleyffi głos unoszą się nad nurtem, a nurt porywa je i unosi ze sobą.

Tak było. Nic nie zmyślam.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2014