Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jest taka scena w filmie „Pat Garrett i Billy Kid” Sama Peckinpaha: bandyci, do których Bob Dylan (znaczy się postać przez niego grana) dołącza, pytają, jak się nazywa. Dylan odpowiada: „Alias”. „Alias co?” – dopytują. „Alias co chcecie” – pada odpowiedź.
Widziałem ten film wiele razy. Pierwszy raz w kinie w 1977 albo 1978 r. Dylana usłyszałem chyba w 1976 r. Dostałem od dziewczyny kasetę z nagraną płytą „Desire”. Nie mogłem przestać słuchać. W końcu taśma stała się ledwo czytelna. Hipnotyczne, niskie dźwięki skrzypiec Scarlet Rivery ledwo się przebijały spod warstw trzasków i szumów. Nie miałem też pojęcia, jak Dylan wygląda. Nie było przecież internetu, prawie nie było zagranicznych płyt. Za to wyobraźnia nie zasypiała nawet na chwilę. Tak więc zobaczyłem go dopiero w tym filmie. Pewnie nie potrafiłem go rozpoznać i dopiero kolega siedzący obok powiedział: „To on”. „Alias co chcecie”. Kto wie, czy to nie była najprawdziwsza kwestia w jego życiu.
Przeglądam jego fotografie zrobione w ciągu pięćdziesięciu lat. Na pierwszych jest ślicznym chłopcem przebranym raz za włóczęgę, raz za proletariusza, to znowu za kogoś w rodzaju Huckleberry’ego Finna. „Był niewiarygodnie niechlujny”, wspomina Joan Baez. Pewnie mówi prawdę. W Nowym Jorku spał, gdzie popadnie, na podłogach, na przypadkowych kanapach, u przyjaciół i znajomych. Wymyślał historie o sobie samym. Że był sierotą, że jeździł pociągami towarowymi, że jest pół-Cyganem...
„Oto legenda własnego życia” – tak go przedstawiano na pierwszych występach, gdy jeszcze był kompletnie nieznany. Podobno ukradł płyty jednemu ze znajomych, u którego pomieszkiwał. Podobno ukradł gacie swojemu idolowi Woody’emu Guthrie, gdy ten leżał w szpitalu, i potem w nich chodził. Podobno...
Na zdjęciach z ostatnich lat jest już starcem o pociągłej twarzy. Wygląda jak asceta w garniturze. Tylko niesforna czupryna przypomina dawne czasy. Przeżył wszystko, co może przeżyć wielki artysta. Samotną drogę na szczyt, uwielbienie tłumów, zapomnienie, klęskę, tych samych tłumów odrzucenie, by w końcu zająć należne sobie miejsce, czyli miejsce jednej z najważniejszych postaci pop kultury. „Elvis uwolnił nasze ciała, a Dylan uwolnił nasze umysły” – powiedział Bruce Springsteen. Jest w tym sporo prawdy, bo zanim zjawił się Dylan, rock and roll sprowadzał się do rytmicznych śpiewanek o d... Maryni. To Dylan uczynił z rock and rolla dziedzinę sztuki.
Ale wtedy nie wiedziałem tego wszystkiego i kolega musiał mi go wskazać na kinowym ekranie. Niewykluczone, że bardziej interesowała mnie akcja filmu niż niejednoznaczna postać okularnika perfekcyjnie rzucającego nożem. Zjawiał się znikąd i przyłączał się do tych, do których miał ochotę się przyłączyć. Jakby znajdował się poza zasięgiem losu, który wyznaczał drogę reszcie bohaterów. Zjawiał się gdzieś na obrzeżu antycznej tragedii tylko po to, by ją gdzieś potem opowiedzieć.
W 2008 r. zobaczyłem go na koncercie w Stodole. Nie grał na gitarze, tylko na „parapecie”.
Nieporuszony, bez śladu jakichkolwiek emocji dał doskonały, profesjonalny koncert. Jakby się słuchało płyty. Nawet nie pamiętam, czy bisował. Po prostu zszedł ze sceny i ruszył dalej w drogę. Zostawił nas samych.
To zawsze była jego specjalność. Wszystkich zostawiał. Wszystkich zdradzał. Zdradził folk, by odejść do rock and rolla. Zdradził swoją żydowskość i odszedł do chrześcijan, by potem ich porzucić. Zdradzał swoje kobiety. Są dni, gdy na próbach zjawia się w bejsbolówce i bluzie z kapturem, ponieważ nie może patrzeć na swój zespół. Gdy mu się przyjrzeć przez te wszystkie lata, przychodzi na myśl jedno słowo: samotność.
Na swoich pierwszych płytach starał się śpiewać ochrypłym, zdartym głosem, naśladując swoich mistrzów, folkowych i blue- sowych śpiewaków. Dziś już nie musi nikogo naśladować. Jego głos naprawdę jest schrypnięty i zdarty. Tak jak w piosence „Long and Wasted Years” z ostatniej płyty. Jakby w końcu osiągnął cel, który ścigał od początku. Przez długie, zmarnowane lata.
Słucham go od tamtej pory, od 1976 r. Żaden inny muzyk nie towarzyszy mi tak długo. Kupuję płyty w sklepie. Jestem staroświecki. Wyobrażam sobie, że pomagam mu utrzymywać byłe żony, kobiety, dzieci, wnuki, posiadłości, że dzięki mnie ma spokojniejszą starość. Zgrywam płyty do odtwarzacza w samochodzie i słucham podczas długich, samotnych tras. Słucham, jak jego głos matowieje, traci dźwięczność, lecz nie traci siły.