Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jezus i chorzy to jeden z wielkich tematów Ewangelii: paralityk przyniesiony do Niego przez przyjaciół, trędowaty oczyszczony dotknięciem Jezusa (dotknęlibyście? Ile w nas jest takich zahamowań w stosunku do ludzi chorych i niepełnosprawnych?), teściowa Szymona podniesiona z gorączki, niewidomy żebrak pod Jerychem, chory sługa setnika rzymskiego... Jego obecność wśród nich była dla nich rzeczywiście Dobrą Nowiną, więcej, była dobrym wydarzeniem (takie jest też jedno z najważniejszych zadań Kościoła!). Przywracał im życie (córeczka Jaira, Łazarz), przywracał ich także życiu we wspólnocie, wyrywał ich z izolacji (trędowaty), dawał siłę i otwierał możliwość posługi, pracy dla innych (teściowa Szymona), odbudowywał ich przyjaźń z Bogiem (paralityk).
Czytając o tym i widząc Go niemal ciągle w otoczeniu chorych, jakże łatwo ulec złudzeniu, że od momentu Jego przyjścia nie ma już miejsca na chorobę i cierpienie w życiu Jego wyznawców. A przecież nie uzdrowił wszystkich chorych w Izraelu, nie nasycił wszystkich głodnych ani nie zlikwidował ich biedy. Jezus nie likwiduje krzyża z życia swoich uczniów. On im daje siłę, aby mogli mu sprostać!
Czytałem kiedyś książkę Mary Craig, „Błogosławieństwa” („Blessings”), będącą właściwie autobiografią autorki. Jej drugie dziecko, Paweł, okazał się być upośledzony umysłowo w rzadko spotykanym stopniu. Przez całe swoje dziesięcioletnie życie nie rozpoznał nawet swojej matki, nie nawiązał z nią świadomego kontaktu, żadnej więzi. Mikołaj, jej czwarte dziecko, urodził się z mongolizmem. Kiedy Paweł był już wystarczająco duży, by odbyć daleką podróż, krewny z Dublina ufundował całej rodzinie autorki wyjazd do Lourdes: „Moja matka była pewna, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Wierzyła, że uzdrowienie Pawła jest tylko sprawą czasu, i gorąco nas namawiała, abyśmy przyjęli ofertę wuja możliwie jak najszybciej. [...] Oboje z mężem wierzyliśmy, że Lourdes ma nam coś do zaofiarowania. Nie była to woda ze źródełka ani nadzieja na cud, ale przeczucie, że w takim miejscu będziemy mogli zobaczyć nasz problem we właściwej perspektywie. Jeśli nic innego, to przynajmniej uzyskamy wyraźny dowód, że nie jesteśmy sami. W rzeczy samej nie ma lepszego lekarstwa na litowanie się nad sobą niż Lourdes. Gdy widzisz tylu chorych i niepełnosprawnych, którzy schodzą się razem, aby wyznać swoją wiarę i nadzieję, albo po prostu podzielić się swoim strachem, nie możesz dłużej wierzyć, że twój ból jest jedyny i nie do uniesienia. Odkrycie tego daje poczucie ulgi”.
Ostatnie słowo cytowanego fragmentu mogłoby być przetłumaczone dokładniej (a przy okazji bliżej Ewangelii). Autorka użyła bowiem angielskiego słowa comfort; które pochodzi od łacińskiego cum forte, „z siłą”. Chciała więc powiedzieć, że doświadczyła Lourdes jako miejsca, które „pokrzepia” (daje poczucie „krzepy” – siły, wzmocnienia). Wróciła do domu z chorym dzieckiem, ale także cum forte.