Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przeczytawszy (z opóźnieniem zresztą), sama sobie zadałam pytanie, czy leży już interpelacja poselska w Sejmie, zabawiającym się tak obficie zupełnie innymi sprawami, a przede wszystkim, czy nowa rzecznik praw dziecka odbywa już robocze narady nad zjawiskami, które czytającym muszą wstrząsnąć, a zapewne nie w tym jednym tylko miejscu Polski bolą i krzyczą.
Reportaż Masłowskiego opowiada o zjawisku "fali" podobnej do więziennej, a uprawianej w placówce teoretycznie opiekuńczej, gdzie trafiają dzieci odebrane rodzicom-alkoholikom albo nagle osierocone. Tyle że nie tylko małe dzieci. Także niedorostki już uprawiające proceder przestępczy. I ci kilkunastolatkowie rządzą, jak chcą: gwałtem, strachem, przemocą najobrzydliwszą. "W ostatnim miesiącu byliśmy tam 35 razy - mówi reporterowi lekarz pogotowia ratunkowego. - Zaburzenia psychiczne, nachlani, naćpani, samookaleczenia, pobicia". Wychowawcy, którzy nie potrafią przeciwdziałać. Ilu ich zresztą? Na pięćdziesięciu wychowanków - czterech, w nocy jeden. Ciągle nowi zresztą. "Byłoby gorzej, ale kolejna pięćdziesiątka dzieciaków jest na ucieczkach" - dorzuca ("z ulgą", jak pisze Masłowski) wicedyrektorka placówki.
Dzieci zabrane z domu, który przestał być domem, powinny tam być jak najkrócej, a są miesiącami. Sądy nie potrafią podejmować decyzji szybko. W domach dziecka i rodzinach zastępczych brakuje miejsc. Osobne placówki resocjalizujące tych, co już weszli w konflikt z prawem - to ciągle przyszłość, planowana przez MEN, ale realnie rzadka. I tak sześciolatek płaczący za zmarłą matką, obszarpana i głodna jedenastolatka wciąż marząca, że matka-alkoholiczka zabierze ją bodaj na weekend, i terroryzujący ich młody bandyta egzystują na tym samym piętrze, w tych samych sypialniach i stołówce. Cokolwiek się dzieje, póki niegłośno, można wytrzymać, tak przynajmniej uważają wychowawcy. Dlatego telewizor włączony jest non stop. A reportera wchodzącego do sali wita zbiorowe wołanie: "wujek, wujek", bo przecież nadzieja na kogokolwiek bliskiego - bodaj tylko na chwilę bliskiego - to jeszcze ostatni sygnał tej najważniejszej potrzeby dziecka, którą tu zacznie tracić. A tracąc, zacznie słabszych od siebie prześladować.
Reporter "Dużego Formatu" zrobił to, co do niego należało: opisał. Czytelnik sam sobie musi poradzić z tym, co dzięki niemu zobaczył. Nie tylko z zawstydzającą wiedzą o tym, że jeszcze kilkanaście lat po odzyskaniu wolności tak może wyglądać system opieki społecznej nad dziećmi. Także z poczuciem, że choćby nie był to obraz najbardziej typowy, tylko czarny wyjątek, to i tak trzeba pytać bardzo głośno, co zostanie zrobione: zaraz, teraz, już. Z tym pisęćdziesięciorgiem dzieci - i jeszcze z tą drugą pięćdziesiątką "na ucieczce". Ponieważ im wszystkim grozi, że się zmarnują.
Bardzo czcigodne instytucje obrony życia chcą w tych dniach obchodzić smutne wspomnienie, jak to przed pół wiekiem socjalistyczny sejm uchwalił bardzo liberalną ustawę zezwalającą na przerywanie ciąży. Będą nabożeństwa i słowa o tym, ile milionów dzieci w ogóle nie mogło przyjść na ten świat. Ale te oto dzieci z Łodzi są, narodziły się i żyją wśród nas. Tylko że mogą - sponiewierane i bez miłości, doznające wszelkiego zła - nigdy nie wyrosnąć na ludzi. Te dzieci trzeba ratować skutecznie, nie tylko nad nimi ubolewać. Do zrobienia jest i tamto, i to. Z tym, że to jest bez porównania trudniejsze.