Dlaczego uciekłam z bidula

Mieszkanki domu dziecka w Wojcieszowie oskarżają kadrę o przemoc, łamanie ich praw oraz liczne zaniedbania. Na przykładzie dolnośląskiej placówki można pokazać systemową patologię polskiej pieczy zastępczej.

05.03.2024

Czyta się kilka minut

rys. Magda Wolna

„Pilne. Łamanie praw. Potrzebna pomoc” – mail o tym tytule przychodzi na skrzynkę redakcyjną 7 grudnia ubiegłego roku. „Dzień dobry, nazywam się Klaudia [imię zmienione – red.] i mam 17 lat, mieszkam w Wojcieszowie w domu dziecka z trójką młodszych braci”. 

Klaudia pisze o znęcaniu się nad nią przez ojczyma, biologicznego ojca jej młodszego rodzeństwa. I o interwencyjnym umieszczeniu w czerwcu 2023 r. w placówce – po jej doniesieniu o przemocy w rodzinie. „Dom dziecka, mimo tego, że mówiłam, jak było w domu, pozwalał brać braci na przepustki praktycznie co weekend (...) i robił wszystko, żeby zmusić mnie do kontaktu z matką” – relacjonuje dziewczyna. 

Zanim tuż przed Bożym Narodzeniem ucieknie z placówki, zdążę (mailowo, telefonicznie i na wideokomunikatorze) poznać jej historię ze szczegółami. 

Krzyki, kłótnie, wyzwiska

Opowie mi np. o tym, że pod pojęciem „przemoc w rodzinie” kryły się: bicie kawałkiem węża ogrodowego lub kapciem, szarpanie za włosy, rzucanie przedmiotami, a także groźby i wyzwiska („kurwa”, „mała dziwka”, „zjeb”, „debil”). 

W domu dziecka miała od tego wszystkiego odetchnąć: – Wychowawcy placówki i dyrektor od początku trzymali stronę matki, zmuszając mnie do spotkań z nią. Matka potrafiła mnie szantażować, że się przez moje doniesienia zabije. Przestała to robić, gdy dowiedziała się, że nagrałam telefonem, jak przyznaje się do przemocy w domu.

Na nagraniach słychać też, jak matka Klaudii mówi, że po terapii ojciec się zmieni; i jak rzuca w kierunku córki: „Wy bylibyście w domu, ale powiedzieliście pani kurator, że były klapsy”. I jak sama Klaudia pyta przez łzy, czy to musiało aż tak daleko zajść, na co jej matka odpowiada: „Widocznie musiało”. 

– Gdy sprawa nagrań wyszła na jaw, kierownictwu domu dziecka zaczęło przeszkadzać, że mam telefon – kontynuowała Klaudia, gdy rozmawialiśmy na platformie Discord. – Powiedziano mi, że zainstalują mi „Beniamina”, czyli aplikację, która ściągnie moje dane, w dodatku kontrolując, co robię. Gdy nie chciałam oddać telefonu, dyrektor straszył sądem. Mówił, że to złamanie regulaminu, choć go nie znałam.

Klaudia opowiedziała mi o rozstaniu z braćmi: sąd uznał, że powinni wrócić do domu. – Nie dano mi się z nimi pożegnać. Gdy wróciłam z badania w prokuraturze, ich już nie było. Boję się, że w domu stanie im się krzywda – mówiła, a pytana o warunki w domu dziecka dodawała: – Nie czuję się tu ani dobrze, ani bezpiecznie. Często są krzyki, wyzwiska, przekleństwa, używane przez dzieci i personel.

Rozmowa odbyła się 19 grudnia. Nazajutrz Klaudia przysłała maila: „Odnośnie pisania artykułu po naszej wczorajszej rozmowie, to chciałabym to jeszcze przemyśleć, ponieważ boję się tego, że ktoś np. z wychowawców mógł usłyszeć, o czym rozmawialiśmy”. 22 grudnia przysyła mi wiadomość znajoma dziewczyny. Okazuje się, że Klaudia uciekła z placówki; szuka jej policja. – Niech pan opisze historię jej, braci i całego domu dziecka w Wojcieszowie, w którym dzieją się złe rzeczy – mówi kobieta, gdy łączymy się telefonicznie.

W połowie stycznia do redakcji przyjdzie jeszcze tradycyjny list o takiej treści: „Proszę o napisanie artykułu oraz w miarę możliwości pomoc. PS. Nic mi nie jest i jestem bezpieczna”.

Z dwóch wątków tej historii badam pierwszy: domu dziecka w Wojcieszowie (wątkowi sądowemu, po informacji z redakcji „Tygodnika”, przygląda się rzeczniczka praw dziecka Monika Horna-Cieślak, która zgłosiła swój udział w sprawie prowadzonej przez sąd rejonowy w Złotoryi). Jak to możliwe, że dziecko będące najpewniej ofiarą wieloletniej przemocy uciekło z placówki, która miała być dlań bezpieczną przystanią? 

W ubraniu do wanny

– Ucieczek z tego domu było sporo, ale wokół tej i innych spraw panuje w powiecie zmowa milczenia. Trzeba ją przerwać – słyszę od Izabeli Zobel, szefowej jeleniogórskiej Fundacji Maxibene, działającej na rzecz dzieci. Zobel od 2016 r. była przyjaciółką mieszkańców domu dziecka; zabierała niektóre z nich na wycieczki lub gościła w swoim domu.

– Ale relację zerwał dyrektor – twierdzi Zobel. – Któregoś dnia powiedział, że dziewczyny tym razem się ze mną nie spotkają, bo nie zasłużyły na nagrodę. Zdenerwowałam się: wychodzenie do świata poza placówkę to ma być nagroda? Dyrektor się wściekł i stwierdził, że więcej spotkań nie będzie – opowiada kobieta (dyrektor przedstawi inną wersję: według niej krytyka ze strony Zobel to jej prywatna zemsta na nim, bo odciął ją od domu dziecka). I dodaje: – Jedna z dziewcząt robiła obiecującą karierę narciarską, ale dyrektor nie zgodził się, bym zawoziła ją na treningi do innego miasta. W ogóle dzieci nie dostają tam możliwości odpowiedniego rozwoju: sportowego czy kulturalnego. Za to są często traktowane źle. Niektóre pisały skargi na placówkę do rzecznika praw dziecka. Bez skutku.

Udało mi się nawiązać kontakt z dwiema byłymi wychowankami domu: Darią Jaroń i Edytą Szymańską. Mają po 23 lata. Obie pamiętają co najmniej kilka ucieczek. Same zresztą – przed ukończeniem 18. roku życia – zbiegły z „Sobieradzika”.

Daria urodziła w placówce dziecko. Twierdzi, że była pogubiona i nie dostała jako młoda matka wsparcia. – Wychowawcy i pani pedagog zachowywali się tak, jakby to dziecko nie było moje, i jakbym była nikim – opowiada, gdy spotykamy się w cukierni w pobliskiej Świerzawie. – Miałam karmić piersią za wszelką cenę, choć nie czułam się gotowa. Zabierano mi butelki ze sztucznym pokarmem, mimo że dziecko w nocy płakało, nie chcąc ssać piersi. Po ośmiu miesiącach byłam wyczerpana, popadłam w depresję. Podpisałam papiery o zrzeczeniu się praw. Takie procedury trwają zwykle długo, ale mnie zabrano dziecko z dnia na dzień. Dziś wiem, że gdybym dostała wsparcie, dziecko byłoby ze mną.

Daria pamięta z „Sobieradzika” dobrych wychowawców: wymienia pana Krzysztofa i panią Kingę, która wspierała ją przy dziecku. Ale też – w jej opinii – fatalnych, jak zatrudnieni przez dyrektora byli wychowankowie. – Edytę, która miała psychiczne kryzysy, niektórzy wychowawcy traktowali fatalnie – ciągnie Daria. – Mówili na przykład „psychiczna”. Pewnej nocy Edyta poszła nielegalnie do innego pokoju. Wychowawca, były wychowanek, znalazł ją schowaną pod cudzym łóżkiem. „A ty, kurwo pojebana, do spania!” – krzyknął.

Sama Edyta Szymańska spędziła w „Sobieradziku” 13 lat. Jedna z pierwszych zapamiętanych scen: ma pięć lat, dyrektor wysyła ją do mycia. Edyta odmawia, a on (wedle jej wersji) wrzuca ją w ubraniu do wanny. – Pamiętam to do dziś jako upokarzającą przemoc – wspomina, gdy rozmawiamy w jej mieszkaniu w Wałbrzychu.

Scena druga: nauka. – Siedzę nad zadaniem, robię jakiś błąd. A jeden z wychowawców uderza mnie książką w głowę.

W wieku 13 lat zaczęła wagarować. – Wpadłam w złe towarzystwo, nadużywałam alkoholu i narkotyków – opowiada. – I zdarzyła się tragiczna sytuacja, zostałam „na wolności” zgwałcona. Gdy byłam z powrotem w domu dziecka, zgłosiłam ten fakt dyrektorowi. Powiedział, że on ze mną na policję nie pójdzie, niech zrobi to matka. Mama też nie zgłosiła, bo to się stało podczas pobytu w domu dziecka – wspomina Edyta.

Przytacza też inne zdarzenie: – Gdy już w „Sobieradziku” nie byłam, ale była tam nadal moja siostra, została na terenie szkoły uderzona przez koleżankę w twarz. Zgłosiła to, a personel nie zareagował należycie. Pojechałam więc tam sama, ale od jednej z wychowawczyń usłyszałam: „Teraz się biją, a zaraz się pogodzą”.

Z anonimowych źródeł dostaję też inną informację: wobec jednego z wychowawców (zarazem byłego wychowanka) mieszkanki wysuwały zarzut dwuznacznych zachowań. Jedna miała pewnego wieczoru uciec przerażona ze świetlicy po tym, jak wychowawca wszedł pod jej kołdrę, gdy oglądała telewizję.

Też jesteśmy ludźmi

Na spotkanie w „Sobieradziku” przychodzi aż siedem osób: wieloletni dyrektor placówki Marian Zwolenik, kierownik Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Złotoryi (stolicy powiatu) Wojciech Szanduła, a także psycholożka, wychowawcy i pedagożka. Rozmowa potrwa ponad dwie godziny.

– Ja mam tylko jedną prośbę – mówi pan Krzysztof, wychowawca. – Niech pan też spojrzy na nasz dom z innej perspektywy: większości wychowanków, którzy byli z pobytu tutaj zadowoleni, i rewelacyjnej opinii, którą sobie wyrobiliśmy. Poświęciliśmy tej pracy lata, ja ponad trzydzieści. I bolą nas zarzuty dziewczyn.

Klaudia – twierdzi pan Krzysztof, który był jej wychowawcą – przez kilka miesięcy pobytu dostawała wszystko, czego chciała: pomoc w zmianie szkoły, jego pełną dyspozycyjność, wsparcie. Gdy pytam wychowawców, czy ucieczka dziecka nie jest zawsze sygnałem, że dorośli zawiedli, mówią: – Nie mamy sobie w tej sprawie nic do zarzucenia.

Kiedy poruszam sprawę zmuszania do kontaktów z biologiczną matką, dyrektor Zwolenik tłumaczy: – Jednym z naszych zadań po tym, jak dziecko zostanie interwencyjnie odebrane z rodziny, jest pomoc w ponownym scaleniu tej rodziny.

Pozostałe zarzuty? Jedne przedstawiciele placówki uchylają (aparatury kontrolującej telefon, jak twierdzą, nie zakładali), przed innymi się bronią („Krzyki dzieci, zwłaszcza autystycznych, to codzienność placówki, a Klaudia była na hałas wyczulona” – mówi dyrektor). – Na pewno nigdy nie straszyłem jej sądem – twierdzi Zwolenik. – Powiedziałem tylko, że wychowawcy piszą o wychowankach opinie, więc jeśli ktoś nie wypełnia regulaminowych obowiązków, musimy informować o tym sąd.

Gdy mówię, że zarzuty zgłaszają też dwie byłe mieszkanki, w odpowiedzi słyszę: to wychowanki, które stwarzały problemy, i „nie dawały sobie pomóc”. Odmowa zgłoszenia gwałtu na policję? Dyrektor Zwolenik takiej sytuacji nie pamięta. Wrzucenie pięciolatki do wanny w ubraniu? – To absurdalne, taka sytuacja nigdy nie miała miejsca – mówi.

Podejrzane zachowania jednego z wychowawców? Dyrektor pamięta, że podobny zarzut się pojawił. – Jedna z dziewczyn czuła się nieodpowiednio potraktowana, mijając się z tym wychowawcą w drzwiach, ale oskarżenie się nie potwierdziło – zapewnia.

Na zarzut, że placówka nie wsparła Darii i „nakłoniła” ją do zrzeczenia się praw rodzicielskich, dyrektor odpowie mailowo długim opisem. Wynika z niego, że Daria miała być nieprzygotowana do roli matki, a od personelu dostawała pomoc w dzień i w nocy.

– Wiele z tych zarzutów to słowo przeciw słowu. Ale czy takie ich nagromadzenie nie daje Państwu do myślenia, że coś jest nie tak z systemem wsparcia? Że dom dziecka się nie sprawdził? – zapytam na koniec.

– Nie jesteśmy od zmieniania systemu. Jesteśmy od tego, by być dla dzieci. Najlepiej, jak potrafimy – usłyszę w odpowiedzi.

Sygnał do autorefleksji

– Skoro mówią, że winne jesteśmy my i nasze problemy, to dlaczego nic z tymi problemami nie robili? – pyta Edyta. – Przecież ja tam byłam od piątego roku życia. Zawsze powtarzali: „Nie wińcie siebie, że tu jesteście”, a teraz mówią o naszej winie.

– Skargi na tę i inną placówkę z terenu powiatu pojawiały się już kilkukrotnie, ale kontrole wojewody dolnośląskiego nie potwierdzały ich zasadności – mówi mi poproszona o komentarz Joanna Luberadzka-Gruca, ekspertka od pieczy zastępczej, szefowa Fundacji Polki Mogą Wszystko. – Nie chcę dyskutować z wynikami kontroli, ale niepokojące jest, że te skargi były regularne, i to z różnych źródeł. Niepokojące są też ucieczki. Owszem, one się zdarzają także w rodzinach, ale to zawsze sygnał dla dorosłych do autorefleksji.

Luberadzka-Gruca dodaje jeszcze jeden aspekt. – W placówkach znacznie łatwiej różne rzeczy zamieść pod dywan, zrzucając je na karb „trudnej przeszłości” wychowanków, zarazem chroniąc kadrę, którą w przypadku zwolnienia ciężko by było zastąpić kimś innym. W ogóle w tych historiach najbardziej porusza mnie to, jak ignorowany jest głos dzieci – mówi ekspertka, która pomoże mi też odpowiedzieć na pytanie, co władze powiatu złotoryjskiego (ten szczebel samorządu odpowiada za pieczę zastępczą) zrobiły przez lata dla dzieci spoza rodzin biologicznych. I co ten lokalny model mówi o systemie krajowym. 

Bidule za pięć milionów

Kontekst tej historii można streścić tak. W 2011 r. polskie państwo przyjęło (wraz z ustawą o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej) nową doktrynę. Przekształcamy molochy w mniejsze placówki, ale nawet te ograniczamy do minimum. A cały system opieramy na tzw. pieczy rodzinnej, czyli głównie rodzinach zastępczych. Argument był prosty: straumatyzowane dzieci nie znajdą ukojenia wśród zmieniających się opiekunów. Potrzebują stabilnych więzi, domu.

Przez trzynaście lat trochę się zmieniło. W domach dziecka ustawowo nie może być więcej niż czternaścioro dzieci, a na koniec 2022 r. proporcja pieczy rodzinnej do instytucjonalnej wyniosła 78 proc. do 22 proc. (ponad 56 tysięcy vs. 16,5 tys.). Jednak Najwyższa Izba Kontroli alarmowała niecały rok temu, że mamy nadal „za dużo domów dziecka, za mało rodzin zastępczych”. Przyczyną jest niedobór kandydatów na rodziny, a winne jest i państwo, i samorządy. „W każdym ze skontrolowanych powiatów liczba rodzin zastępczych zawodowych była za mała, aby zaspokoić aktualne potrzeby” – pisali urzędnicy NIK. Bo to właśnie liczba zawodowych rodzin (wyszkolonych i opłacanych) jest miernikiem jakości opieki.

Jak na tym tle wygląda powiat złotoryjski? Buduje nowe placówki, i się tym szczyci – nawet w dzień naszego spotkania trwa w „Sobieradziku” fetowanie oddania do użytku nowego domu dziecka. Odsetek „pieczowych” dzieci w placówkach? Aż 50 procent. Część z nich jest typu rodzinnego, ale tylko z nazwy: tu również zatrudniany jest rotacyjny personel, co wedle Joanny Luberadzkiej-Grucy stanowi zaprzeczenie idei rodzinności.

Reszta to rodziny zastępcze spokrewnione i niezawodowe, czyli zwykle krewni i powinowaci, którzy opiekują się dziećmi po tym, jak zostały one odebrane rodzicom. Liczba zawodowych rodzin zastępczych? Zero.

Szef złotoryjskiego PCPR tłumaczy: – Państwo uznało, że piecza rodzinna jest korzystniejsza, i ja się z tym zgadzam, tylko czy państwo wspiera w tym samorządy? Robimy, co możemy. To samo państwo dopuszcza istnienie dwóch „nóg”: instytucjonalnej i rodzinnej.

– Wy stoicie głównie na jednej, i to przetrąconej – zauważam.

– Nie zgadzam się. Może było tak kiedyś, gdy istniały domy dziecka molochy. My prowadzimy placówki z limitem miejsc do 14 i 8 dzieci – mówi Szanduła.

Gdy pytam o koszt tych placówek, odpowiada bez wahania: 5 mln zł rocznie, czyli 7 tys. zł miesięcznie na dziecko. – W rodzinie zastępczej może być trójka dzieci. A więc mógłby pan na nią przeznaczyć 21 tysięcy miesięcznie, i budżet by nie ucierpiał – zauważam.

– To prawda. Rodziny zastępcze kosztowałyby o połowę mniej – przyznaje Szanduła.

– Czyli mógłby Pan mieć lepszą opiekę dla dzieci, a do tego zaoszczędzić 2,5 mln rocznie!

– Tylko skąd ja mam brać kandydatów na rodziny? Na Ziemiach Odzyskanych, gdzie więzi międzyludzkie są słabe, znacznie trudniej jest o takie osoby.

Joanna Luberadzka-Gruca komentuje: – Sąsiednim samorządom, np. jeleniogórskiemu czy świdnickiemu, pozyskiwanie kandydatów idzie całkiem nieźle.

– W tym powiecie na pewno znaleźliby się kandydaci na rodziców – słyszę z kolei od Izabeli Zobel. – Domy dziecka w powiecie istnieją, i będą powstawać kolejne, bo to jest wygodne dla lokalnych władz oraz kilku osób na stanowiskach i z dobrymi etatami. To jest wyrzucanie pieniędzy w błoto ze szkodą dla dzieci.

Problem dotyczy nie tylko Złotoryi. Jak odesłać do lamusa (np. do 2030 r., jak obiecywała w kampanii Polska 2050) domy dziecka? Nowe otwarcie w tej sprawie zapowiedziała na specjalnej konferencji w ubiegłym tygodniu ministra rodziny, pracy i polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Rozpoczęto konsultacje w sprawie zmian, które mają wreszcie doprowadzić do pełnego urodzinnienia pieczy.

– Mamy w Polsce kryzys systemu. Ponad setka dzieci zagrożonych przemocą pozostaje w rodzinach, bo nie ma ich gdzie umieścić – mówi Joanna Luberadzka-Gruca. – Trzeba zamknąć powiatom ustawowe „furtki”, dzięki którym mogą odstąpić od szukania rodzin zastępczych, co pozwala na takie patologie jak te w Złotoryi. Np. ustawa mówi, że nie wolno wysyłać do placówek dzieci poniżej 10. roku życia, chyba że... mają starsze rodzeństwo. Należy to zmienić.

Potrzebna jest też, dodaje ekspertka, presja społeczna: – Starostowie muszą zacząć traktować dzieci z pieczy, jakby były ich własnymi. A my musimy brać ten czynnik pod uwagę w zbliżających się wyborach samorządowych. Nie patrzeć tylko na drogi, szkoły i szpitale, ale też na to, jak są traktowane dzieci odebrane z rodzin. To nie są „jakieś dzieci”, tylko koleżanki i koledzy naszych synów i córek. Stwórzmy w ich obronie ruch podobny do tego, jaki wytworzył się po śmierci Kamilka z Częstochowy, doprowadzając do ustawowych zmian.

Nie umiałam nic

– Dzieci z placówek – usłyszę jeszcze od Joanny Luberadzkiej-Grucy – wkraczają w dorosły świat najbardziej poranione.

Dyrektor Zwolenik prześle mi mailem przykłady przeczące tej tezie. Napisze o A., który skończył politechnikę z wyróżnieniem, dostał wszystkie możliwe stypendia i ma dziewczynę; o B., która wyszła za mąż i ma piękny dom; o C., która skończyła w Anglii psychologię. I o kilkorgu innych.

Edyta powie: – Cierpię na depresję, zaburzenia osobowości. To także efekt pobytu w domu dziecka. Jeszcze dwa lata temu nie byłabym w stanie z panem rozmawiać, tak byłam rozwalona. Teraz, dzięki terapii i leczeniu, jest lepiej. Po wyjściu z placówki nie umiałam sprzątać, gotować, pracować. Teraz wszystkiego się uczę, a tamto chcę za sobą zamknąć.

PS. Klaudia do momentu ukończenia artykułu nie została odnaleziona. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Dlaczego uciekłam z bidula