Jazz zamiast jesionki

Jesień to pora jazzu, bo jazz rozgrzewa, oswaja ciemność i uczy zgody na przemijanie. Wiedzą o tym organizatorzy koncertów, którzy właśnie w październiku i listopadzie oferują najwięcej atrakcji.

02.11.2003

Czyta się kilka minut

Pech chce, że aby docenić bogactwo propozycji, trzeba by posiąść umiejętność bilokacji, a przy okazji jakąś większą fortunę, bo ceny biletów niestety nie maleją. Zwykłym śmiertelnikom pozostają bolesne wybory - na przykład czy 19 października wybrać się na “JVC Jazz Jamboree" do Warszawy, koncert Adama Pierończyka do Krakowa czy Stefona Harrisa do Katowic? Pomny losu osiołka, który padł trupem przy żłobie, nie bez żalu pojechałem do Katowic.

Konfrontacja z legendą

Na szczęście tydzień przed koncertem Harrisa nie byłem narażony na rozdarcie, bo koncert Carli Bley w krakowskiej Mandze nie miał tak mocnej konkurencji. Do Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej wybierałem się podekscytowany, bo Bley jest już dzisiaj legendą jazzu, ale zarazem nie bardzo wiedziałem, co usłyszę, bo artystka z Nowego Jorku w ciągu niemal półwiecza muzykowania oscylowała między bardzo różnorodnymi stylami/tradycjami, a w ostatnich latach koncertuje dość rzadko.

Jako urodzona rewolucjonistka, a na dodatek zbuntowana nastolatka, walczyła o poszerzenie obszaru wolności w jazzie (demonstrując przy okazji swe lewicowe sympatie, które mieszkających po naszej stronie żelaznej kurtyny musiały szokować - np. Che Guevara i NRD). Początkowo wiązano ją z tzw. “trzecim nurtem", który miał stworzyć pomost między jazzem i XX-wieczną muzyką symfoniczną, później fascynowała się awangardą spod znaku Ornette’a Colemana, Cecila Taylora i Dona Cherry’ego. Współpracując z Mike’em Mantlerem w Jazz Composers Orchestra, dała się poznać jako wybitny, choć czasem ekscentryczny kompozytor dłuższych form rozpisanych na większe free-jazzowe składy.

Najbardziej znane dzieło z tamtego czasu to monumentalne “Escalator over the Hill" - rodzaj zwariowanej opery, chwilami wystawiającej słuchaczy na ciężką próbę. Później jej entuzjazm dla free-jazzowego szaleństwa osłabł i zwróciła się ku mniejszym składom, poszukując własnej ścieżki, na której w pełni ujawniła się jej intrygująca “tkliwa wrażliwość" (termin Joachima Ernsta Berendta). Trochę podobnie jak Stańko, z biegiem lat polubiła prostotę i melancholijny liryzm, nie wyzbywając się awangardowego języka, który ją ukształtował.

Obiegowa opinia o Carli Bley (którą ona samokrytycznie potwierdza) mówi, że ma więcej do powiedzenia jako kompozytor niż pianista. Po wysłuchaniu krakowskiego koncertu muszę się z nią zgodzić, co nie oznacza jednak, że występ okazał się nieudany.

Artystka przyjechała do Polski w doborowym towarzystwie (Billy Drummond i partnerujący jej od lat na gitarze basowej Steve Swallow to sekcja marzeń) z nowym programem, na który składały się jej własne, na ogół nowe kompozycje - pokomplikowane harmonicznie i rytmicznie, z nutką nostalgii, a zarazem tworzone trochę tongue-in-cheek. Miałem wrażenie, że nad jej partyturami unoszą się duchy Erica Satie i Theloniousa Monka.

Wspomniałem o partyturach, bo właściwie cały koncert odgrywany był z nut, co w znacznym stopniu osłabiło jego jazzowość. Nie byłoby w tym jednak nic złego (siła tego rodzaju muzyki improwizowanej nie tkwi w spontaniczności, lecz w chłodnej kalkulacji), gdyby nie wyczuwalne w grze Bley niezdecydowanie, które osłabiło cienką ironię i nastrojowość muzyki.

Narzekam oczywiście trochę na wyrost, bo nie licząc samej liderki, muzycy grali ze swobodą i olśniewającą wirtuozerią - podziwiałem zwłaszcza popisy Swallowa na gitarze basowej, która pod jego palcami brzmiała chwilami niemal tak lekko i pastelowo jak gitara klasyczna, i rytmiczną inteligencję Drummonda (gorzej wypadł zatrącający chwilami o smooth-jazz saksofonista Andy Sheppard). Najbardziej przypadły mi do gustu “Trzy ślepe myszy" (“3 Blind Mice"), gdzie porwana linia fortepianu mogła się kojarzyć z krokiem bawiących się w “ciuciubabkę", lekki i przekorny (choć momentami złowróżbny jak “Walc Mefisto" Liszta), “kulawy" “Valse Sinistre", a wreszcie utwór specjalnie skomponowany dla nowego kwartetu - “Lost Chords". Duże wrażenie zrobił zwłaszcza ten ostatni, być może dlatego, że dopiero w finale zespół zabrzmiał jak jeden organizm.

“Potwór" Harris

Kiedy tydzień później pędziłem autem do Katowic, zastanawiałem się, co może łączyć Bley z wibrafonistą Stefonem Harrisem. Okazało się, że bardzo niewiele. Być może tylko tyle, że oboje od czasu do czasu gustują w walcach. Nie sposób ich zresztą porównywać, bo nie tylko dzieli ich wiek i płeć, ale zamieszkują też zupełnie różne jazzowe światy. Dwudziestoparolatek Stefon (choć nie chrzcili go w Murzasichlu, imię brzmi jakoś swojsko...) Harris jest muzykiem na wskroś jazzowym (nie stroniącym od swingu i nie wstydzącym się “czarnej" żarliwości), okrzykniętym już następcą Bobby’ego Hutchersona. Porażeni jego wirtuozerską sprawnością krytycy brytyjscy kilka lat temu przekornie przestrzegali, że Harris “zamierza stać się potworem". Mimo młodego wieku zdążył wziąć udział w nagraniach tuzów tej miary co Joe Henderson, a na dodatek wydał kilka płyt autorskich dla wytwórni “Blue Note".

Wydawałoby się, że wibrafon ma w sobie coś nieodparcie anachronicznego, jak cymbały Jankiela. Okazuje się jednak, że kiedy pojawia się mistrz, któremu “nikt na tym instrumencie / Nie wyrówna w biegłości, w guście i talencie", wówczas wibrafon może nabrać przedziwnej lekkości i głębi, która kojarzy się na ogół z dźwiękami fortepianu czy organów. Bodaj zwłaszcza organów, bo Harris z kocią wprawą posługuje się pedałem, który nadaje dźwiękom wydobywanym przez czerwone pałeczki kosmiczną nobliwość.

Lider wystąpił w towarzystwie podobnych sobie młodych potencjalnych “potworów", dla których jazz to radość wspólnego empatycznego “improwizowanego komponowania" kierowanego impulsami wyobraźni i serca. Muzycy znają się jak łyse konie i nie potrzebują nut czy wyraźnych sygnałów ratujących jedność w różnorodności. Pewnie dlatego zespół często nie rozdzielał kolejnych utworów, lecz płynnie przechodził od jednego do drugiego, jakby wykonując części jakiejś rozbudowanej suity.

Ciekawie zabrzmiała kompozycja Harrisa “Mystic Messenger" rozpoczynająca się od intro osamotnionej początkowo perkusistki (fetowana zwłaszcza przez męską część publiczności rewelacyjna Kim Thompson łącząca delikatność DeJohnette’a z rockowym zapałem Ala Fostera), do której dołączali kolejno basista Matthew Parrish (wydobywający ze swego instrumentu intrygujące “ciemne" akordy, z których słynie Reggie Workman), pianista Xavier Davis (wyraźnie zafascynowany melodyką kubańską), a wreszcie sam lider. Jednak bardziej przekonująco ze względu na logiczną spójność zabrzmiały cudze kompozycje. W standardach, jakie wykonali - “There Is No Greater Love" i “Summertime" - popisali się z kolei Jarrettowską umiejętnością czułej dekonstrukcji oryginału. Jednym z najpiękniejszych momentów koncertu okazała się improwizacja na temat filmowego walczyka Stinga “Until", która dowiodła, że jazz może wciąż korzystać ze współczesnych śpiewników - wystarczy, że ktoś skomponuje ładną piosenkę, a potem sięgną po nią jazzmani z krwi i kości (szkopuł w tym, że na ogół jeden z tych warunków nie jest spełniony).

Na koniec jeszcze kilka słów o niebywałej technice Harrisa, który potrafi wydobyć dźwięki “tak lekkimi ruchy, / jak gdyby zadzwoniło w strunę skrzydło muchy", by za chwilę zagrać “jak cała janczarska kapela", uderzając równocześnie jedną parą pałeczek w rozstawioną prostopadle do podstawowego instrumentu szorstko i dziko brzmiącą marimbę, drugą zaś w wibrafon, nieoczekiwanie spokrewniony z organami Katedry Oliwskiej. O sile jego muzyki świadczy też otwarcie na impulsy płynące od partnerów - lekko przygarbiona sylwetka, pół-wykrok i lekko przymknięte oczy dowodziły, że byliśmy świadkami komponowania na żywo.

Jesień wciąż trwa, a przed nami perspektywa zimowych mrozów. Warto korzystać z jazzowej oferty, żeby mieć w sercu ciągle maj.

The Lost Chords (Carla Bley - fortepian, Steve Swallow - gitara basowa, Andy Sheppard - saksofony, Billy Drummond - perkusja), Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej “Manggha" w Krakowie, 11 października 2003, koncert z cyklu “Era Jazzu".

Stefon Harris Quartet (Stefon Harris - wibrafon i marimba, Xavier Davis - fortepian, Matthew Parrish - kontrabas, Kim Thompson - perkusja), Górnośląskie Centrum Kultury w Katowicach, 19 października 2003, koncert z cyklu “Jazz raz po raz".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Łukasz Tischner - historyk literatury, publicysta, tłumacz, sporadycznie krytyk jazzowy. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim, studiował też filozofię. Doktoryzował się na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie pracuje jako adiunkt w Katedrze… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2003