Koleś marzyciel

Jest barwną postacią i niebanalnym kompozytorem. Nie cierpi fotoreporterów. Na warszawskich koncertach pluł na kłębiących się pod sceną fotografów, przeklinał ich po angielsku – a dzięki pomocy wiernych fanów, także po polsku.

08.07.2013

Czyta się kilka minut

John Zorn w Hawth Centre. Crawley, Anglia, 1990 r. / Fot. Jak Kilby / ARENA IMAGES / FORUM
John Zorn w Hawth Centre. Crawley, Anglia, 1990 r. / Fot. Jak Kilby / ARENA IMAGES / FORUM

Nie ma w swoim mieszkaniu mebli ani kuchni. Tylko książki, płyty i filmy. Chcesz usiąść? Siadaj na podłodze. Chcesz coś zjeść? Jesteśmy w Nowym Jorku – najlepszej restauracji na świecie. Przez przeszło trzy dekady twórczej aktywności dorobił się gęby aroganta, hochsztaplera, nie-umieja, ale także geniusza, jednego z najwybitniejszych saksofonistów i najważniejszych muzyków przełomu wieków. John Zorn.

15 lipca będziemy mogli przez ponad 4 godziny słuchać jego muzyki podczas koncertu „Zorn at 60”, który otworzy XXII edycję festiwalu Warsaw Summer Jazz Days.

NA OSTRO

Jak sam przyznaje, grę na saksofonie ćwiczył ostatnio w roku 1981. Nie uważa się wcale za instrumentalistę. Nauczył się grać po to, by móc przebywać z muzykami. Wychowywał się w Flushing, willowej części nowojorskiej dzielnicy Queens, zamieszkanej w dużej mierze przez amerykańską aspirującą klasę średnią. Do dobrego tonu należało więc, by kilkuletni John uczył się gry na fortepianie. Jednak – jak sam wspomina – kluczowy był dla niego dzień, w którym jako 15-latek za 98 centów kupił płytę z nagraniem „Improvisation ajoutée” – kompozycji Mauricio Kagela na organy oraz dwóch asystentów. Był rok 1968. Jego rówieśnicy zajeżdżali wtedy czarne krążki z „Hey Jude” Beatlesów, „Honey” Bobby’ego Goldsboro czy „Sunshine of Your Love” grupy Cream.

Zorn wolał jednak słuchać muzyki, w której nic nie było tym, czym się wydawało. Rok później sięgnął po świeżo wydany krążek „For Alto” Anthony’ego Braxtona. Dwupłytowy analog zawierał 8 utworów dedykowanych innym artystom – kompozytorom (John Cage), muzykom (Cecil Taylor, Leroy Jenkins), malarzom (Murray DePillars) czy przyjaciołom (Kenny McKenny). Wszystkie Braxton wykonał solo na saksofonie altowym. 16-letni Zorn już wiedział, na jakim chce grać instrumencie.

Między światem muzyki współczesnej a awangardowym jazzem, z zapałem chłonął ścieżki dźwiękowe do filmów animowanych braci Warner – tych z Królikiem Bugsem, Świnką Porky czy Kaczorem Duffym – muzykę Carla Stallinga. Śmiało można bronić tezy, że te trzy filary muzycznego świata Zorna pozostały niezmienione aż do dziś.

Niedługo później rzucił college, przeniósł się na Manhattan i zaczął grać jazz. Przez 10 lat żył między Nowym Jorkiem a Japonią, studiując muzykę, literaturę, języki obce i ludzi. W roku 1985 muzyczny język Zorna, łączący szerokim, powyginanym łukiem jak najszersze spektrum jego zainteresowań, był już gotowy. Tak powstał album „The Big Gundown: John Zorn Plays the Music of Ennio Morricone”. Kompozycje z „Dawno temu w Ameryce” i wcześniejszych filmów ilustrowanych muzyką włoskiego mistrza posłużyły za libretto do muzycznych słuchowisk, pełnych emocji, grozy i niepokoju. O pracy Zorna z uznaniem wypowiadał się sam Morricone. Podczas pracy nad tym albumem przez studio nagraniowe przewinęło się 39 muzyków, z których ogromna większość do dziś współpracuje z Zornem – pięciu z nich usłyszymy także 15 lipca w Warszawie.

Wydaje się, że Zorna fascynowało wtedy wszystko, co ostre. Jeśli muzyka – to hardcore. Jeśli kino – to Jean-Luc Godard. Jednak trudno odmówić mu racji, gdy interpretując muzykę jazzowych mistrzów lat 50. i 60. – Ornette’a Colemana, Kenny’ego Dorhama, Sonny’ego Clarka czy Hanka Mobleya – przydaje im takich muzycznych elementów, by wywołać w słuchaczach szok, podobny temu, który towarzyszył publiczności pierwszych jazzowych i free-jazzowych koncertów.

CADYK Z NOWEGO JORKU

Podróże do odrębnej kulturowo Japonii oraz śmierć rodziców sprawiły, że Zorn zaczął głębiej analizować własną tożsamość – w tym żydowskie pochodzenie. W roku 1992, dwa lata po zburzeniu muru berlińskiego i dwadzieścia lat po zamachu na reprezentację Izraela podczas igrzysk olimpijskich, Zorn organizuje w Monachium festiwal muzyczny Radical Jewish Culture.

W tym samym roku powstała płyta „Kristallnacht” – osobiste rozliczenie Zorna z Holokaustem. Drugi na krążku utwór „Never Again” otwiera 6 minut dźwięku tłuczonego szkła. Czarna okładka z żółtą naszywką Jude przeszła do historii muzyki i popkultury. Niedługo potem Zorn założył wydawnictwo Tzadik Records, w którym do dziś wydaje muzykę spod znaku Radical Jewish Culture (w tym m.in. w wykonaniu dwóch polskich zespołów – Bester Quartet, dawniej Cracow Klezmer Band, oraz tegorocznych debiutantów – Samech).

Najważniejszym „żydowskim” projektem Zorna jest Masada. Jak komentuje sam Zorn, chciał sprawdzić, czy jest w stanie stworzyć własny „śpiewnik” na podobieństwo braci Gershwinów czy Duke’a Ellingtona. W ten sposób w ciągu 3 lat powstało 200 kompozycji pod zbiorowym tytułem Masada. Pierwszy tom śpiewnika – Alef – opracowany został na kwartet w składzie Zorn (saksofon altowy), Dave Douglas (trąbka), Greg Cohen (kontrabas) i Joey Baron (perkusja). Niedługo później Zorn zaczął rozwijać swoje kompozycje na instrumenty smyczkowe – Masada String Trio, gitary – Masada Guitars czy Masada Electric. Wkrótce śpiewnik Zorna poszerzył się o drugą serię – kolejnych 300 kompozycji, napisanych w 2 lata (!!!) pod tytułem „Book of Angels”.

Do podręczników muzyki XX w. trafił jednak przede wszystkim za sprawą projektu Cobra i poszukiwań w obrębie notacji obrazkowej i komponowania jako gry. Przed koncertem wykonawcy nie dostają nut. Muzyka opiera się na kolektywnej improwizacji, którą dyryguje Zorn przy pomocy małych karteczek z rysunkami oraz kilku gestów. To on wskazuje, kto w danym momencie ma prowadzić improwizację i w jakim kierunku powinna ona zmierzać. W 2004 r. projekt Cobra zrealizowany został w Warszawie. Nowojorczyk poprowadził wtedy zespół powołany przez Tymona Tymańskiego z udziałem m.in. Leszka Możdżera, Ola Walickiego, Roberta Brylewskiego, Macieja Cieślaka i Macio Morettiego.

W 2005 r. Zorn otworzył w Nowym Jorku „The Stone” – miejsce stworzone do prezentacji muzyki bez kompromisów. Jak sam mówi: – „The Stone” nie jest klubem. Nie ma tam piwa, nie można palić, nie sprzedajemy tam niczego. Oprócz muzyki. 100 procent pieniędzy z biletów idzie do artystów, którzy grają danego wieczoru. 100 procent. Z czego więc płacimy czynsz? Raz w miesiącu gramy koncert – rent-party. Dochód z tego jednego koncertu idzie na opłaty. To stary zwyczaj z East Village, jeszcze z lat 40. Istotną cechą „The Stone” jest też tryb kuratorski: jeden artysta zostaje kuratorem miesiąca, zaprasza muzyków i decyduje, kto, co i kiedy zagra.

Kiedy myślę o Zornie, nie mogę oprzeć się pokusie wyobrażenia go sobie jako idealnego nowojorczyka, który wychodzi co dzień ze swego ciasnego, zawalonego książkami mieszkania, po to tylko, by dalej rozwijać własne zainteresowania, studiować i pisać muzykę. Jego zainteresowania sięgają zarówno sztuki starożytnego Egiptu, jak i żydowskiego mistycyzmu, poezji francuskiej czy japońskiej fotografii. Ostatnio pasjami gra na kościelnych organach.

– Parę lat temu wychodziłem z księgarni i po drugiej stronie ulicy zobaczyłem Lou Reeda – opowiadał Zorn podczas spotkania z fanami w 2010 r. w Lublinie. – Podbiegłem, zapytałem, jak się ma. Zaczęliśmy gadać, a nie widzieliśmy się kilkanaście lat. Gadało się dobrze. Potem nadarzyła się okazja i mieliśmy razem zagrać. W ostatniej chwili Lou powiedział, że może będzie lepiej, jeśli zagra sam, ze swoim zespołem. Powiedziałem: „nie ma sprawy”. Lou wszedł na scenę, a po chwili zaprosił mnie do grania. I to było świetne! Takie rzeczy w East Village zdarzają się codziennie. Od kilkudziesięciu lat. Wychodzisz rano z domu, spotykasz kogoś, a wieczorem nagrywacie razem płytę.

Tak właśnie powstała płyta tria Lou Reed/Laurie Anderson/John Zorn „The Stone: Issue Three”.

PÓŁ MILIONA ZA GENIUSZ

Zorn jest bez wątpienia barwną postacią i niebanalnym kompozytorem. Dziennikarzom dużo łatwiej jest więc opisywać jego bojówki w panterkę i cięty język niż jego pozbawiony słów, eklektyczny, nieoczywisty dorobek twórczy. Zorn z zasady nie udziela wywiadów. Nie cierpi też fotoreporterów. Na warszawskich koncertach pluł na kłębiących się pod sceną fotografów, przeklinał ich po angielsku – a dzięki pomocy wiernych fanów, także po polsku. Podczas spotkania w Lublinie zalecił mi przyjrzenie się zewnętrznej stronie drzwi, gdy dowiedział się, że jestem przedstawicielem mediów. Dożywotnio zniechęcił mnie wtedy do pisania recenzji: – Dziennikarzom wydaje się, że nie różnią się od muzyków, że wszystko rozumieją, podczas gdy nie rozumieją niczego. Kiedy wydajesz płytę, to tak, jakbyś wydawał na świat swoje dziecko. A oni tylko czekają, by je rozszarpać. Potem piszą recenzję tak, jakby ich głos był słowem Boga, a nie jednego, sfrustrowanego faceta. Dziennikarstwo zmieniło się w pornografię. Do tego jeszcze jeśli napiszesz tekst, to twój naczelny potnie go tak, by zrozumiał go najgłupszy człowiek świata. Ludzie głupieją coraz bardziej. Politykom się to podoba, bo łatwiej rządzić bandą idiotów. A muzyka ma swoją polityczną siłę, co pokazały lata 60.

Zorn jest laureatem jednego z najbardziej prestiżowych wyróżnień amerykańskich – MacArthur Fellowship. W 2006 r. w uznaniu jego zasług otrzymał to stypendium zwane „grantem geniuszy” – pół miliona dolarów na dalszą działalność artystyczną. To jednak, poza doktoratem honoris causa belgijskiego uniwersytetu w Ghent, jedyne wyróżnienie, jakie za swoją działalność otrzymał Zorn. Choć jego dyskografia obejmuje przeszło 400 pozycji, a co najmniej kilka z nich przeszło już do historii muzyki, nigdy nie był nawet nominowany do najważniejszej nagrody amerykańskiego przemysłu fonograficznego – Grammy. Może to i lepiej – bez nadmiaru statuetek ma w swym mieszkaniu więcej miejsca na to, co naprawdę uważa za wartościowe – sztukę.

Szanse na pierwszą w karierze Grammy może mieć za sprawą tegorocznej premiery albumu „Tap”, na którym kompozycje z Zornowej „Księgi Aniołów” interpretuje Pat Metheny – jazzowa gwiazda, która złotych gramofonów ma w swej kolekcji już 20. Spotkanie tych dwóch nowojorskich muzyków, niemal równolatków, którzy obserwowali nawzajem swoje muzyczne poczynania począwszy od lat 70., było jednocześnie wielkim zaskoczeniem. Zdawać by się mogło, że to przedstawiciele dwóch światów, bohaterowie dwóch odrębnych publiczności. Z drugiej strony, jak żartowali niedawno dziennikarze „New York Timesa”, Metheny i Zorn to w pewnym sensie ta sama osoba – kreatywna, bezkompromisowa, o bardzo autorskim, wyrazistym artystycznym języku – obaj byli prekursorami muzyki ponad gatunkowymi podziałami.

MAZEL TOV MR ZORN!

Branża muzyczna z uporem godnym lepszej sprawy zdawała się ignorować dotąd twórczość Johna Zorna. Tymczasem w zagadkowy sposób – w roku jego 60. urodzin – instytucje zajmujące się tzw. oficjalnym obiegiem kultury zachłysnęły się Zornem i jego artystycznym dorobkiem. Kompozycje twórcy można było w tym roku usłyszeć już w Museum of Modern Art, gdzie m.in. jego „Preludia gnostyckie” na harfę i wibrafon zostały wykonane przed płótnem Claude’a Moneta „Lilie wodne”. Nieodległe Metropolitan Museum of Art również zaproponowało mu konfrontacje z wielkimi dziełami sztuki wizualnej, zamawiając u niego zupełnie nowe kompozycje.

W tym roku po raz pierwszy odbył się koncert jego utworów symfonicznych. Wydarzenie to transmitowało z Glasgow radio BBC.

Portal walkerart.org poprosił niedawno kilkudziesięciu artystów o to, by z okazji urodzin Johna Zorna napisali o nim kilka zdań. Jak sprawdziła redakcja, w tekstach tych najczęściej powtarzały się określenia: „wizjoner”, „ikonoklasta”, „marzyciel” i „koleś”. Najkrócej, ale jakże trafnie, zrobiła to Yoko Ono: – Zawsze lubię pracować z Johnem Zornem. Wygląda na to, że pasujemy do siebie w najsłodszy możliwy sposób. Teraz dowiedziałam się, że jest też koneserem [twórczości] Unici Zürn [niemiecka pisarka i rysowniczka żyjąca w latach 1916–1970] – i uwielbia frytki! Cudowna kombinacja rzeczy, które czynią go Johnem.

Na koncercie 15 lipca usłyszymy m.in. Mike’a Pattona – charyzmatycznego wokalistę, któremu globalną popularność przyniosły płyty z grupą Faith No More, Marca Ribota – jednego z najważniejszych dziś gitarzystów-improwizatorów, pianistę Johna Medeskiego – świetnie znanego z elektrycznego tria Medeski Martin & Wood, legendarnego perkusistę Joey’ego Barona, który z Zornem nagrał przeszło 50 płyt – oraz śmietankę nowojorskiej improwizacji: wibrafonistę Kenny’ego Wollesena, basistę Trevora Dunna, perkusjonistę Cyro Baptistę czy grającą na instrumentach elektronicznych Ikue Mori. Na koncert złożą się 4 dwuczęściowe sety, podczas których zabrzmią „Song Project” – kompozycje Zorna, do których słowa napisali Laurie Anderson, Patton, Jesse Harris i Sean Lennon, „Illuminations” – utwór na fortepian inspirowany poezją Arthura Rimbauda, „The Holy Visions” – muzyczna interpretacja poematu XII-wiecznej mistyczki Hildegardy z Bingen, kwartet smyczkowy „The Alchemist”, hołd dla mnichów-wojowników z zakonu templariuszy – „Moonchild” i wreszcie dwa najbardziej chyba „popularne” projekty Zorna: „The Dreamers” – jedna z najłagodniejszych, bajkowych twarzy kompozytora – oraz „Masada Electric”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2013