Jastrząb gra w szachy

Patrick Vaughan, biograf: Zbigniew Brzeziński zawsze pozostawał optymistą, jeśli idzie o rolę Ameryki w świecie. To nie przypadek, że jego ostatnia książka nosi tytuł "Druga szansa". Rozmawiał Michał Oleszczyk

01.06.2010

Czyta się kilka minut

Zbigniew Brzeziński jako doradca prezydenta Cartera. Pakistan, przełęcz Khyber, luty 1980 r. / fot. Bettmann / CORBIS /
Zbigniew Brzeziński jako doradca prezydenta Cartera. Pakistan, przełęcz Khyber, luty 1980 r. / fot. Bettmann / CORBIS /

Michał Oleszczyk: Jak doszło do Pana pierwszego spotkania ze Zbigniewem Brzezińskim?

Patrick Vaughan: W trakcie studiów napisałem pracę seminaryjną poświęconą roli Brzezińskiego w zażegnaniu polskiego kryzysu 1980 r., wydrukowaną przez "Polish Review" (1/99). Parę dni po publikacji otrzymałem list od Brzezińskiego, który chwalił mój artykuł jako najlepszą pracę na ten temat. Zaproponował rozbudowanie artykułu w książkę, zapewniając pełny dostęp do osobistych archiwów. W jednym momencie poczułem ogrom zaszczytu, odpowiedzialności - no i ogromu pracy, jaka mnie czeka.

Czytelnikowi książek Brzezińskiego jego poglądy jawią się jako niesłychanie spójne i jednorodne. Czy potrafiłby Pan wskazać, kto uformował go w największym stopniu?

Zdecydowanie ojciec, Tadeusz Brzeziński, polski dyplomata i dżentelmen starej szkoły. Był intelektualistą, ale walczył także o Lwów i w bitwie warszawskiej 1920 r. Współtworzył rząd Piłsudskiego i pracował na placówkach dyplomatycznych w arcyciekawych okolicznościach: najpierw w Niemczech świadkował przejęciu władzy przez nazistów, by zaraz potem trafić na okupowaną przez Sowietów Ukrainę w szczytowym momencie stalinowskich czystek. Widział na własne oczy analogiczne zbrodnie dwóch reżimów, przez cały świat pojmowanych jako biegunowo przeciwne.

W tamtym czasie wielu zachodnich intelektualistów postrzegało Stalina jako pogromcę kapitalistycznej niesprawiedliwości i anty-hitlerowskiego strażnika. Dziesięcioletni Zbigniew już wiedział, że to nieprawda. Zamiast uczyć się o Związku Radzieckim z tak zwanych postępowych periodyków amerykańskich tamtego czasu, słuchał relacji ojca. Dowiedział się o pakcie Ribbentrop-Mołotow, o Katyniu i wielu innych zbrodniach. Trudno mu było znieść fakt, że dla Roosevelta Stalin był "wujkiem Joe", a dla amerykańskich historyków (jeszcze przez długie dekady!) ZSRR był takim samym krajem jak inne, powiedzmy: Szwecją z bardzo dużą armią. Wielu amerykańskich intelektualistów miało mu za złe jego podejście.

Czy listy z archiwum pozwoliły Panu spojrzeć na Brzezińskiego inaczej?

Niespodzianka polegała na tym, że odnajdywałem w jego listach to samo, co w książkach. Nie było rozwarstwienia między tym, co głosił publicznie, a tym, w co wierzył prywatnie - a jako historyk byłem do takich rozwarstwień przyzwyczajony. Brzeziński zachowywał jedność poglądów, która wydała mi się po prostu szlachetna. Myślę, że to właśnie ona łączyła go z prezydentem Jimmym Carterem i dlatego ich współpraca miała tak szczególny charakter; zupełnie inny niż np. czysto polityczna relacja pełniącego podobną rolę Henry’ego Kissingera z Richardem Nixonem.

***

Pomiędzy Brzezińskim a Kissingerem istniało ciągłe napięcie. Jak jawi się ta relacja w świetle Pana badań?

Poznali się we wczesnych latach 50., a ostatnio znów można ich było zobaczyć, jak spierają się w programie telewizyjnym Charliego Rose’a. To szmat czasu. Obaj zaprzeczają, jakoby dzieliła ich wrogość; każdy powtarza, że zgadzał się z drugim "w 95 procentach przypadków". Ale ja myślę, że nigdy nie byli blisko, a łączyło ich coś w rodzaju życzliwej rywalizacji. Jej punktem szczytowym stał się rok 1976: Kissinger doradzał w kampanii Republikaninowi Geraldowi Fordowi, a Brzeziński - Demokracie Carterowi. Oglądanie archiwalnych debat prezydenckich przypomina świadkowanie pojedynkowi dwóch europejskich politologów, bo to ich słowami przemawiali wówczas kandydaci.

Wydaje mi się ważne, by zdementować powszechne w tamtym czasie przekonanie, że polemiki Brzezińskiego z Kissingerowską "détente" (odprężeniem) brały się z zawiści. To były polemiki zrodzone z odmiennych przekonań. Dowodzą tego już najwcześniejsze listy z okresu, kiedy obydwaj wykładali na Harvardzie - pod koniec lat 50. Brzeziński wysłał Kissingerowi notkę proponującą zaproszenie na letnie wykłady Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (świeżo po wydaniu "Innego świata"). Odpowiedź była lakoniczna: "Nie zapraszamy imigrantów". Kissinger nawet w 1975 r. odwiódł prezydenta Forda od przyjęcia Sołżenicyna w Białym Domu - decyzja biegunowo różna od tej, jaką forsowałby Brzeziński.

Na czym polegała różnica w pomysłach Brzezińskiego i Kissingera na "détente"?

Odpowiem przykładem. Za rządów Nixona Brzeziński uparcie sugerował, żeby Kissinger namówił prezydenta do złożenia wizyty kard. Stefanowi Wyszyńskiemu podczas krótkiego pobytu w Polsce w maju 1972. I znowu Kissinger odpowiedział krótkim "Wezmę to pod uwagę", a Nixon w końcu zjadł obiad z komunistycznymi dygnitarzami, podczas gdy kilka dzielnic dalej Wyszyński przewodniczył wielotysięcznej procesji.

Natomiast Brzeziński, kiedy przyjechał do Polski z Carterem, udał się do prymasa Wyszyńskiego mimo sprzeciwu zarówno polskiego rządu, jak i samego ambasadora USA w Warszawie. Zabrał ze sobą Rosalynn Carter i w ten sposób zapewnił całej sprawie rozgłos. Bardzo drażniła go wizja "détente" kultywowana przez Departament Stanu, który traktował stosunki amerykańsko-radzieckie jako czysto dwubiegunowe, mające miejsce niejako ponad głowami państw Środkowej Europy (była to wizja dublująca logikę Jałty). W przeciwieństwie do Kissingera sądził, że podbrzusze "détente" powinna stanowić subtelna i uparta konfrontacja.

Jak postrzegali Brzezińskiego członkowie jego własnej partii?

Brzeziński identyfikował się z Partią Demokratyczną, taką, jaką była ona za Harry’ego Trumana. To podejście zaczęło być krytykowane jako anachroniczne. Administracje Kennedy’ego i Johnsona widziały Brzezińskiego jako swoistego wunderkinda i często zasięgały jego rad, a demokratyczny kandydat z roku 1968 - Hubert Humphrey - uczynił go nawet głównym doradcą ds. polityki zagranicznej. Polski czytelnik musi zdać sobie sprawę, jak wielkie przeobrażenie wizerunku partii nastąpiło w kontekście Wietnamu. Kiedy Demokrata George MacGovern startował w roku 1972 przeciwko Nixonowi, używał retoryki zahaczającej o ekstremizm. Amerykańską interwencję w Wietnamie przyrównywano do działań nazistów; otwarcie postulowano zlikwidowanie Radia Wolna Europa jako "zimnowojennego przeżytku".

Posłużę się osobistym przykładem: mój ojciec był katolikiem pochodzenia irlandzkiego, stosunkowo apolitycznym Demokratą, darzącym zaufaniem Trumana i Kennedy’ego. Proszę sobie wyobrazić, co mógł czuć taki człowiek (weteran wojny w Korei!), kiedy w 1972 r. włączał telewizor i słyszał, że jego kraj to nic innego jak nowe nazistowskie Niemcy, a wzorem dla nas wszystkich powinien być Ho Chi Minh - wszystko to przy zapewnieniach o cudowności marihuany!

Także Brzeziński słuchał tego z niesmakiem; podobnie jak irytowały go romantyzujące legendy o Mao i Leninie, snute w tamtym czasie m.in. przez Jane Fondę, która stała się popkulturową ikoną odmienionej Partii Demokratycznej. Skrzydło MacGoverna było nieufne wobec Brzezińskiego, traktując go jako wojennego "jastrzębia". To paradoks, ale w pewnym momencie Brzeziński miał więcej wrogów we własnej partii niż wśród Republikanów, dla których zawsze był zbyt miękki.

Demokrata Carter wygrał jednak wybory w 1976 r.

Powiem wprost: uważam, że pomoc Brzezińskiego w zredefiniowaniu wizerunku Partii Demokratycznej w trakcie kampanii Cartera była jednym z najbardziej znaczących wkładów, jakie wniósł on w najnowszą historię USA. Brzeziński pomógł Carterowi w zbudowaniu wizerunku "twardego Demokraty", który nie był jednocześnie zimnowojennym wojownikiem.

***

Brzeziński - doradca ds. bezpieczeństwa narodowego - był najmocniej krytykowanym członkiem administracji Cartera. Dlaczego?

Częściowo padł ofiarą sławy Kissingera. Od pierwszej chwili przeprowadzano porównania, z reguły niekorzystne dla Brzezińskiego. Na dodatek milcząco założono, że Brzeziński będzie naśladował silną obecność Kissingera w Białym Domu i zdominuje sekretarza stanu Cyrusa Vance’a, tak jak Kissinger zdominował swego czasu Williama P. Rogersa. Głównym powodem niechęci była jednak gotowość Brzezińskiego do podejmowania ryzyka, które jego zdaniem było warunkiem zakończenia zimnej wojny. Chciał przejść od "détente" do polityki, która stanowiłaby wyzwanie dla ZSRR, a nie konserwowałaby status quo. Radzieccy oficjele wypowiadali się bardzo ostro o postulatach Cartera dotyczących praw człowieka, co daje wyobrażenie, jak bardzo ich ta polityka niepokoiła.

Proszę pamiętać, że wszystko to działo się zaraz po Wietnamie i wielu Demokratów nazywało Brzezińskiego - za filmem Kubricka - "Doktorem Strangelove", który jest gotów wciągnąć USA w wojnę z ZSRR. Brzeziński jednak wierzył, że do wygrania zimnej wojny potrzebna jest odwaga, bo inaczej może się ona nigdy nie skończyć.

Jak bliska była relacja Brzezińskiego z Janem Pawłem II?

Bardzo bliska, ale myślę, że często niewłaściwie interpretowana. Fundamentalną płaszczyzną tej relacji nie była doraźna polityka, ale głębokie, dzielone przez obydwu zrozumienie dla historii i kondycji człowieka uwikłanego w tę historię. Przede wszystkim zaś tego, jak kondycja ta została sponiewierana przez dwudziestowieczne totalitaryzmy. Po śmierci Jana Pawła II amerykańska prasa rozpisywała się o "sojuszu" Reagana z Papieżem, i choć nie jest to zupełnie fałszywe postawienie sprawy, to myślę, że nie trafia w jej sedno.

Uproszczeniem jest traktowanie pozycji Papieża w kategoriach czysto politycznych. W swojej książce pokazuję, że relacja z Brzezińskim była ważniejsza i głębsza: wykraczała poza politykę, a korzenie miała w analogicznych doświadczeniach młodości. Kiedy młodzi amerykańscy politycy mówią dziś o koszmarze II wojny, jest to interesujące, ale w przypadku Papieża i Brzezińskiego wchodził w grę czynnik osobistej prawdy.

To dlatego prawdziwym dowodem ich przekonań były słowa wypowiadane po zakończeniu zimnej wojny. Każdy z nich przestrzegał, że społeczeństwo budowane w nowych warunkach nie może mieć za fundament tylko "wolności" czy "demokracji". Dojrzałe społeczeństwo musi być zdolne do podejmowania trudnych decyzji; musi mieć na tyle mądrości, by nie zrównywać "wolności" z hedonizmem i beztroską. To przesłanie było trudne do przyjęcia w latach 90. i trudno wpajać je dzieciom w świecie, w którym możliwości jest tak wiele. Jeśli Brzeziński krytykuje za coś ostatnią dekadę, to właśnie za to, że świat Zachodu osunął się bliżej pustego samozadowolenia. Nie jest w tym kaznodziejski, ale jego troska jest autentyczna.

Najbardziej kontrowersyjną decyzją Brzezińskiego jako doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego było wsparcie udzielone muzułmańskiej antyradzieckiej opozycji (i ruchowi oporu) w Afganistanie. W często cytowanym wywiadzie dla "Le Nouvel Observateur" z 18 stycznia 1998 r. Brzeziński stwierdził, że ostateczny upadek ZSRR był nagrodą wartą skutku ubocznego w postaci "kilku wzburzonych muzułmanów". Po 11 września 2001 r., kiedy to "wzburzeni muzułmanie" zaatakowali, niektórzy wręcz obwiniali Brzezińskiego i Cartera za pośrednie spowodowanie tej tragedii. Czy te zarzuty są zasadne?

Te zarzuty są zbyt proste, by opisać prawdę, ale wystarczająco proste, by nadać się na efektowny nagłówek. Pamiętam, że przez kilka dni po 11 września telewizje chętnie pokazywały zdjęcie Brzezińskiego z lutego 1980 r., na którym podaje karabin AK-47 pakistańskiemu oficerowi w przełęczy Khyber (to zabawne, ale pewna moja znajoma do niedawna była pewna, że to zdjęcie Brzezińskiego z Bin Ladenem!). Ledwo co proklamowana "wojna z terroryzmem" sprzyjała histerycznym osądom. Wiem od Brzezińskiego, że wywiad z "Observateur" nie został autoryzowany i jego wypowiedź pozbawiona była kontekstu.

Nie ma wątpliwości, że Brzeziński odegrał kluczową rolę w dozbrajaniu afgańskich buntowników, ale było to spowodowane tym, że był przekonany o słuszności takiej strategii. Prasa miewa krótką pamięć: inaczej pisze się o Afganistanie dziś, a inaczej kilka lat temu, kiedy postrzegano ten kraj jako bohaterskiego i zwycięskiego buntownika przeciwko dominacji ZSRR. Brzeziński namawiał Cartera do głośnego wypowiedzenia swych obaw co do ewentualnej sowieckiej inwazji. Dlatego podejrzewam w tym wywiadzie lekką przesadę, kiedy czytam, że administracja celowo dążyła do sprowokowania inwazji.

Czyli nie obwiniałby Pan Brzezińskiego za wzrost islamskiego fundamentalizmu w Afganistanie?

Powiem inaczej. Wydaje mi się, że sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby Carter wygrał wybory w 1980 r. i Brzeziński pozostał na stanowisku. Terroryści odpowiedzialni za 11 września byli produktem państwa, które zawiodło - przede wszystkim dlatego, że Związek Radziecki dokonując zamachu stanu w 1978 r. zmiótł tradycyjny afgański styl życia. Mało kto wspomina o tym, obwiniając Brzezińskiego. W istocie powtarzał on uparcie, że potrzebne jest tam zawieszenie broni, by uniknąć całkowitej destrukcji kraju. W latach 1981-84 pisał o możliwości utworzenia panislamskich sił pokojowych (złożonych z żołnierzy syryjskich, algierskich i libańskich), które pomogłyby w stabilizacji regionu i zapobiegły - to cytat - "gwałtownym antysowieckim wybuchom".

Po 1990 r. Brzeziński często krytykował George’a Busha ojca i Billa Clintona za zupełne lekceważenie przez ich administracje kwestii Afganistanu. Rozmawiałem ze Steve’em Collem z "Washington Post", autorem olśniewającej książki "Ghost Wars" o korzeniach Al-Kaidy. Coll wyliczył, że we wszystkich przemówieniach sekretarza stanu Warrena Christophera w trakcie pierwszej kadencji Clintona słowo "Afganistan" zostało użyte raz, i to jako nieznaczące nawiązanie. Tymczasem na początku kadencji ci sami ludzie, którym udało się to dużo później, próbowali wysadzić w powietrze WTC! Mówi to sporo o skłonności Amerykanów do zapominania o wojnie w jakimś odległym kraju, kiedy ta wojna znika z pierwszych stron gazet.

Po 1990 r. amerykańskie agencje prasowe drastycznie zmniejszyły liczbę korespondentów zagranicznych. Wie pan, dlaczego? Bo skoro zimna wojna się skończyła, sprawy międzynarodowe już się nie liczą! W 1997 r. Brzeziński opublikował "Wielką szachownicę", w której mówi mnóstwo o niebezpieczeństwach związanych z Afganistanem i - to jego termin - "globalnymi Bałkanami" w ogóle. Ameryka pochłaniająca łapczywie newsy o Monice Lewinsky i procesie O. J. Simpsona ledwie tę książkę zauważyła.

Kiedy Carter odchodził z urzędu, jego prezydentura uważana była za porażkę, przede wszystkim z powodu przetrzymywania amerykańskich zakładników w ambasadzie w Iranie. W "Czterech latach w Białym Domu" Brzeziński wyraża nadzieję, że któregoś dnia rządy Cartera poddane zostaną ponownej, pozytywnej ocenie - tak jak to się stało z rządami Trumana. Czy taka reewaluacja Pana zdaniem nastąpiła?

Nie sądzę - choć wreszcie powinna. Zgadzam się z obecnym sekretarzem obrony Robertem Gatesem, że administracja Cartera przygotowała grunt pod sukcesy Reagana. Przede wszystkim myślę, że Ameryka powinna pożegnać się z wizją zimnej wojny jako "wygranej" przez jedną z dwóch zwalczających się stron. Uważam, że amerykańskie media postąpiły nieodpowiedzialnie umacniając mit czarno-białej konfrontacji. Co więcej: jestem przekonany, że takie myślenie umożliwiło położenie fundamentów pod manichejską logikę poprzedniej administracji.

Po pierwsze, główne zasługi w zakończeniu zimnej wojny leżą po stronie tych, którzy żyli w zniewoleniu i postanowili mu się przeciwstawić. Oni są dla mnie bohaterami. Wszyscy lubimy myśleć, że "w razie czego" wykażemy się odwagą, ale rzeczywistość najczęściej bywa inna. Odwaga tych, którzy żyli za żelazną kurtyną i powiedzieli "nie", legła u podstaw sukcesu. Po drugie zaś, amerykański wkład w zakończenie konfliktu to kumulatywny wysiłek wszystkich administracji, poczynając od Trumana, a kończąc na Bushu seniorze. Decyzje jednej administracji raz podkopywały, a raz wzmacniały osiągnięcia innej. Carter, moim zdaniem, rządził w najtrudniejszym momencie. Było to zaraz po Wietnamie, potęga ZSRR wydawała się największa od czasów II wojny, a wpływy Sowietów w Trzecim Świecie były ogromne. Był on również pierwszym prezydentem, który musiał się ustosunkować wobec islamskiego fundamentalizmu, i to w czasie, kiedy ten termin niewiele komukolwiek mówił. Carter musiał się ponadto zmagać z własną partią: skrzydło popierające Teda Kennedy’ego w prawyborach odwróciło się od niego i podkopało jego szanse na zwycięstwo nad Reaganem.

***

Najnowsza autorska książka Brzezińskiego, "Druga szansa", jest m.in. szeroko zakrojonym atakiem na administrację Busha juniora, który na finałowym "prezydenckim świadectwie" dostaje ocenę niedostateczną. Dla Brzezińskiego druga wojna iracka reprezentuje potężny geopolityczny krok w tył, który wyalienował USA na arenie międzynarodowej i może ostatecznie podważyć amerykańskie przywództwo w post-zimnowojennym świecie. Jak wyglądała recepcja książki w Stanach?

Była dość paradoksalna. Antywojenni Demokraci, którzy do tej pory postrzegali Brzezińskiego jako zapiekłego "jastrzębia", nagle znaleźli w nim najbardziej elokwentnego krytyka wojny w Iraku. Brzeziński, dotąd obecny w szanowanych i statecznych audycjach CNN i PBS, nagle zaczął być zapraszany przez anty-Bushowskie gwiazdy w typie Billa Mahera z HBO. Zabawne, że wszyscy oni pytali o "dwóję" dla Busha juniora, ale rzadko wspominali o "trói" dla Clintona. Podczas gdy Hillary Clinton i John Kerry bali się, by nie przyczepiono im łatki polityków niepatriotycznych (czytaj: tchórzliwych), Brzeziński mówił wprost, że angażowanie się w coś tak głupiego jak wojna w Iraku nie ma nic wspólnego z patriotyzmem ani odwagą, a wiele wspólnego właśnie z głupotą. Co więcej, używał często tego właśnie słowa.

Brzeziński na początku był ostrożny we wnioskach. Potem uparcie twierdził, że Irak jest pułapką, która ujawni swą naturę zaraz po udanej ofensywie. Ostrzegał, że zamiast kwiatów i wiwatów dojdzie do sytuacji przenikliwie pokazanej przez Gillo Pontecorvo w jego "Bitwie o Algier" (1965): mocarstwo będzie zmuszone do coraz większych nakładów na walkę z trudno uchwytnym i radykalizującym się partyzanckim oporem. Jednym z aspektów wypowiedzi Brzezińskiego publikowanych jeszcze za Busha juniora było ostrzeżenie, że Ameryka poważnie rozważa wojnę z Iranem, która byłaby kompletną katastrofą. Mimo to Brzeziński zawsze pozostawał optymistą, jeśli idzie o rolę Ameryki w świecie. To nie przypadek, że jego ostatnia książka nosi właśnie tytuł "Druga szansa".

Patrick Vaughan (ur. 1965) jest amerykańskim historykiem, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wykłada tam w Instytucie Amerykanistyki i Studiów Polonijnych, gdzie współtworzy program TransAtlantic Studies. W swoich badaniach skupia się na amerykańskiej polityce zagranicznej okresu zimnej wojny. W 2003 r. otrzymał nagrodę im. Kazimierza Dziewanowskiego za upowszechnianie wiedzy o Polsce w USA. Jego biografia Zbigniewa Brzezińskiego ukazała się właśnie nakładem Świata Książki.

W piątek 4 czerwca o godz. 18.00 w warszawskim Pałacu Staszica (Nowy Świat 72) odbędzie się promocja książki Patricka Vaughana. Gościem specjalnym będzie prof. Zbigniew Brzeziński.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2010