Jaka epoka, taki Talleyrand

Był człowiekiem-instytucją: przez pół wieku w ścisłym centrum dowodzenia włoskiej polityki, trzykrotnie jako premier i kilkadziesiąt razy jako minister. Układał się z każdym, kto miał siłę: komunistami, skrajną prawicą, mafią.

13.05.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Leemage / EAST NEWS
/ Fot. Leemage / EAST NEWS

„Kiedy Andreotti umrze, wyciągną wreszcie z jego garba czarną skrzynkę i wtedy dopiero się dowiemy, jak naprawdę było z Włochami” – tak żartował Beppe Grillo, komik, a od niedawna także polityk, z typową dla siebie makabryczną swadą. Było to dobrych parę lat temu, gdy Andreotti – zmarły w poniedziałek 6 maja, w wieku 94 lat – był już tak wiekowy, że bon moty o nieśmiertelności „boskiego Juliusza” nabierały sensu.

„PRZEMINIESZ BEZ ŚLADU”

Giulio Andreotti był człowiekiem, a nie cyborgiem z mikrofonami, dlatego swoją pamięć składał raczej w staroświeckim archiwum. A także pisał osobisty dziennik – przynajmniej lubił o nim czasem napomknąć w tonie pogróżki („Dobrze jest prowadzić dziennik i dobrze, żeby było o tym wiadomo”). Można śmiało założyć, że mało było w powojennej Europie polityków, których dobra i udokumentowana pamięć budziła równie powszechny strach w całym establishmencie, od lewa do prawa i od piwnicznych mafijnych kryjówek po najwyższe piętra kurialnych pałaców.

O ile oczywiście takie zapiski istnieją – i o ile ich depozytariusze długo pobędą wśród żywych. Nie jest to abstrakcyjna wątpliwość, wszak sam Andreotti był wiązany, oczywiście bez procesowych dowodów, z paroma spektakularnymi przypadkami nagłej śmierci ludzi, którzy wiedzieli za dużo i trzymali w szufladzie toksyczne papiery. Jak generał karabinierów Dalla Chiesa, okryty chwałą pogromca terrorystów z Czerwonych Brygad, który miał zginąć, gdyż znał – jako jedyny prócz Andreottiego – tajemnicę „znikniętej” (bo zawierającej kompromitujące szczegóły zależności od USA) części protokołów swoistego procesu przed proletariackim trybunałem, jaki lewaccy terroryści urządzili porwanemu przez siebie byłemu premierowi Aldo Moro.

W upublicznionych, a więc istniejących na pewno protokołach tamtego procesu Moro zarzucał Andreottiemu brak ludzkich cech. „Brakuje panu tego połączenia dobroci, mądrości, giętkości i jasności umysłu, które tworzy nielicznych naprawdę istniejących chadeków. Pan do nich nie należy. Przeminie pan nie pozostawiwszy śladu” – miał mówić Moro.

Gorycz tych słów nabiera mocy przedśmiertnego wyznania – wszak wskutek bierności władz (o ile nie świadomego zaniechania działań ratunkowych) „brygadziści” w końcu Mora zabili, a polityczna odpowiedzialność spada na Andreottiego, ówczesnego premiera.

„WIEM, ŻE JESTEM ŚREDNIAKIEM”

Pełnił on zresztą urząd premiera w sumie w trzech podejściach przez łącznie ponad siedem lat – co jak na Włochy jest wyjątkowym wynikiem; dłuższym stażem mogą pochwalić się tylko Mussolini i Berlusconi.

Ale „instytucjonalność” Andreottiego we włoskim życiu politycznym – oraz w historii zimnowojennej Europy – zasadza się głównie na tym, że od 1948 do 1992 r. praktycznie bez dłuższej przerwy był w ścisłym centrum dowodzenia, przeważnie jako minister: a to finansów, a to skarbu, czasem obrony lub spraw wewnętrznych i wreszcie spraw zagranicznych (w latach 80., będąc wtedy jednym z ważnych aktorów gry prowadzonej wobec Europy Wschodniej i Gorbaczowa, nie bez wsparcia Jana Pawła II).

Stąd pasuje on nie tylko jako idealne wcielenie „zimnej wojny” i typowego dla niej sposobu uprawiania polityki, ale pozwala zetknąć się z wyniesionym ponad codzienną krzątaninę misterium czystej władzy, rodem z kart żywotów wielkich mężów.

Jeśli zżymamy się na współczesnych politycznych pętaków, zdolnych tylko do sprintu od jednego sondażu do drugiego, jeśli wzdychamy za czasami, gdy polityka miała swoją gravitas i strategie skuteczne na dłużej niż jeden sezon, to mamy dziś, nad grobem Andreottiego, dobrą okazję, aby przyjrzeć się – jasno i bez uników – kim byli zmitologizowani już politycy poprzednich pokoleń.

Andreotti mawiał o sobie: „Wiem, że jestem średniakiem, ale nie widzę wokół siebie gigantów” – i taki też był jego sposób prowadzenia spraw: drogą pośrodku, z dostępnym ludzkim materiałem, bez ambicji trzymania się jednej linii czy wywyższania rządzonych ludzi ku lepszemu jutru („Myśleć źle o bliźnich to grzech, ale często ma się przy tym rację” – mawiał). Stąd układanie się z każdym, kto się liczy i ma siłę. A zatem z komunistami i skrajną prawicą (słynna teoria „pieczenia chleba w dwóch piecach”), a nawet z mafią.

Na starość Andreottiemu wytoczono procesy o bezpośredni udział w mafijnych strukturach. Zakończyły się umorzeniami, odwołaniami, przedawnieniami. Rozsądnie będzie przyjąć, że pewnie nie załatwiał spraw z ojcami chrzestnymi na cmentarzach, lecz z pewnością brał pod uwagę ich interesy, plany i zgadzał się na udział mafiozów w strukturach władzy. Choćby w imię zapewnienia stabilności i minimum wpływów państwa na południu Włoch.

„ZŁO W IMIĘ DOBRA”

Im dłużej polityk rządzi, tym bardziej poddaje się wymogom stabilności, zachowania niezmienności głębokich ram społecznej rzeczywistości. Dostrzega sens władzy w stanie jej niezmiennego trwania albo w każdym razie zaczyna w tę ideę wierzyć i jej bronić. Za każdą cenę, choćby wszczynania przemocy na poziomie pozornych konfliktów. Choćby za cenę dogadywania się z każdym wrogiem i odwracania się od deklaratywnych sojuszników.

W tej właśnie logice można wyjaśnić, dlaczego Andreotti mógł uznać, że „dla kraju” będzie lepiej, jeśli Moro zginie. To nie była prosta zemsta na konkurencie z partii, chrześcijańskiej demokracji. Raczej wynik kalkulacji, że ewentualne ocalenie porwanego polityka da mu zbyt wielką siłę, a system władzy, wprawiony już w drgania z powodu „historycznego kompromisu” z komunistami, nie przetrzyma tej charyzmy. „Wszyscy myśleliście, że prawda jest słuszna i sprawiedliwa, ale nie: oznacza koniec świata” – mówi aktor grający Andreottiego w filmie Paola Sorrentino „Boski” do duchów ludzi, których śmierć bierze na siebie. – „Byliście bombami gotowymi wybuchnąć, które rozbrojono przez ostateczne wyciszenie. Nie możemy dopuścić do końca świata w imię czegoś, co jest słuszne i sprawiedliwe. Trzeba bardzo kochać Boga, żeby zrozumieć, jak bardzo konieczne jest zło, by stało się dobro”.

To tylko słowa scenarzysty, zdecydowanie nieżyczliwego Andreottiemu. Ale niewątpliwie w jakiś sposób musiał on rozpatrywać swoje zło-w-imię-dobra w perspektywie chrześcijańskiej. Urodził się w tym samym 1919 r., gdy ks. Luigi Sturzo zakładał Włoską Partię Ludową, pierwszą nowoczesną partię chrześcijańsko-demokratyczną. Ale nie tylko z powodu tej symbolicznej daty nie sposób dyskutować o chadecji i modelu zaangażowania świeckich w rządzenie, omijając jego – polityka, na rzymskich salonach zwanego Belzebubem. Choć, jak kpił publicysta Indro Montanelli, porównanie jest krzywdzące dla Belzebuba.

„EKSTERNISTYCZNY KARDYNAŁ”

Aldo Moro odmawiał mu, jak widzieliśmy, miana chadeka, ale Andreotti robił swoje, także dla Kościoła. Ten, jak go zwano, „eksternistyczny kardynał” miał dobre kontakty z wieloma purpuratami i począwszy od Piusa XII bezpośredni kontakt z papieżami. Nie ma na to mocnych dowodów, ale nikt we Włoszech nie wątpił, że spośród wielu frakcji chadeckich to Andreotti i jego ludzie mają największe zaufanie włoskiego episkopatu i przynajmniej części kurii watykańskiej.

Nie zmieniło się to nawet, gdy Andreotti jako premier podpisywał ustawę (przyjętą w drodze referendum) o łatwym dostępie do zabiegu przerywania ciąży. Akt ten nie zmienił aury człowieka osobiście pobożnego i zawsze gotowego wysłuchać księży. W dzisiejszej epoce, kiedy ławy chadecji zasiedlają przeważnie ludzie zwani katolikami bezobjawowymi, Andreotti sprawiałby wręcz wrażenie dewota.

Trudną do prostego zakwalifikowania relację między osobistą wiarą a działaniem politycznym dobrze ilustruje anegdota cytowanego już Montanellego. Opowiadał on, że gdy w latach 40. Andreotti szedł na mszę ze swoim mentorem, Alcidem de Gasperim (jednym z ojców włoskiego republikanizmu, powojennej chadecji i europejskiego zjednoczenia), to Gasperi rozmawiał z Bogiem, a Andreotti z księdzem. Na co Andreotti raz zareagował: no tak, ale przynajmniej ksiądz mi odpowiadał.

Teraz, gdy nie żyje, włoskie media prześcigają się zresztą w przypominaniu jego licznych aforyzmów – często zimnych i ironicznych (oraz autoironicznych), czasem cynicznych, zwykle bardzo zgrabnych. Jeśli chodzi o formułowanie sentencji politycznych, porównywano go do Talleyranda. „Władza, owszem, wypala, ale tych, którzy jej nie mają” – to jedna z najsłynniejszych jego sentencji (Andreotti sformułował ją, broniąc Gasperiego, gdy w latach 50. opozycja domagała się dymisji lidera chadecji, twierdząc, że jest za stary na politykę).

Cóż – jaka epoka, taki Talleyrand.

***

Włoska Partia Ludowa księdza Sturza mogła powstać, bowiem Watykan cofnął zalecenie z 1868 r., gdy to Pius IX orzekł, że katolikowi „nie wypada” (non expedit) brać udziału w wyborach w państwie włoskim. Dziś konfrontujemy się ze śmiercią bodajże ostatniego poważnego polityka stopionego z tym nurtem.

A skoro i tak rościmy sobie prawo do ważenia dobrych i złych uczynków zmarłego, potraktujmy to jako wyzwanie – i zastanówmy się, czy aby nie zamyka się otwarty prawie sto lat temu nawias? Czy dalej expedit, abyśmy brali udział w wyborach i polityce, takiej jaką znamy, jeśli jedyną obroną ducha jest zimny cynizm?

Andreotti nie widział gigantów, a cóż, gdy dookoła same karły?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2013