Jak żyć i nie zwariować

Prof. Bogdan de Barbaro, psychiatra i psychoterapeuta: Nie każdy musi korzystać z terapii, ale nikt nie powinien się terapii bać.

24.08.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

KALINA BŁAŻEJOWSKA: Ładna kozetka. Narzędzie pracy czy dekoracja?

BOGDAN DE BARBARO: Raczej mebel, na którym można się przespać. Ale są podejścia terapeutyczne, w których służy do pracy z pacjentem.

Pacjentem czy klientem?

Używam tych słów w zależności od problematyki. Oba są obarczone wadami. „Pacjent” to kategoria ze słownika medycznego i może – niechcący – sprawiać wrażenie, że osoba zgłaszająca się do psychoterapii ma biernie poddawać się zaleceniom terapeutycznym. Z kolei „klient” w języku polskim niektórym kojarzy się z zakupami i relacją handlową. Należałoby więc mówić: „Osoba, która zgłasza się na psychoterapię”.



Załóżmy, że jestem taką osobą. Mam dość siebie i swojego życia. Co mi Pan powie?

Najpierw będę słuchał. Musiałaby pani opowiedzieć o kontekście: dlaczego, od kiedy, w jakich sytuacjach ma pani dość siebie. W trakcie takiej wstępnej rozmowy zyskiwałbym szerszy czy głębszy obraz pani cierpienia, a jednocześnie między nami, daj Boże, tworzyłaby się więź. Taka, która by mnie otwierała na pani sprawy, a panią otwierała na mnie i moje słowa.

Dziwna więź, niesymetryczna.

Jej istotą jest szacunek i uważność. Ale oczywiście nie można powiedzieć, że to lustrzana relacja.
Bywa, że pierwsze spotkanie nie pozwala terapeucie rozstrzygnąć, czy będzie przydatny. Nieraz przez kilka sesji zastanawiamy się, czy jest sens odbywać kolejne.

A jak już wiemy?

Zawieramy kontrakt terapeutyczny. Ustalamy, dokąd zmierzamy i w jaki sposób. Zawarcie dobrego kontraktu jest w moim przekonaniu kluczowym aspektem terapii. Kontrakt to też czas, żeby odpowiedzieć na pytania osoby przychodzącej po pomoc.

Spytałabym, w ramach jakiej szkoły Pan pracuje.

Sięgam po elementy z różnych podejść. Najpiękniej by było, gdybym wszystko potrafił i stosował model najbardziej potrzebny w danej sytuacji. Czasem mi się udaje: przychodzi ktoś z indywidualnym problemem, a okazuje się, że podłożem jego cierpienia jest relacja małżeńska. Wtedy proponuję terapię małżeńską.
Bywa też, że ktoś ma problem, który w jednym modelu dałoby się rozwiązać kilkoma sesjami, a w innym modelu proponuje się kilka lat. Tu już pojawiają się wątpliwości etyczne.

Można chodzić na terapię całe życie?

Zakazu nie ma. Zachodzi jednak podejrzenie, że to nie tyle terapia, co okazja, żeby raz na tydzień porozmawiać z kimś, komu się ufa. Z drugiej strony, mam pod opieką pacjentów psychotycznych, którym długoterminowa terapia jest niezbędna. Czas terapii powinien więc zależeć od głębokości zaburzenia i problemu pacjenta.

Da się od terapii uzależnić?

Od terapii i od terapeuty. Więź z nim może na pewnym etapie leczenia mieć znamiona uzależnienia, a za tą zależnością kryje się zależność od rodzica. Ważnym elementem terapii jest wspólny namysł nad tą zależnością, a sztuką terapeutyczną – jej rozwiązanie.

Każdy powinien iść na terapię?

Oczywiście – nie. Nie było psychoterapii i ludzie sobie radzili. Należałoby unikać dwóch skrajności. Pierwsza to przekonanie, że bez terapii z niczym sobie nie poradzę. Pozbawianie się sprawczości. Na drugim biegunie są osoby, które zaiste potrzebują pomocy, a boją się pójść do psychoterapeuty, żeby nie zostać zaetykietowanymi jako wariaci czy nieudacznicy. Ci, którzy mają wątpliwości, powinni przyjść na konsultację. Wtedy albo dojdzie do uzgodnienia kontraktu, albo okaże się, że terapia nie jest potrzebna. Lub że potrzebuje jej nie ten, kto przyszedł, tylko ktoś z jego bliskich.
Słowem: nie każdy powinien korzystać z terapii, ale nikt nie powinien się terapii bać.

Terapię podejmują głównie ludzie wykształceni z dużych miast?

Tak, bo psychoterapia mieści się w ich krajobrazie. Mężczyzna ze środowiska wiejskiego będzie na stresy reagował somatycznie i chodził do internisty. Albo do neurologa, bo „neurolog jest od nerwów”.

Wielu Polaków się tego boi, ale niektórzy się tym chwalą. Terapia staje się wyznacznikiem statusu?

Może w niektórych grupach. Chyba daleko nam do klimatu z Manhattanu, gdzie podobno wypada mieć terapeutę. Tam, gdzie trudniej o więzi przyjacielskie, rodzinne czy o podtrzymującą sieć społeczną, tam będzie większe zapotrzebowanie na psychoterapię. Nie sądzę, żeby to miało cechy snobizmu.

Można też chodzić na terapię z narcystycznych pobudek: bo się lubi opowiadać o sobie.

Dojrzały i uczciwy terapeuta zaprasza takiego klienta do refleksji. Jeśli ktoś jest zakochany w sobie z wzajemnością, trzeba ustalić, czy da się to zmienić i z czego to się bierze.
Istnieje zjawisko, które nazywamy nieco prześmiewczo „shopping terapeutyczny”. Jak ktoś chodzi od terapeuty do terapeuty, można podejrzewać, że do zmiany dochodzi w szczególnym momencie: kiedy w procesie terapii podejmowane są trudne problemy i w pacjencie rodzi się opór. Dochodzi do tzw. drop-outu: wypada z jednej terapii, a ponieważ nadal jest bezradny wobec swoich problemów, zaczyna ją u kogoś innego.

A co, jeśli klient naprawdę ma wrażenie, że terapia jest jałowa?

Jałowość może brać się z niemocy terapeuty, a może być po prostu fazą terapii, którą nazywamy oporem. Pacjent stoi przed wejściem w jakąś głębszą sprawę, ale się tego obawia, na nieświadomym poziomie, i się wycofuje. Wtedy powinna nastąpić rozmowa o rozmowie, czyli namysł nad tym, co się dzieje w terapii, co się kryje pod tym impasem.

Mam na myśli sytuację, w której ktoś spędza w terapii kilka lat, jest otwarty na współpracę, zyskuje szeroką samoświadomość, ale wcale nie staje się od tego szczęśliwszy.

Bywa, że ten „brak szczęśliwości” ma zakorzenienie w zaburzeniu osobowości i wtedy dwa czy trzy lata mogą nie wystarczyć do odczuwalnej zmiany. Na marginesie dodam, że psychoterapia nie jest od dawania innym szczęśliwości.
Ale dotknęła pani ważnego wątku: czy samo rozumienie swojego problemu prowadzi do zmiany? Dzisiaj uważa się, że oprócz wglądu potrzebne jest jeszcze coś, co nazywamy korektywnym doświadczeniem emocjonalnym. Jeśli, dajmy na to, zrozumiałem, że boję się szefa, bo bałem się ojca, powinno dojść do sytuacji, które pozwolą pokonać ten lęk. Np. klient będzie na sesji bardziej śmiały i okaże się, że terapeuta – który symbolizuje ojca, szefa, władzę – nie jest taki groźny. Albo w życiu: spróbuje być asertywny wobec szefa i przekona się, że nic złego nie nastąpi.

Jak to możliwe, że zmiana zachowań w stosunku do terapeuty zmieni zachowania w stosunku do szefa? Gabinet terapeuty jest miejscem bardziej bezpiecznym niż gabinet przełożonego.

Z jednej strony – to rzeczywiście bezpieczne warunki. Z drugiej – to relacja szczególna, choćby dlatego, że w terapeucie widzi się ważne figury z przeszłości. Aplikowanie w życiu tego, co się wydarza w gabinecie, jest istotną składową procesu poprawy.

Jest granica, za którą samowiedza może zaszkodzić?

Jak klient tak się sobą zafascynuje, że nic innego nie będzie go ciekawić. Będzie chciał poznawać siebie jeszcze i jeszcze, a nie zauważy, że obok przeleci mu życie i ludzie. Nadmiar teorii na swój temat może też utrudnić dostęp do własnych przeżyć.

Zdarzyło się, że jakiś pacjent po terapii miał do Pana pretensje? Bo zmienił coś w życiu i wyszło na gorsze?

Często mają pretensje w trakcie: „Przychodzę do pana tyle czasu i nic!”. Kiedyś przeczytałem o sobie na portalu przeznaczonym do oceniania lekarzy, obok uwag pozytywnych albo wysoce pozytywnych – uwagi negatywne albo wysoce negatywne. Pomyślałem: szkoda, że to nie padło w gabinecie. Nie stworzyłem warunków, żeby o tym porozmawiać.

Pani pyta, co się dzieje po terapii, ale wcześniej jest jeszcze trudny czas jej kończenia. W jakimś sensie odtwarza się moment wychodzenia spod opiekuńczych skrzydeł rodziców. Można opuszczać dom z wściekłością, można z wdzięcznością, chłodniej lub goręcej.

Terapeuta widzi klienta bez kontekstu, jest skazany na jego narrację, najczęściej – narrację osoby skrzywdzonej.

Ale czy rzeczą terapeuty jest szukanie prawdy obiektywnej? Ja w to nie wierzę. W ogóle mało wierzę w dostępność prawdy obiektywnej, a w szczególności – w użyteczność prawdy obiektywnej w terapii. Rzeczą terapeuty jest tak rozmawiać z klientem, żeby poczuł się bezpiecznie i musiał jak najmniej grać. Oraz żeby umiał postawić znak zapytania przy swojej dotychczasowej narracji.

Owszem, ludzie najczęściej przychodzą skrzywdzeni. Ale np. w depresji przychodzą z poczuciem winy. Czy to będzie narracja ofiary, czy narracja krzywdziciela, będziemy – zwłaszcza w bliskim mi podejściu narracyjnym – przyglądać się tej opowieści.

Jakie jest jej źródło? Co by się stało, gdyby klient ją zakwestionował w jakichś fragmentach? Narracja osoby skrzywdzonej jest na dłuższą metę mało użyteczna, a na pewno nie ułatwia dotarcia do dojrzałej wersji życia.
Terapeuta może np. spytać klientkę: „Gdyby naszej rozmowie przysłuchiwał się porzucający panią pan Józef, jak by ją skomentował?”. Nie po to, żeby dowodzić, że prawda zawsze leży pośrodku, a wina – po dwóch stronach. Chodzi o uwrażliwienie na złożoność, wielowersyjność świata.

Światopogląd terapeuty zostaje za drzwiami?

W każdym kodeksie etycznym jest powiedziane, że psychoterapeuta nie może narzucać swojego światopoglądu i ma respektować światopogląd klienta. Na poziomie paragrafu to proste, kłopot z praktyką. Zdarzyły mi się błędy: moje wypowiedzi czy interpretacje były funkcją mojego światopoglądu, i to negatywnie rzutowało na terapię.
Obowiązkiem terapeuty jest być wrażliwym na tę różnicę. Dwie-trzy dekady temu temat religijny w gabinetach był stabuizowany. Na ogół uważało się, że religia jest rodzajem zbiorowego mechanizmu obronnego. Dziś Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne wręcz rekomenduje terapeutom kursy, jak rozmawiać na tematy duchowe. Przy czym rozmawiać to nie znaczy zamieniać się w duszpasterza czy osobę propagującą ateizm, tylko być życzliwie zaciekawionym światopoglądem klienta.

Co, jeśli ktoś przychodzi z problemem, który w Kościele określany jest jako grzech, i chce go przepracować?

„Przepracować grzech” to dwa języki w jednej frazie. Moim prawem jest pytać klienta, jakiego rodzaju chce pomocy, czy chce zrozumieć, na czym polega jego poczucie winy. Nie mam prawa go ani nawracać, ani rozpraszać jego dylematów.
Z badań amerykańskich wiadomo, że terapia wobec osób żarliwie religijnych skuteczna jest dopiero, kiedy klient wie, że terapeuta jest tego samego wyznania. Wtedy nie boi się, że jego przeżycia zostaną zredukowane do neurotycznych.

Nie lepiej, żeby poszedł na intensywne rekolekcje?

Tę samą rzeczywistość można opisywać różnymi językami. Ktoś powie, że lęk wynika z traumy wczesnodziecięcej albo nierozwiązanego kompleksu Edypa, a ktoś inny, że to utrata łączności z Chrystusem. Jeśli pacjent uważa, że dzięki modlitwie pozbył się objawów lękowych, to przecież nie będę go nawracał na psychoterapię. Wierzyłbym w test pragmatyczny: co działa, niech będzie stosowane.
Jestem przy tym przekonany, że księża powinni rozumieć psychologię – własną i drugiego. Coraz więcej księży zgłasza się na kursy psychoterapii.

Spotyka Pan klientów, którzy mają traumę po spowiedzi?

Niestety tak. Nie mogę im powiedzieć, że ksiądz się myli, ale mogę powiedzieć: „Jeśli dobrze się znam na katechizmie, to tam jest więcej Boga miłosiernego niż surowego sędziego”. Ale raczej powinienem polecić: „Proszę iść z tym do teologa, który nie traumatyzuje”.

A jeśli u pacjenta rozwijają się zaburzenia lękowe na tle religijnym? Bo np. ma bagaż negatywnych doświadczeń z wczesnoszkolnej katechezy.

Traumy z powodu opresyjnych zachowań katechetów są faktem. Religijność też może być bardziej lub mniej dojrzała, bardziej lub mniej neurotyczna. Jeżeli pacjent da mi prawo do dyskusji na ten temat, to będę o tym rozmawiał.

Wciąż nie wierzę, że terapeuta może w gabinecie zawiesić swoje przekonania.

Neutralność jest użyteczną utopią. Należy o nią dbać, ale nie mieć złudzeń, że się ją na zawsze osiągnęło.
Zresztą, neutralność nie dotyczy tylko światopoglądu, ale także wzorców estetycznych i kulturowych, w tym stosunku do płci. Ważny jest tu wątek genderowy.

Lepiej, żeby kobieta chodziła na terapię do kobiety, a mężczyzna do mężczyzny?

Zacznijmy od tego, że kobietom w terapii jest łatwiej, bo mają lepszy dostęp do uczuć. Mężczyźni często pozostają pod opresją kultury, w której świadomość własnych emocji czy nawet ich istnienie jest czymś podejrzanym. Dlatego terapeuci i klienci to głównie kobiety. Czasem kobiety przyprowadzają mężczyzn i proszą: „Niech pan powie mężowi, że ma problem”. Czasem mężczyźni mówią ponuro: „Przyszedłem, bo żona kazała”.
Ale nie trzeba dobierać terapeuty pod kątem płci. Sam terapeuta musi być świadomy znaczenia różnic płciowych: dostrzegać, jak kultura wchodzi w taniec z naturą, jak czynniki biologiczne współgrają lub konfliktują się z kulturowymi.

Co, jeśli pacjentka się zakocha w psychoterapeucie?

Jest wysoce prawdopodobne, że to nie w terapeucie się zakochała, lecz w swoim wyobrażeniu na jego temat, a w tle tego uczucia, jak to wiemy od Freuda, są emocje do własnego rodzica. W trakcie psychoterapii trzeba przeprowadzić proces deziluzji. Może bolesny dla narcyzmu terapeuty, ale użyteczny dla pacjenta.

A gdy się zakocha w terapeucie-człowieku, a nie terapeucie-figurze?

Ale jakim cudem? Można się zakochać w terapeucie, jak się z nim chodzi na wycieczki, wymienia lekturami albo omawia jego sprawy życiowe. A terapeuta jest dostępny 50 minut w tygodniu, czasem o coś spyta, a na koniec mówi: „Dziękuję, do zobaczenia za tydzień”. W takim się zakochać?
Stąd też szereg etycznych obwarowań – terapeuta poza gabinetem ma być dla pacjenta niewidoczny. Dzisiaj o to trudniej: jest Facebook, terapeuci udzielają wywiadów...

Czyli płeć nie powinna mieć znaczenia. A wiek?

Jeśli pacjent ma lat sześćdziesiąt, a terapeuta dwadzieścia parę, kłopoty mogą być dwa: że pacjent będzie przeżywał terapeutę jak wnuka i że problematyka egzystencjalna pacjenta będzie trudno dostępna dla terapeuty, który osobiście nie wie, co to jest trwoga przemijania. Ale nawet jeśli początkowo to relacja dziadek–wnuk, później może się „odskośnić” i być obustronnie pouczająca.

Kilkadziesiąt lat temu byłem na stażu na oddziale geriatrycznym i do dziś pamiętam tamtych pacjentów. Ludzie starsi mają w sobie skarb własnej biografii. Jak się w ten los wsłuchać uważnie, objawia się przejmujące bogactwo.
Poza tym niezależnie od wieku między terapeutą a pacjentem pojawia się więź. Dzisiaj to więź terapeutyczną coraz częściej uważa się za bazę, jeśli nie istotę zmiany.

Dużo mówimy o pacjencie, ale terapeuta też może mieć lęki i traumy. I przenieść je na pacjenta.

Po to się szkoli, żeby przynajmniej był tego świadom. Przechodzi trening, a nawet terapię, żeby umieć rozpoznać, co budzi się w nim w obliczu kolejnego pacjenta. I, niezależnie od tego, jak jest doświadczony, powinien mieć superwizora.

Jak wygląda terapia terapeuty?

Na ogół odbywa się na początku drogi zawodowej. Różnie w różnych szkołach. Np. terapeuta rodzinny ma obowiązek przejść tzw. genogram własny, czyli zrozumieć siebie w kontekście rodzinnym, dostrzec, jak w nim istnieje jego przeszłość i przeszłość jego przodków. Bez kursu, którego częścią jest trening własny, nie można dostać certyfikatu.
Poza tym, jak każdemu człowiekowi, terapeucie może się przytrafić kryzys. Wtedy będzie potrzebował chociażby kilku sesji dla siebie. Może mu wtedy być trudno przez wspomniany nadmiar teorii. Będzie mówić do terapeuty: „Wiem, wiem, to mój problem edypalny”.

I co się wtedy robi?

Próbuje się odsunąć te intelektualizacje i wnikać w to, czego się doświadcza.

A gdy terapeuta przeżywa tragedię, np. nagłą śmierć dziecka? Zawiesić praktykę?

Powinien sprawdzić, na ile jest w stanie skontenerować swój ból. Jak z ciężką grypą: żeby nie zarażać i szybko wyzdrowieć, trzeba leżeć w łóżku i brać leki. Lepsze to, niż przyjść na spotkanie z pacjentem i zalać się łzami. Tak nie wolno.

To jak wyłączyć emocje przed pracą?

Kwestia odpowiedzialności i dojrzałości. Używam wysokich słów, ale nie ma rady. Terapeuta powinien zdecydować: kiedy wziąć urlop, a kiedy szybko iść na dodatkową sesję superwizyjną.

Co, jeśli terapeuta ma pacjenta dość albo go nie lubi?

To być może znak, że nie udało mu się empatycznie dotrzeć do cudzego cierpienia. Często ludzie przychodzą z agresją i lokują ją w nas, terapeutach. Gdy nie potrafimy sobie z tym poradzić, sami odczuwamy agresję. Wówczas superwizja pomaga przebić się przez zasłonę do bezradności i cierpienia pacjenta. Odzyskać empatię.

Jak być terapeutą i nie zwariować?

To pytanie do każdego człowieka: jak żyć i nie zwariować?
Ale pani pyta, jak żyć, kiedy ma się nieustannie do czynienia z ludzkim cierpieniem. Terapeuta dysponuje podwójną orientacją: z jednej strony ma empatię, która współtworzy przymierze terapeutyczne, a z drugiej – wiedzę, która pozwala cierpienie drugiego wysłowić w kategoriach teoretycznych. Mogę wczuwać się w bezradność matki opuszczanej przez syna, mogą mi nawet biec łzy do oczu, ale mogę też pomyśleć: „Aha, faza opuszczonego gniazda wymaga poszukania sieci społecznej, która...”. Jak są obie perspektywy, można pomóc.
A poza tym: bycie terapeutą to nie jest przecież tylko praca. To jest też głębokie spotkanie, coś, co może być obustronnie rozwijające.

Terapeuta może rozmawiać o problemach pacjentów z bliskimi?

Nie może i nie ma powodu.

Jeśli nie da rady zorganizować superwizji, a musi zrzucić z siebie ciężar ostatniej sesji?

Spotkanie terapeutyczne jest często bardziej poruszające niż najlepszy film psychologiczny. „Opowiedz mi jakiś ciekawy przypadek” – te nonsensowne propozycje padają pod moim adresem na przyjęciach. Ale terapeucie po prostu tego robić nie wolno.
Za to pacjent może wszędzie opowiadać, u kogo się leczy i co o nim myśli. To dobry przykład braku symetrii, o który pani pytała: pacjentowi wolno z sesją zrobić wszystko, a terapeucie iść z nią do superwizora. Inna sprawa, że takie odreagowanie niekoniecznie jest dobre dla terapii tego pacjenta.

Zawsze mnie zastanawiało, czy terapeuci naprawdę pamiętają, co usłyszeli tydzień wcześniej.

A jakie było pani pytanie? (śmiech) Pamiętają to, co istotne. Robią notatki. Zresztą, mogę mówić tylko za siebie. Mnie przydatna byłaby lepsza pamięć do języka – żebym mógł odwołać się do fraz czy metafor pacjenta. Jak czegoś zapomnę, liczę na jego miłosierdzie.

Jest jakiś limit osób, które terapeuta może prowadzić?

W branżowym piśmie przeczytałem dowcip: czym się różni terapeuta od klienta? Terapeuta potrzebuje aż kilkunastu sesji w tygodniu.
Towarzysząc pacjentom w rozwoju, sam się rozwijam. Mówię o tym „dar terapii”, bo to zawód niezwykle łaskawy dla tego, kto go wykonuje. Ale mam i takich pacjentów, po których nie powinienem mieć następnych. Bo nie mogę pomieścić w sobie ich gniewu. Nawet jak wiem, że to gniew z przeszłości, może mnie boleć. Terapeuta też człowiek.

I co, jak są następni w kolejce?

Staram się, żeby te osoby były zawsze na końcu. Albo proszę następnego, żeby dał mi jeszcze pięć minut.
Wracając do pytania: ilu pacjentów można mieć? Należałoby odpowiedzieć: tylu, ile ciężarów jest w stanie człowiek przyjąć bezpiecznie, ale nie na niby. Sam wiem, jaki rodzaj diagnoz psychopatologicznych jest dla mnie odpowiedni, a przy których będę musiał się bardziej starać.

Wspomniał Pan o języku klientów. Wolno przeklinać?

Nie upominam. Nieraz z korzyścią dla terapii jest, gdy klient przeklnie albo powie: „Nie lubię pana”.

A gdy wstanie z fotela, zaburzy spokój?

Też. Potem warto to zachowanie omówić. Ale już cisnąć ciężkim przedmiotem w terapeutę nie wolno.

Wolno obok?

Byłbym za tym, żeby tego nie robić. Mogłaby powstać fałszywa przesłanka, że to akceptowalne.

Płacz jest akceptowalny. Ma Pan na biurku chusteczki.

One są znakiem współbycia, otwarcia. Płacz pacjenta może być znakiem, że właśnie dotarł do czegoś ważnego. Terapeuta też może wtedy przeżywać wzruszenie.

A sam może się rozpłakać?

Nie powinien. Żeby nie wystraszyć. Ale jak mówiliśmy: są różne szkoły. Są takie, gdzie terapeuta ma prawo objąć pacjenta i powiedzieć, jak mu jest bliski, i są takie, gdzie ten gest będzie uznany za zachowanie wymagające interwencji w komisji etyki zawodowej.

W Europejskim Towarzystwie Psychoterapii zarejestrowano kilkadziesiąt głównych szkół.

Podręczniki mówią, że szkół mieniących się szkołami jest ponad 400. Te główne to – jeśli można je tak pogrupować, pewnie by się pogniewały – psychodynamiczno-psychoanalityczna, humanistyczno-egzystencjalna z Gestalt, poznawczo-behawioralna i systemowa, łącząca także podejście narracyjne i oparte na konstrukcjonizmie społecznym. Oraz podejście piąte, które stara się integrować te cztery.

W Polsce jest dostęp do każdej?

Jest. Ale jeśli sądzić po deklaracjach terapeutów podchodzących do egzaminów, 99 proc. integruje różne podejścia. Odwołują się np. do rozumienia przeszłości, czyli podejścia psychodynamicznego, do relacji rodzinnej – czyli podejścia systemowego, wzbogacają to wymiarem egzystencjalnym – bo trudno ukrywać, że człowiek szuka sensu życia, dodatkowo przydaje im się podejście poznawcze... Jeśli ktoś by powiedział: „Wierzę tylko w jedną szkołę, a pozostałe uważam za zbędne”, to by oznaczało poważny niedobór.

Czy NFZ interesuje się, jaką terapię refunduje?

W sprawie refundacji trwają obrady, także między ministerstwem i środowiskiem psychoterapeutów. Uważam, że szeroka refundacja ma sens społeczny i ekonomiczny. Ci, którzy przeszli psychoterapię, mniej kosztują NFZ w innych obszarach. Pojawiają się oczywiście problemy. Czy państwo ma płacić za terapię skonfliktowanej pary? Jeśli jednak przyjąć, że zdrowie to całość dobrostanu, jeśli pomyśleć o zdrowiu ich dzieci...

W Anglii refunduje się głównie terapię poznawczo-behawioralną, bo jest najszybsza.

Łatwiej udowodnić jej skuteczność, bo odwołuje się do zewnętrznych, dających się zoperacjonalizować parametrów.

Jak nasilenie objawów.

Gdy ktoś próbuje lepiej zrozumieć swoją nieświadomość – co będzie miało odległe, ale ważne i pozytywne skutki – nie ma już takich dobrych wskaźników. Metoda, której efektywność trudniej udowodnić, nie musi być gorsza. Obce mi jest podejście myśliwskie, polowanie na brak dowodów czy błędy innych szkół.

Co Pan sądzi o metodach „terapeutycznych”, które stają się coraz modniejsze, jak szamanizm, tantra, medytacja, ekspresyjny ruch...

Jako człowiek mogę się ciekawić szamanizmem, ale jako terapeuta muszę dbać o granice między psychoterapią a niepsychoterapią.

A jeśli to pomaga?

Analogicznie można spytać o psychoterapię a egzorcyzmy. Ostatecznie decyduje walor pragmatyczny: udało się czy nie. Ludzie i tak idą po swojemu, według rad bliskich. Gdyby mój krewny spytał, do kogo ma się zwrócić z problemem, na pewno nie doradzałbym mu szamanizmu, tylko tego lub innego psychoterapeutę.

Alternatywne szkoły mogą być szkodliwe. Nie są regulowane.

Po to pracujemy nad ustawą o zawodzie psychoterapeuty, żeby potencjalni pacjenci nie byli narażeni na szarlatanów i osoby niedouczone. Ale wróżki nie znikną po wejściu w życie ustawy.

A ustawienia hellingerowskie?

Znam przykłady na ich szkodliwość, ale znam też opowieści ludzi, którym pomogły. Lekarstwo, które w 50 proc. potrafi wyleczyć, a w 50 proc. grozi zgonem, nie zostałoby wprowadzone na rynek. Nie należę do zwolenników tego podejścia.

Terapeutom wolno też więcej na rynku opinii. W mediach występują jako mistrzowie, którzy mówią, jak żyć.

Będzie nieszczęściem naszej kultury, jeśli ubędzie mędrców, a przybędzie psychoterapeutów. Ale proszę nam wybaczyć pokusę wypowiadania twierdzeń o świecie. Mamy jednak szczególny dostęp do ludzkich spraw, posiadamy wiedzę tajemną. Koniec końców, upowszechnienie pojęć takich jak kompleks Edypa czy faza opuszczanego gniazda wyjdzie ludziom na zdrowie.

A może po prostu terapeuci wszystkie wywiady powinni kończyć zdaniem: „Tak mi się w każdym razie wydaje”. ©℗

LICZBY POLSKIEJ PSYCHOTERAPII

6 MILIONÓW (23,4 %) Polaków w wieku 18-64 lat ma przynajmniej jedno rozpoznane zaburzenie psychiczne. Do najczęstszych problemów należą uzależnienia od substancji psychoaktywnych i zaburzenia nerwicowe (dane z 2012 r.).

1250 godzin szkolenia praktycznego i teoretycznego musi przejść psychoterapeuta ubiegający się o certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.

210 psychoterapeutów posiada certyfikat Polskiego Towarzystwa Psychologicznego (stan na lipiec 2015 r.). Certyfikat trzeba odnawiać co 7 lat.

33 proc. Polaków niepokoi się o swoje zdrowie psychiczne (dane z 2012 r.).

100 – 150 złotych kosztuje przeciętnie sesja psychoterapii indywidualnej (50 lub 60 min). Psychoterapia (indywidualna, grupowa i rodzinna) jest także finansowana z NFZ (wymagane jest skierowanie od psychiatry lub lekarza rodzinnego).

Oprac. KB
Źródła: Polskie Towarzystwo Psychologiczne, Polska Federacja Psychoterapii, CBOS, raport EZOP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2015