Inny czas, inne miejsce

Mokro się zrobiło i ponuro. Widać skraj lasu i niewiele więcej. Mgła zakryła Mareszkę. Śnieg zjechał z dachu. Zaspy klęsną, zapadają się.

06.02.2017

Czyta się kilka minut

​Pierwsza prawdziwa odwilż od początku zimy. Ptaki trochę odetchną. Przez miesiąc zjadły ponad dziesięć kilogramów słonecznika, nie licząc paru połci słoniny. Gdy się myśli „sikorka” albo „kowalik”, a potem te „kilogramy” i „połcie”, to jakiś dysonans poznawczy się robi. Ale kiedy noc w noc jest minus piętnaście, a w dzień minus pięć, to dysonans jednak się zmniejsza. Bo przecież ten drobiazg jest w nieustannym ruchu, w trzepocie i furkocie, i przysiada tylko po to, by dziobnąć, skubnąć, a potem znowu się podrywa. Kłębi się, czupurzy, stroszy, lawiruje wśród gęstwiny i śnieg zaściela czarnymi łuskami, jakby się coś komuś rozsypało. Na ludzki rozum to trochę błędne koło i marnowanie energii, ale widać jakaś ptasia mądrość w tym musi być. W końcu taki kowalik to nie boa dusiciel, co się nażre, zwinie i będzie przez miesiąc leżał.

No ale ponuro jest. Czarno, biało i szaro, i nawet modraszki nie dają rady. Błysną chwilkę, a potem monochromatyczność się zaraz zrasta. W takie dni można jednak myśleć o innym czasie i innych miejscach. Na przykład o Astanie latem.

Od rosyjskiej granicy jedzie się trzy dni przez step. Kraj jest płaski i zakurzony. Wiatr niesie pył. Czasem widać wielbłądy zdążające znikąd donikąd. Czasem osady przycupnięte w bezmiarze. Po drodze są trzy większe miasta. W nocy zapalają w nich iluminacje: czerwone, fioletowe, zielone, złote. Po czarnym bezmiarze stepu wygląda to jak nocna fatamorgana, jak ogromny lunapark. Ale poranek znów jest szary, pylisty i gorący. Osły przy drodze wyglądają na ledwo żywe. Stoją z opuszczonymi łbami. Obsiadają je roje much.

No ale jechać trzeba było, bo gdzie człowiek w Kazachstanie nie stanął, to zaraz pytali: A w Astanie już byłeś? Widziałeś Astanę? Do Astany jedziesz? Całkiem jak z Bajkałem w Rosji.

W końcu się pokazała. Zaczęła się od razu, bez uprzedzenia. Płaska i zagracona jakimś industrialem, barakami, magazynami, płotami z byle czego, cuchnąca dieslem i benzyną, rozchwierutana i rozbujana na wybojach, na wyrwach i zasnuta tłustym dymem. To znaczy przedmieścia się zaczęły bezkresne, bo ona sama wyrastała o dziesięć, piętnaście, może dwadzieścia kilometrów w dali, na płaskim horyzoncie, przesłonięta upalnym smogiem. Wyrastała z tego stepu ze zdychającymi osłami, spomiędzy suchych zielsk i słonych traw się podnosiła, i znad tych żelaznych i betonowych gruzowisk. Z nicości. Miraż to był, bo przecież ze czterdzieści stopni miało powietrze. Bo przecież ta udręczona, naga ziemia nie mogła z siebie wydać czegoś podobnego. Tych białych i złocistych wież, błękitnych kopuł, tych wyniosłości babilońskich, wypiętrzeń mezopotamskich. Lśniło to jakby podświetlone, a przecież środek dnia był. A może własne lucyferyczne światło wydzielało? W każdym razie mamiło i przyciągało.

Tylko za bardzo z boku to postawili, za bardzo na północ. Powinni postawić w środku kraju, w jego sercu, gdzieś na Kyzył-kum, żeby widoczna była ze wszystkich stron jak latarnia pustyni. Żeby olśniewała i oślepiała zaraz po przebudzeniu i do późnej nocy.

Nie ma co udawać. Robiła wrażenie. Zwłaszcza ten kawałek między Pałacem Prezydenckim a centrum handlowym Khan Shatyr. Jakieś trzy kilometry deptaku bez śladu cienia. Marmur, kamień, beton i szkło. Można było przysiąść, ale ławki parzyły w tyłek. Ani drzewka, ani parasola. Ludzie chodzili i patrzyli. To było miasto do oglądania. Wieśniacy, prowincjusze dreptali z zadartymi głowami. Potem wracali do swoich kiszłaków, unosząc obrazy pod powiekami. Byli dumni, bez dwóch zdań. W wieży Bayterek, mającej symbolizować „drzewo życia”, na wysokości 95 metrów jest taras widokowy. Umieszczono tam złoty odcisk dłoni prezydenta; człowieka, który to wszystko im podarował. Te złote wieże, przezroczystą Piramidę Pokoju i Pojednania, ekstrawagancką, niebieską filharmonię i na samym końcu to centrum handlowe, które miało przypominać jurtę chana z szarawego plastiku, ale wyszło trochę jak figlarna pikielhauba. I dopiero tam można się było schronić przed upałem, ponieważ mieli klimatyzację. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2017