Imię matki

Rokowania między Amerykanami, kabulskim rządem i talibami prawdopodobnie przerwą blisko 20-letnią wojnę. Afgańskie kobiety martwią się jednak, że ceną za pokój będzie utrata swobód i praw.
w cyklu STRONA ŚWIATA

24.10.2020

Czyta się kilka minut

Założycielka walczącej o prawa afgańskich kobiet partii Ruch na rzecz Zmiany Fauzia Koofi. Otwarcie Warszawskiego Dialogu na rzecz Demokracji, 23 października 2015 r.  Fot. Rafał Oleksiewicz/REPORTER /
Założycielka walczącej o prawa afgańskich kobiet partii Ruch na rzecz Zmiany Fauzia Koofi. Otwarcie Warszawskiego Dialogu na rzecz Demokracji, 23 października 2015 r. Fot. Rafał Oleksiewicz/REPORTER /

We wrześniu, po trzech latach starań, Afgankom udało się przekonać rząd prezydenta Aszrafa Ghaniego, by w dowodach tożsamości poza imieniem ojca wpisywane było także imię matki. W wielu innych krajach muzułmańskich – Syrii, Iraku czy Libii – podobne przepisy obowiązują od dawna, ale konserwatywna, patriarchalna tradycja sprawia, że w życiu codziennym, mówiąc publicznie o kobietach, nadal nie używa się ich imion, lecz formy związanej z imieniem ojca. W społeczeństwie afgańskim przywiązanym do tradycji jak mało które na świecie kwestia wpisania imion matek do dowodów tożsamości wzbudzała największe kontrowersje i opór.

Gdzie jest moje imię?

W Afganistanie kobiece imię uważane jest, głównie przez mężczyzn, za sferę najbardziej prywatną i intymną. Kiedy dziewczyna wychodzi za mąż, a raczej jest za mąż wydawana, jej imię w ogóle nie pojawia się na rozsyłanych po rodzinie i wśród znajomych ślubnych i weselnych zaproszeniach. Zaprasza przyszły mąż lub ojciec. Lekarze nie wpisują imiona kobiety na recepcie – kaligrafują na nich nazwiska oraz dane męskich najbliższych krewnych. Nawet kiedy afgańska kobieta umiera, jej imię nie pojawia się zwykle ani na świadectwie zgonu, ani na nagrobku.

Kampanię „A gdzie jest moje imię?” rozpoczęła w Afganistanie przed trzema laty Laleh Osmani. Ośmielona liberalnymi jak na afgańskie warunki porządkami, zaprowadzonymi po obaleniu w 2001 r. rządu talibów przez nowe, ustanowione przez Amerykanów władze, uznała, że nadeszła pora, by i pod Hindukuszem wpisywać w dowody osobiste i paszporty imiona matek jako świadectwo ich równouprawnienia. Prowadzona w internecie akcja 28-letniej Laleh zyskała rozgłos i poparcie wśród celebrytów z Kabulu i Heratu oraz posłanek w parlamencie (zgodnie z nowymi porządkami zajmują czwartą część poselskich ław). Latem niezależna posłanka Nahid Farid, która przewodniczy parlamentarnej komisji od spraw kobiet, napisała projekt stosownej ustawy, a rządowa komisja ustawodawcza i jej przewodniczący, wiceprezydent Mohammed Sarwar Danisz udzielili swego poparcia. We wrześniu parlament przegłosował ustawę, a prezydent polecił swoim urzędnikom stosować ją w codziennym życiu.

W afgańskim tempie

Wszystko to zdarzyło się niemal w tej samej chwili, gdy po latach odmów talibowie podjęli wreszcie rozmowy z kabulskim rządem, z którym, jako „marionetkami Ameryki”, nie zamierzali mieć nic wspólnego. Nie mamy z nimi o czym rozmawiać, powtarzali przyznając, że mogą w każdej chwili rozmawiać z samymi Amerykanami. I pod koniec lutego rzeczywiście dobili z nimi targu.

W zamian za solenną obietnicę talibów, że nie będą się już nigdy zadawać z al-Kaidą i jakimikolwiek dżihadystami, którzy chcieliby znów uderzyć w Amerykę, prezydent Donald Trump obiecał wycofać najpóźniej do wiosny resztkę amerykańskich i zachodnich wojsk spod Hindukuszu. Talibowie obiecali do tego czasu nie strzelać do Jankesów (ich ojcowie, mudżahedini z lat 80. obiecywali to samo wycofującej się Armii Radzieckiej). Nie zobowiązali się natomiast do układów z kabulskim rządem, a jedynie oświadczyli, że postarają się to zrobić. Amerykanie stwierdzili jednak, że dzięki sile perswazji ich prezydenta zwaśnieni Afgańczycy zaczną rozmawiać już wiosną.

Wiosna przeciągnęła się jednak do jesieni i dopiero w połowie września, na półtora miesiąca przed amerykańskimi wyborami, w których Trump, ubiegając się o reelekcję, chciał pochwalić się dyplomatycznym sukcesem i zakończeniem najdłuższej wojny, jaką kiedykolwiek toczyła Ameryka, talibowie zgodzili się spotkać w Katarze z przedstawicielami afgańskiego rządu.

Uroczyście rozpoczęte rokowania toczą się w afgańskim tempie, według zasady „wy macie zegarki, my mamy czas”, którą miejscowi spod Hindukuszu kwitują wszelkie podejmowane przez cudzoziemców próby ponaglania. Minął miesiąc, amerykańskie wybory za pasem, a Afgańczycy rozmawiają, o czym mogliby ze sobą rozmawiać. Na razie nie ma więc wśród nich niezgody, a współpracownicy Trumpa uznali, że już choćby to mogą przedstawiać jako kolejny sukces prezydenta.

Dobre nastroje popsuło niedawne frontalne natarcie talibów na Laszkar Gah, stolicę południowej prowincji Helmand, ich kolebki. Aby odeprzeć atak, Amerykanie musieli posłać przeciwko talibom swoje lotnictwo. Kolejnych kilkadziesiąt tysięcy ludzi porzuciło swoje domy w Helmandzie i wolało zostać uchodźcami niż czekać, aż wojna ogarnie ich miejsca zamieszkania.

Kiedy w Helmandzie trwały walki, w Katarze toczono rozmowy o rozmowach. Talibowie nie ukrywają nawet, że nie widzą potrzeby układać się w jakichkolwiek sprawach z Kabulem. Układy oznaczają przecież ustępstwa i kompromisy, a talibowie nie mają ochoty ustępować w najważniejszych dla siebie sprawach. Jedną z nich jest odtworzenie w Afganistanie „muzułmańskiej republiki”, jaka funkcjonowała pod ich rządami w latach 1996-2001. Nie przestają mówić o „wartościach i prawach muzułmańskich”, za to o prawach kobiet nie wspominają słowem.

Trump i jego dyplomaci powtarzają jednak, że przyszły kształt i porządki w Afganistanie ustalą sobie sami Afgańczycy. Były doradca Trumpa od spraw bezpieczeństwa narodowego z lat 2017-18, emerytowany generał Herbert R. McMaster, krytykuje swojego niedawnego pryncypała, że podpisując własny pokój z talibami i porzucając amerykańskich protegowanych z kabulskiego rządu, zdradził ich i zawarł hindukuski „układ monachijski.” „To nie są żadne układy pokojowe, ale układy o warunkach oddania władzy talibom” – mówi McMaster.

Imię ojca, lecz nie matki

Kiedy do katarskiej stolicy Dohy dotarła wieść, że rząd w Kabulu zgodził się, by w afgańskich dowodach tożsamości poza imieniem ojca wpisywane było także imię matki, talibowie nie kryli oburzenia. „To hańba dla Afgańczyków” – orzekł Sajjed Akbar Agha, jeden z przywódców. „Nasza wiara zakazuje wymieniać imiona kobiet” – dodał rzecznik talibów Zabihullah Modżahed. „Wymienianie imion matek, żon, sióstr i córek jest przeciwne naszej kulturze i dlatego niedopuszczalne”. A mułła Kalamuddin, który za rządów talibów przewodził policji obyczajowej z Departamentu Wspierania Cnoty i Walki z Występkiem, uznał przepisy o wpisywaniu imion matek do dowodów osobistych za „diabelski wynalazek”. „Ten szatański plan powstał w Ameryce i Europie” – powiedział, ale „nikt nie może przymusić do niego ludu afgańskiego”.


SPECJALNY CYKL WOJCIECHA JAGIELSKIEGO TYLKO W SERWISIE "TYGODNIKA" – WEŹ, CZYTAJ!


 

Afgańskie kobiety obawiają się, że podczas układów z talibami ich prawa i swobody jako pierwsze zostaną poświęcone przez Amerykanów i kabulski rząd. Wśród negocjujących talibów nie ma oczywiście żadnej kobiety, a w 21-osobowej delegacji przybyłej z Kabulu znajdują się tylko cztery. Habiba Sarabi w 2005 r. została pierwszą w Afganistanie kobietą, która objęła urząd gubernatorski w Bamjanie (sławnym z wydrążonych w skałach posągów Buddy zniszczonych przez talibów). Szarifa Zurmati Wardak jest posłanką z prowincji Paktia, a Fatima Gailani córką pasztuńskiego arystokraty pira Sajjeda Ahmeda Gailaniego, jednego z przywódców Sojuszu Siedmiu – przymierza mudżahedinów, walczących z Armią Radziecką i siostrzenicą postępowego króla Amanullaha Chana (1919-29). Fauzia Koofi z pamirskiego Badachszanu założyła przed rokiem własną partię Ruch na rzecz Zmiany, która za swój cel postawiła sobie walkę o prawa afgańskich kobiet. Jej nazwisko wymieniano w tym roku wśród faworytów do Pokojowego Nobla. Talibowie dwukrotnie próbowali ją zabić, ostatnim razem w sierpniu. Miesiąc później, z obandażowanym ramieniem, przyjechała do Kataru rozmawiać z nimi o pokoju.

Talibowie uspokajają, że doświadczenia z ich pierwszego panowania wiele ich nauczyły i w wielu sprawach bardzo się zmienili. Rzecznik Zabihullah Modżahed zapewnia, że jego towarzysze nie mają już nic przeciwko temu, by dziewczęta mogły uczyć się w szkołach, a kobiety podejmować pracę zarobkową, „pod warunkiem jednak, że będą nosić hidżab i w ogóle przestrzegać religijnych przykazań, dotyczących ubioru”.

Laleh Osmani, która doprowadziła do przyjęcia prawa zrównującego imię ojca z imieniem matki w dowodach osobistych, mówi, że boi się o swoje życie. Dopięła swego, ale zaczęła dostawać telefony i listy z pogróżkami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej