Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jestem przerażony i rozczarowany, ale nie zaskoczony” - oświadczył Felice D. Gaer, przewodniczący amerykańskiej Komisji ds. Wolności Religijnej na Świecie. Nie, Gear nie skomentował tak faktu, że władze Arabii Saudyjskiej nadal za nic mają poszanowanie choćby podstawowych swobód religijnych. Gorzkie słowa skierowane były pod adresem jego pracodawcy, waszyngtońskiej administracji. Bo choć zdaniem Komisji władze w Rijadzie „są prawdopodobnie najgorszym na świecie gnębicielem praw religijnych”, Biały Dom nie umieścił kraju znad Zatoki na ogłaszanej co rok „czarnej liście” państw łamiących swobodę wyznania. Tylko dwa przykłady spod rządów Saudów: za przejście z islamu na inną religię - kara śmierci, za posiadanie różańca albo Biblii - więzienie. Represje dotykają zresztą nie tylko chrześcijan: np. dwumilionową mniejszość szyicką odsunięto od urzędów, a jej książki i niektóre rytuały są zakazane. „Nie do pomyślenia jest, że nasz rząd nie wywiera w tej sprawie presji na Saudyjczyków” - oburzał się baptysta Richard Land z Komisji.
Motywy Białego Domu są oczywiste: Arabia Saudyjska tuż przed uderzeniem na Irak jest sojusznikiem nie do przecenienia. Oczywista jest też argumentacja Waszyngtonu: lepiej obalić dyktatora Husajna niż drzeć koty z Saudami, takie są wymogi Realpolitik itd. Nim jednak amerykańskie bombowce przyniosą Irakijczykom - wedle zapowiedzi Busha - pokój i demokrację, Waszyngton sporo zapłacił za saudyjskie lotniska, z których wystartują.
Marek Zając