III RP i trzy świnki

Zacietrzewienie obu stron w obecnym sporze o konstytucję maskuje wiele racjonalnych powodów, by ją poprawić. Dotychczasowe propozycje służyły tylko umocnieniu przewagi rządzącej w danej chwili większości.

30.05.2016

Czyta się kilka minut

Zgromadzenie Narodowe uczciło moment przyjęcia nowej Konstytucji, kwiecień 1997 r. / Fot. Sławomir Kamiński / AGENCJA GAZETA
Zgromadzenie Narodowe uczciło moment przyjęcia nowej Konstytucji, kwiecień 1997 r. / Fot. Sławomir Kamiński / AGENCJA GAZETA

Entuzjazm, z jakim opozycja broni ładu konstytucyjnego, jest zrozumiały z punktu widzenia bieżącej rozgrywki i poziomu napięć politycznych. Stanowi naturalną odpowiedź jego twórców na próby jego zmiany. Problem polega na tym, że to sam powód, dla którego należy w ogóle toczyć taką walkę, kryje się u samych źródeł tego ładu. Przypomina to obronę domu pierwszej świnki przed złym wilkiem – jak w znanej bajce.

1997: nie było konsensusu

Zarzuty wobec Konstytucji z 1997 r. oraz instytucji i obyczajów, które wokół niej obrosły, mogą iść dwoma torami. Warto przypomnieć, że została ona uchwalona w warunkach społecznego konfliktu i przy znaczącym sprzeciwie. Istotnej części sceny politycznej nie włączono do prac nad tym dokumentem. Konstytucja była inicjatywą Aleksandra Kwaśniewskiego i koalicji SLD-PSL, która zdobyła sejmową większość z poparciem społecznym mniejszym od tego, które jest obecnie udziałem PiS. Swoją mocną pozycję, podobnie jak obecny rząd, zawdzięczała ona wprowadzonym wcześniej twardym regułom wyborczej gry (w postaci metody d’Hondta, progów wyborczych i wielkości okręgów) oraz głupocie konkurencji politycznej – szereg tworzących ją partii potknęło się o próg wyborczy. Konsultacja z opozycją sprowadzała się w praktyce jedynie do współpracy z Unią Demokratyczną i Unią Pracy. Ta pierwsza była, owszem, największą siłą opozycyjną w parlamencie ówczesnej kadencji, ale nawet do spółki z obiema partiami koalicja konstytucyjna miała poparcie niewiele ponad połowy wyborców (podobnie jak w ostatnich wyborach PiS, Kukiz’15 i KORWiN do spółki).

W kilka miesięcy po referendum konstytucyjnym wybory wygrała partia, która była poza koalicją tworzącą ustawę zasadniczą. Widać to zresztą w wynikach referendum: przeciwko jej przyjęciu opowiadała się w sporej części kraju ponad połowa wyborców. Stosunek do Konstytucji w wyraźny sposób wpisywał się w podziały polityczne. Przeciw opowiadała się większość obszarów będących bastionami Solidarności i społecznego konserwatyzmu.

Kaszuby, wiejski Śląsk i Galicja – tam, gdzie później tryumfowała Akcja Wyborcza Solidarność, notowały referendalne poparcie dla Konstytucji zdecydowanie niższe niż 50 proc. W kolejnych latach również nie został włożony żaden wysiłek w to, aby uchwaloną w takim trybie Konstytucję uznać za powszechnie akceptowalną.

Faktem jest, że trochę już ona przetrwała i to powinno skutkować pewnym doń respektem. Paradoksalnie, przytłaczająca większość liderów Prawa i Sprawiedliwości, nawet jeśli nie uważa jej za swoją, to jest do niej realnie przywiązana. Najwyraźniej tak właśnie wyobrażają sobie zasadę funkcjonowania instytucji politycznych – zachowanie równowagi z przechyłem na „naszą” stronę. Czysto taktycznie pochodzą do demontażu tych elementów, które najbardziej uwierają każdą większość. Wcale nie podważali pozycji Trybunału Konstytucyjnego, gdy to sami za jego pomocą bronili się przed decyzjami większości, które uważali za szkodliwe, w szczególności dla siebie. Tak było np. z zakazem reklamy wyborczej, podważonym przez Trybunał po protestach PiS.

Trzeba przy tym pamiętać, że pewne zapisy „przeszkadzające” każdej większości rządowej są obarczone wadami, które uzasadniają dalsze zastrzeżenia wobec obecnego ładu konstytucyjnego. Budzi on mianowicie wątpliwości w wielu kwestiach zasadniczych, a w jeszcze większej liczbie kwestii technicznych.

Mit równowagi

Sam spór wokół Trybunału Konstytucyjnego ujawnia jedną z takich luk, które wcale nie musiałyby być łatane doktryną prawną czy dobrym obyczajem, gdyby w Konstytucji znalazło się jedno zdanie więcej. Wystarczyłby przepis, że ustaw regulujących działanie Trybunału Konstytucyjnego nie obejmuje zasada domniemania konstytucyjności i aby wejść w życie, muszą być ocenione przez sam Trybunał.

Można się też doszukać w całej konstrukcji prawnej wielu rozwiązań, od których przy bliższym oglądzie włosy stają dęba. Jedno z nich, może nie najbardziej prawdopodobne, ale na pewno spektakularne, mogłoby prowadzić do następującej sytuacji: gdyby przed II turą wyborów prezydenckich w zeszłym roku w trakcie debaty telewizyjnej spadł w studiu sufit i zabił Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudę, to zgodnie z obowiązującą Konstytucją w II turze zmierzyłoby się dwóch kolejnych kandydatów. Wyborcy PO i PiS mieliby dwa tygodnie, żeby się zastanowić, czy wolą Kukiza, czy Korwina.

Jednak fundamentalnym problemem jest to, że Konstytucja realnie nie zapewnia mitycznej równowagi pomiędzy ośrodkami władzy. Wielostronne szachowanie się miało być, zgodnie z założeniem, efektem kalejdoskopu terminów i kompetencji. Przykładowo, prezydent wybierany jest w cyklu pięcioletnim, a parlament w czteroletnim. Ten ostatni cykl może być jednak skrócony w miarę dowolnie, zaś ten pierwszy – przez nadzwyczajne okoliczności. Stąd relacje pomiędzy wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi nie układają się w żaden sensowny, przewidywalny wzór. Raz wybory prezydenckie wypadają w połowie kadencji, raz w rok po jej zakończeniu, a czasami na trzy miesiące przed wyborami parlamentarnymi. Każdy z takich układów tworzy zupełnie inne wzajemne relacje ośrodków władzy.

Dlatego przez niecałe 20 lat obowiązywania Konstytucji w połowie przypadków prezydent pochodził z tego samego obozu co premier, a w połowie – nie. Zawsze z jedną z partii był powiązany interesem wyborczym – to jej główna przeciwniczka miała nieuchronnie wystawiać kontrkandydata. Trudno też pominąć milczeniem delikatną sprawę finansowania kampanii wyborczej. Jak prezydent ma być niezależny od kogoś, kto pokrywa jego najważniejsze rachunki? Szczegółowe rozwiązania, jak np. wymogi dotyczące weta prezydenckiego, były tworzone całkowicie koniunkturalnie, pod konkretne osoby. Lata praktyki potwierdzają najgorszy scenariusz – prezydenci wetują ustawy swoich przeciwników, a ustaw popleczników z reguły nie ruszają.

Słabość instytucji

Formułowane wobec prezydenta oczekiwanie, by „stał ponad podziałami”, stoi w sprzeczności z metodą jego wyłaniania. Wybory bezpośrednie stanowią najbardziej konfrontacyjną formę obsadzania jednoosobowego urzędu, jaką zna demokracja. Potwierdzeniem absurdalności relacji pomiędzy prezydentem a premierem jest wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 2009 r., który prezydentowi wybranemu w powszechnych wyborach każe na forum międzynarodowym prezentować stanowisko rządu – czyli de facto pozbawia go jedynej znaczącej, pozytywnej kompetencji, którą się mu przypisuje. Ciekawe, jak odnosiłby się dzisiaj do tego wyroku Bronisław Komorowski, gdyby to on wygrał zeszłoroczne wybory. Czy z szacunku dla ładu III RP przedstawiałby w trakcie europejskich szczytów stanowisko ministra Waszczykowskiego w sprawie uchodźców?

Twierdzenia, że wszystko mogłoby się jakoś ułożyć, jeśli byłaby wola współdziałania, są tylko dowodem na słabość rozwiązań instytucjonalnych. To tak, jakby na skrzyżowaniu wskutek awarii paliły się z każdej strony zielone światła i ktoś chciał to skwitować twierdzeniem, że to żaden problem, jeśli tylko kierowcy zachowają odpowiednią ostrożność i kulturę jazdy. Twarde reguły są po to, aby je uruchamiać, gdy wszystko jednak nie chce się samo ułożyć. Trudno przecież z każdym sąsiedzkim sporem biec do sądu. Ale świadomość, że taka możliwość jest, ma łagodzący wpływ na wzajemne relacje. Nawiasem mówiąc, jedyny prezydent, który sprawiał jednoznaczne wrażenie, że przejmuje się oficjalną narracją dotyczącą swojej roli i nigdy nie wszedł w konflikt z rządem (zapewne dlatego, że nie miał okazji współpracować z rządem przeciwnej opcji), czyli Bronisław Komorowski, przegrał wybory.

Nieudany Blitzkrieg

Jarosław Kaczyński na fali wyborczego sukcesu chciał utwierdzić dominację swojego obozu i zabezpieczyć się przed wpisanymi w system trikami. Próbował to jednak zrobić arogancko, przepychając własne triki. Opozycja parlamentarna nie pochowała się ze strachu po kątach, jak opozycja wewnętrzna w PiS. Zasilona pozaparlamentarnym ruchem KOD zaczęła oddawać ciosy. Blitzkrieg się nie udał, jest tylko coraz żałośniejsza przepychanka, w której histeria rządzących zaczyna przebijać tę opozycyjną. A to już zupełnie nie zapowiada dalszego triumfalnego marszu.

Przy okazji 3 maja i prezydent Duda, i prezes Kaczyński podnieśli sprawę zmiany Konstytucji. Nie wskazali na jakieś szczególne problemy – a już na pewno nie na swoje wzajemne relacje jako ich źródło. Bo też i najwyraźniej obecna większość sejmowa nie ma tu nowych pomysłów.

W zasadzie chciałaby zbudować domek drugiej świnki – też niezabezpieczony przed zbyt daleko idącymi zakusami drugiej strony. Najwyraźniej zakłada ona (tak jak poprzednia), że nigdy nie przegra wyborów i nigdy te narzędzia, które teraz próbuje stosować, nie zostaną wykorzystane przeciwko niej.

Gotowi na moment odprężenia

Trudno o optymizm – zacietrzewienie po obydwu stronach prowadzi do tego, że jakakolwiek współpraca jest traktowana jako przejaw zdrady lub słabości. Nie zmienia to faktu, że po obydwu stronach nie brakuje osób, które nawet w tak trudnej sytuacji potrafią zachować zdrowy rozsądek. Być może mogłyby one przygotować projekt domku dla trzeciej świnki, odpornego na pokusy, które mogą się pojawić po stronie kolejnych rządzących większości. Taki projekt powinien być gotowy, gdy przyjdzie krótki moment odprężenia i wypalenia się obecnych emocji – zaciekłości i frustracji. W bajce się udało, niedługo przekonamy się, czy przynależy ona do polskiego dziedzictwa kulturowego.

Nie ma wątpliwości, że spór o Trybunał jest w dużym stopniu steatralizowany i na takim wysokim poziomie ekscytacji i zapału rewolucyjnego po stronie rządzących oraz spazmów oburzenia po stronie opozycji nie da się wytrzymać zbyt długo. Dlatego nie można wykluczyć (chociaż nie ma też takiej pewności), że w przeciągu roku, dwóch, a być może pięciu lat, przyjdzie taki moment, w którym będzie można zasiąść do stołu i porozmawiać, jak czymś trwalszym zastąpić tę wątpliwą konstrukcję. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2016