Idealiści spod trupiej bandery

Ponad dwieście lat temu wyprawa na Haiti zdziesiątkowała szeregi polskich legionistów i złamała ducha tych, którzy przeżyli. Niektórzy dawni idealiści zamienili się nawet w korsarzy, bynajmniej nie romantycznych.

10.08.2010

Czyta się kilka minut

Haitańscy powstańcy walczą z wojskami kolonialnymi; rycina z epoki. / Leemage / East News /
Haitańscy powstańcy walczą z wojskami kolonialnymi; rycina z epoki. / Leemage / East News /

Zaczęło się, niczym w opowieści ku pokrzepieniu serc - gdy wkrótce po trzecim rozbiorze Polski żołnierze emigranci utworzyli we Włoszech Legiony, pod wodzą Jana Henryka Dąbrowskiego. Chcieli u boku Napoleona walczyć o nowy porządek w Europie, w którym znajdzie się miejsce także dla odrodzonego polskiego państwa. Jednak już po kilku latach, w 1801 r., stali się dla Francji - zawierającej akurat pokój z "resztą Europy" - zbędnym politycznym balastem. Napoleon wysłał więc prawie 6 tys. polskich legionistów na San Domingo (Haiti). Mieli poskromić bunt niewolników na wyspie.

Zmarnowane Legiony

W tej francuskiej kolonii żyło wówczas 40 tys. białych właścicieli, 30 tys. kolorowych wyzwoleńców oraz prawie pół miliona czarnych, zmuszonych do niewolniczej pracy na plantacjach (Indianie wymarli już wcześniej). Większość niewolników nie dożywała nawet 30. roku życia. Nic więc dziwnego, że się zbuntowali.

Wojska Napoleona nie dały rady haitańskim powstańcom, z czasem wspartym przez brytyjską flotę. Przegrały, tracąc 40 tys. żołnierzy. Powstańców zginęło dwa razy więcej.

Wśród polskich legionistów naliczono potem ok. 4 tys. ofiar. Jak szacował badacz tematu prof. Jan Pachoński (autor książek "Poland’s Caribbean Tragedy" oraz "Legiony Polskie 1794-1807"), większość zmarła na żółtą febrę. Inni polegli w walce albo sczeźli w brytyjskich więzieniach: m.in. na "pontonach", czyli pozbawionych masztów okrętach-więzieniach, cumowanych przy brzegu. Pół tysiąca polskich jeńców wcielono do brytyjskich wojsk na Jamajce, z czego do kraju wróciło około 150. Czterystu Polaków zostało na Haiti (ci, którzy przeszli na stronę powstańców, oraz jeńcy zmuszeni do pracy na plantacjach). Dwustu odpłynęło na Kubę i do USA...

W sumie do Europy wróciło ledwie 700 legionistów. Dalej walczyli o wolną Polskę i przelewali krew dla Napoleona.

Ale wcześniej garść z nich - odartych ze złudzeń i przywykłych do okrucieństw wojny - została na Karaibach piratami. Jak pisał nestor polskiej marynistyki Henryk Mąka, "z braku innych możliwości zarobkowania zajęli się piractwem, wykazując się niebywałymi wręcz talentami w tej nowej dziedzinie wojowania".

Zatruty biznes

Po części był to proceder "autoryzowany": skoro Francuzi tracili panowanie nad zamorskimi posiadłościami, do boju postanowili wypuścić także korsarzy. Chcieli w ten sposób zrewanżować się brytyjskiej flocie oraz przerwać dostawy broni i żywności dla Haitańczyków. Korsarze zatrzymywali "podejrzane" statki, rekwirowali je i sprzedawali wraz z ładunkiem (85 proc. zysku dzieliła między sobą piracka załoga, reszta szła na rzecz żołnierzy napoleońskich w niewoli i wojennych inwalidów).

W szeregach francuskich kaprów znalazło się też kilkudziesięciu Polaków.

Najbardziej (nie)sławnym z nich był Wincenty Kobylański. Ten były powstaniec kościuszkowski znalazł się w administracji na San Domingo. Wykorzystując znajomości z francuskim gen. Lavelettem, zaczął imać się różnych zyskownych "fuch": a to popłynął na Jamajkę, a to eskortował jakieś statki itp.

200 lat temu Haiti nie było - jak dziś - najbiedniejszym krajem półkuli zachodniej, lecz dochodową kolonią. Miało też dla Francji znaczenie strategiczne. W książce "Napoleon a Polska" Szymon Aszkenazy tak opisuje plany Bonapartego: "W zamian za Toskanię zyskał od dworu madryckiego retrocesję (...) Luizjany. Myślał nadto, w zamian za Parmę, zyskać od Hiszpanów cesję Florydy. Szłoby tu więc prócz dalszych jeszcze widoków francuskich na odbiór Kanady, o stworzenie potężnego francuskiego państwa kolonialnego w Ameryce Środkowej, z oparciem o Antyle i San Domingo". Nic jednak z tego nie wyszło, a gdy Napoleon pożegnał się z marzeniami o imperium na drugiej półkuli, sprzedał USA prawa do Luizjany.

Kobylański czuł, że nawet francuscy dowódcy bardziej myślą o zarobku niż o wygraniu wojny. "U tych łajdaków ciężko jest służyć i honoru nie ma!" - utyskiwał. Odważne to słowa, jak na człowieka, który sam skończył niczym najgorszy bandycki herszt: został otruty przez wspólnika, francuskiego kapitana defraudanta, któremu sam wcześniej próbował podać truciznę. Francuz okazał się jednak sprytniejszy i to on położył rękę na kasie Kobylańskiego.

O krok od wojny z USA

Nieco bardziej podnoszące na duchu przygody stały się udziałem Kazimierza Luxa. Mając 16 lat uciekł z domu, zaciągnął się do Legionów - po czym wraz z nimi trafił na Karaiby. Tam w roku 1805 dowodził 60-osobową korsarską "piechotą morską", złożoną z Francuzów i Polaków, a zaokrętowaną na 9-działowej galeocie "Mosquito" (kapitanem statku był Francuz).

Był to czas, gdy nasilające się ataki korsarzy budziły coraz większe oburzenie wśród handlowców ze świeżo niepodległych Stanów Zjednoczonych. Z powodu kolejnych napaści w powietrzu wisiała nawet groźba wybuchu wojny amerykańsko-francuskiej. Ale piracka brać z "Mosquito" niewiele sobie z tego robiła. Gdy w okolicach Kuby natknęli się na statek USA z dostawą dla Haitańczyków, zaraz go zajęli. Amerykańską załogę wychłostali, a potem spuścili na morze w szalupie, dając trochę sucharów i wody. Nie dali im za to busoli, więc Amerykanów czekała długa droga do domu. A Korsarze popłynęli na Kubę i w Hawanie spieniężyli zdobyczny statek z ładunkiem.

Kiedy w podobny sposób "aresztowali" w sierpniu 1805 r. dwa brytyjskie okręty w Zatoce Meksykańskiej, wściekli Brytyjczycy wysłali za nimi korwetę "Renard". Miała kilkanaście dział, i to większego kalibru niż te korsarzy. "Mosquito" salwował się ucieczką. Trwała ona kilkadziesiąt dni i wiodła aż do wenezuelskiego Caracas. Wreszcie w nocy z 9 na 10 listopada, podczas burzy, "Mosquito" ostatecznie wymknął się "Renardowi".

Ale to nie był koniec kłopotów Luxa. Polsko-francuscy korsarze natknęli się na inną brytyjską korwetę, "Stork". Strzelanina trwała kilka godzin. Na "Mosquito" były ofiary, w tym dwóch Polaków. Na szczęście jednak dla korsarzy przy bezwietrznej pogodzie "Stork" nie mógł się do nich zbliżyć. A jako że byli bliżej brzegu niż Brytyjczycy, nocą przerzucili na ląd działa i usypali szańce. Gdy następnego dnia "Stork" zbliżył się do "Mosquito", oberwał z umieszczonych na lądzie armat. Zniechęceni Brytyjczycy odpłynęli, a piraci uratowali to, co dla nich najważniejsze: życie i 60 tys. franków (z tego 4 tys. przypadło w udziale Luxowi).

Po korsarskich przygodach Lux wrócił przez USA (!) do Europy. Potem walczył w armii Księstwa Warszawskiego, a karierę wojskową zakończył w pierwszych latach Królestwa Kongresowego (ze względu na wątłe już zdrowie). Ale i tak mógł się uważać za szczęściarza. Przeżył tylu kompanów, którzy zachorowali na żółtą febrę i zmarli na San Domingo. "Każdy się podle lękał, nikt nie śmiał westchnąć do Boga" - pisał o febrze Lux we wspomnieniach. Sam zmarł dopiero w roku 1846.

Niedoszły król Florydy

Za to chyba nic złego nie widział w korsarstwie najsławniejszy z polskich "piratów z Karaibów": Ignacy Aleksander Blumer. Urodził się w 1773 r. na Podolu; był synem Polki i irlandzkiego szlachcica O’Bloomera. W młodości walczył w obronie Konstytucji 3 maja, potem w powstaniu kościuszkowskim i następnie w Legionach. Tak trafił na San Domingo. W 1803 r. zachorował na żółtą febrę, ale zamiast leczyć się w łóżku, musiał uciekać z ponad setką innych chorych przed nacierającymi siłami powstańców. Udało się - i Blumer z grupą legionistów odpłynął na pokładzie otrzymanego od Francuzów statku.

Wkrótce jednak - co za pech - zatrzymał ich angielski bryg "Racoon". Ale, jak mówi legenda, kapitanowie obu okrętów wymienili między sobą tajne masońskie pozdrowienia i "Racoon" przepuścił Polaków. Tak legioniści mieli dotrzeć na Kubę, gdzie dobrze im się wiodło (nic dziwnego: żyli ze środków polskiego kontyngentu, zabranych podczas ucieczki).

Potem, aby zapewnić dopływ gotówki, Blumer zajął się korsarstwem. Wściekli Brytyjczycy zorganizowali na niego obławę. Umykając im, niemal rozbił się u bezludnych brzegów Florydy. Jego podwładni myśleli już nawet o utworzeniu polskiej kolonii z Blumerem jako władcą "Królestwa Indian". Ale on nie zamierzał zostawać na obcym kontynencie. Wrócił do Polski, walczył w armii Księstwa Warszawskiego, w 1812 r. brał udział w wyprawie na Rosję.

Karierę kontynuował po upadku Napoleona, w armii Królestwa Polskiego. Życzliwie odnosił się do niego car Aleksander I, konstytucyjny władca Kongresówki. Kiedyś zagadnął Blumera: "Proszę coś opowiedzieć o swych czynach wojennych, o swym królestwie w Ameryce". Dawny korsarz miał odrzec oschle: "Wcale nie chciałem korony króla puszczy". Innym razem car miał zapytać, czy to prawda, że haitańscy powstańcy torturowali Francuzów, a Polaków traktowali lepiej. "Tak, po prostu ich wieszali" - miał stwierdzić Blumer, który na San Domingo zobaczył wojnę w najokrutniejszym wydaniu, przerastającym nawet to, czego doświadczył podczas batalii napoleońskich w Europie.

"Trzeba zgładzić wszystkich Murzynów z gór, mężczyzn i kobiety, zachowując jedynie dzieci w wieku poniżej 12 lat" - tak twierdził w 1802 r. francuski gen. Leclerc. A więc także haitańscy powstańcy nie znali litości wobec przeciwników. "Porucznika Madejskiego wziąwszy w niewolę, wsadzili go pomiędzy dwie deski i wzdłuż przepiłowali" - wspominali polscy legioniści Lux i Wierzbicki. Tłumaczyli, że "podobne pastwienie się nad nami pochodziło stąd, że Francuzi ciągle Polakami straszyli Murzynów, nazywając nas potworami karmiącymi się jedynie mięsem ludzkim. Później, gdy się Murzyni dowiedzieli, z jakiego powodu wysłani zostaliśmy na San Domingo, zmienili postępowanie swoje z nami".

Zagubiony w Afganistanie

Blumer widział morze krwi; stał się człowiekiem wypalonym. Choć uważał się za patriotę, nie wierzył, że powstanie przyniesie Polakom sukces. Podczas sądu wojskowego głosował za skazaniem Waleriana Łukasińskiego - konspiratora, twórcy Wolnomularstwa Narodowego. Zginął w Noc Listopadową 1830 r., gdy opowiedział się przeciw powstańcom. Nazwisko Blumera znalazło się na obelisku, poświęconym lojalnym wobec cara oficerom (ten rosyjski pomnik stał w centrum Warszawy).

A przecież, paradoksalnie, mogło przypominać o utraconych złudzeniach tysięcy zagubionych polskich dusz z Haiti.

A jeśli nawet byli wśród legionistów tacy, których tropikalne piekło nie pozbawiło ideałów, to przeciw ich marzeniom sprzysięgła się historia. Izydor Borowski (1776-1838), zniechęcony "cudzą wojną" na San Domingo, wstąpił w szeregi "Braci Wybrzeża". Była to grupa miejscowych Janosików. "W odróżnieniu od piratów, uprawiających zwykłe rozbójnictwo morskie, Bracia Wybrzeża chcieli uchodzić za »obrońców biednej ludności Archipelagu Antylskiego«" - pisał Wojciech Sulewski w szkicach "Konterfekty dziwnych Polaków".

Kariera korsarza ostatecznie przestała Borowskiego pociągać, gdy poznał Simona Bolivara i Francisca de Mirandę. U ich boku z powodzeniem walczył o niepodległość krajów Ameryki Południowej. Ale mimo sukcesów latynoskich powstańców, nie zaznał spokoju ducha.

Nigdzie nie zagrzał też miejsca. W końcu zginął na drugim końcu świata - w służbie Persji, której szacha wcześniej bezskutecznie namawiał do interwencji w sprawie Powstania Listopadowego. Poległ na kolejnej "cudzej wojnie": w Afganistanie, podczas walk o Herat.

Korzystałem m.in. z: Jan Pachoński, Reuel K. Wilson "Poland’s Caribbean tragedy" (Nowy Jork 1986); Artur Oppman "Na San Domingo. Obrazy i Wspomnienia", antologia (Warszawa 1917); Wojciech Sulewski "Konterfekty dziwnych Polaków" (Warszawa 1973); Jan Pachoński "Słownik biograficzny oficerów Legionów Polskich 1796-1807" (Kraków 2003).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2010