Legiony, wudu i Czarna Madonna

Dwie blizny Matki Boskiej Częstochowskiej na Haiti przemieniły się w trzy blizny po ranach odniesionych w czasie powstania niewolników. Dzieciątko Jezus przeobraziło się w córeczkę. Korona przekształciła się w pióropusz liści wieńczący owoc ananasa.

24.10.2016

Czyta się kilka minut

Ezili Dantò na ścianie świątyni Rasin San Bout, Cazale, Haiti, 2011 r. / Fot. Magdalena Mądra
Ezili Dantò na ścianie świątyni Rasin San Bout, Cazale, Haiti, 2011 r. / Fot. Magdalena Mądra

We wrześniu 1802 r. i w marcu 1803 r. przypłynęło z Włoch na Saint-Domingue 5280 polskich legionistów, przysłanych przez Napoleona w celu stłumienia antyfrancuskiego powstania czarnych niewolników.

Przeżyła zaledwie jedna czwarta. Do Starego Świata powróciło nie więcej niż 330 z nich; 200 przedostało się na Kubę i do Stanów Zjednoczonych Ameryki; około 500 polskich jeńców Brytyjczycy przemocą wcielili na Jamajce do swoich oddziałów. Około 4 tys. legionistów znalazło na dalekiej wyspie śmierć. Potopili się, zginęli w walkach, zmarli w niewoli albo – i przede wszystkim – na żółtą febrę. Blisko 400 dawnych legionistów Napoleona pozostało na wyspie.

Biali Murzyni Europy i martwe dusze

Generał Dessalines, dawny niewolnik, od października 1802 r. naczelny wódz powstania niewolników, ujęty był pogłoską na temat postawy polskich żołnierzy podczas osławionej masakry w Saint-Marc (Sen Mak). Musiała to być relacja diametralnie różna od tej, którą pamiętamy z opowiadania Ojrzyńskiego w „Popiołach” Żeromskiego: „przyszli my do miejsca St. Marc. W kilka dni później Dessalin z całą dywizją Murzynów przeszedł w nocy na stronę powstańczą, którzy stali naprzeciwko nas pod komendą Krzysztofa [Henri Christophe, Anri Kristòf] i Pawła Luwertiur [Paul Louverture, Pòl Louvèti]. Ech, bieda, bieda!... Jeden batalion tych Murzynów, czterystu chłopa jak heban, nie zdążył udać się w pochód za Dessalinem. Ledwie na doświtku dnia spostrzeżona została zdrada tamtego. Jeden jedyny nasz polski batalion Bolesty nie był w stanie utrzymać w karbach i zmusić do boju z rodakami kilkuset tęgich a uzbrojonych Murzynów. Co z nimi robić? Puścić na wolność, to powiększą armię wroga, wlec ze sobą, to zdradzą w najgorszej chwili. Generał Fressinet, nasz nowy dowódca, Francuz rodowity, rozkazał czarnym wystąpić do apelu, jak co dnia. Zwyczaj wojskowy każe stawać do apelu bez broni. Skoro na plac wyszli, nasz batalion z rozkazu Bolesty otoczył ich ze czterech stron. Generał Fressinet wyszedł. Dał znak. Murzyni nie spodzieli się nawet. Chwycili my za broń i wykłuli my bagnetami bezbronnych, wszystkich czterystu, co do nogi. Nie upłynęło pół godziny, już ani jeden nie zipał”.

W Saint-Marc znajdował się wówczas nie cały batalion polski, lecz tylko 115 ludzi. Dwie zdekompletowane kompanie polskich legionistów raczej nie byłyby w stanie wymordować całego batalionu 12. półbrygady kolonialnej, nawet jeśli nieuzbrojonego, to jednak w końcu liczącego trzy, nawet cztery razy więcej ludzi (zbrodni tej dokonał najpewniej I batalion 68. półbrygady francuskiej pod dowództwem pułkownika Verniera).

Dessalines musiał usłyszeć na temat tej rzezi od Boisronda Tonnerre’a, doradcy i sekretarza. Autor „Aktu Niepodległości”, który potrafił docenić niepodległościowe nastawienie Polaków w służbie Napoleona, przekazał mu wersję, według której odmówili oni jednak wykonania haniebnego rozkazu, demonstracyjnie wbijając karabiny bagnetami w ziemię. Dessalines miał uważać Polaków za „białych Murzynów Europy”.

Zapewne Dessalines wysoko cenił też fakt, że 30 polskich jeńców zdecydowało się przejść na stronę czarnych powstańców – włączył ich do swojej gwardii. Jeśli doliczyć grupki ratujących swe życie żołnierzy 114. półbrygady, zdradzonych i opuszczonych przez generała Philiberta Fressineta (tego samego, który wydał rozkaz baïonnettage, zakłucia bagnetami w Saint-Marc) podczas oblężenia Jérémie (Jeremi) w sierpniu 1803 r., do powstania przyłączyło się w sumie 120, może nawet 150 Polaków.

Nie było więc licznego przechodzenia Polaków na stronę – jak ich wtedy jednoznacznie nazywano – brigands, „zbójów, bandytów, rabusiów”. Źródłem kursującej pogłoski byli sami Polacy – i to z pobudek nie całkiem szlachetnych. Otóż w oddziałach polskich na Saint-Domingue uprawiano proceder pobierania żołdu i świadczeń za martwe dusze. Nie zawsze stały za tym niecne zamiary, niekiedy przyświecała dowódcom intencja poprawienia doli żołnierzy. W czasie działań wojennych nie spodziewano się zbyt pedantycznej kontroli. Zaskoczona taką kontrolą Rada Administracyjna 113. półbrygady, na której czele stał generał Cyprian Zdzitowiecki, próbowała zatuszować nadużycia, wysyłając meldunek o przejściu znacznej liczby legionistów na stronę rebeliantów. Kłamstwo zostało zdemaskowane i ukarane. Jednak wiadomość o masowej dezercji Polaków dotarła do Ministerstwa Wojny i do Ministerstwa Kolonii i Marynarki w Paryżu, a nawet do prasy francuskiej.

Wydając na początku 1804 r. – zaraz po ostatecznym zwycięstwie powstania i proklamowaniu niepodległości Haiti – rozkaz urządzenia rzezi Francuzów, Dessalines specjalnie zastrzegł, aby oszczędzić Polaków. A w konstytucji z 20 maja (de facto z 16 czerwca) 1805 r., odmawiającej wszystkim białym prawa do jakiejkolwiek własności, wyjątek uczyniono – w specjalnym artykule 13. – dla białych kobiet, ich dzieci, dla Niemców (w kolonii osadników powstałej jeszcze w XVIII w.) oraz dla Polaków, którzy zostaną „naturalizowani przez rząd”.

Z owych blisko 400 pozostałych po kampanii Polaków, w większości jeńców wziętych do niewoli przez powstańców, 160 od razu poprosiło o zgodę na powrót do ojczyzny. Dessalines bezzwłocznie wyprawił ich na amerykańskiej fregacie do Nowego Jorku, skąd przez Kopenhagę trafili w końcu 1805 r. do Gdańska. Ci, którzy zostali naturalizowani jako Haitańczycy – Polone Nwa (dosłownie „czarni Polacy”) – osiedlili się w kilku wsiach: w Port-Salut (Pòsali), Petite-Rivière de Saint-Jean du Sud (Tirivyè de Sen Jan Disid), Fond-des-Blancs (Fondeblan) i La Balène (Labalèn) w departamencie południowym oraz w Cazale (Kazal) w departamencie zachodnim. Wszyscy mieszkańcy Cazale są potomkami Polaków; wciąż jeszcze spotyka się wśród nich Mulatów o niebieskich oczach i gładkich ciemnoblond włosach.

W marcu 1983 r. około 50 wybranych mieszkańców Cazale – tych o możliwie najjaśniejszej skórze – z biało-czerwonymi flagami w ręku witało w Port-au-Prince (Pòtoprens) przybywającego na Haiti Jana Pawła II. W homilii wygłoszonej na zakończenie Kongresu Eucharystycznego papież Polak przypomniał: „pewien epizod, dość dramatyczny, który złączył w jakiś sposób historię Haiti z dziejami narodu polskiego. 170 lat temu wylądowało na tej wyspie 3 tysiące żołnierzy polskich, wysłanych przez okupanta w celu stłumienia powstania ludności walczącej o swą niezawisłość. Żołnierze ci, zamiast zwalczać prawowite dążenia do wolności, sympatyzowali z ludem Haiti. [oklaski] Około 300 z nich przeżyło. Ich potomkowie niewątpliwie przyczynili się do rozwoju tego kraju. Zachowali i pielęgnowali tradycje katolickie. Między innymi wznieśli wiele kapliczek Matki Boskiej Częstochowskiej”.

Do tej ostatniej sprawy warto będzie jeszcze wrócić. Niezależnie od oczywistych pomyłek redaktora tego tekstu rzuca się w oczy intencja autora, aby rolę, jaką w niepodległościowym zrywie pèp ayisyen odegrali polscy legioniści, przedstawić w zgodzie z ujęciem historiografów miejscowych – w optyce haitańskiej. „Słowo »Haiti« kojarzy się więc z Polakami i przypomina ciernistą drogę ku wolności oraz staje się nowym źródłem refleksji historycznej” – mówił Jan Paweł II.

Papież mówiący o żołnierzach, którzy sympatyzowali z ludem haitańskim i jego prawowitymi dążeniami do wolności – jaki to kontrast z Piusem IX! I z tamtą audiencją w Kwirynale w kwietniu 1848 r., którą naoczny świadek tak relacjonował: „Wykładał [Mickiewicz] Ojcu św., że przyszła nowa epoka ducha. Upominał go, aby w niej spełnił obowiązek swój. Wspomniał i o Polsce, a w końcu chwyciwszy Ojca św. za rękę, wstrząsnął nią gwałtownie i zawrzasnął: »Wiedz, że duch Boży jest dzisiaj w bluzach paryskiego ludu!«. Wtedy Ojciec św. z niezrównaną powagą i słodyczą rzekł do Mickiewicza: »Nie zapominaj, miły synu, do kogo mówisz«”.

Od 6 kwietnia 1848 r., kiedy polski wieszcz przemawiał do papieża, do 9 marca 1983 r., kiedy papież Polak, rapsod i poeta, przemawiał do ludu haitańskiego w obecności dyktatora i ciemięzcy – przez 135 lat historia zatoczyła niewiarygodny łuk.

Jakim cudem na Haiti skóra ciągle zmienia kolor?

Czy potomków legionistów można uważać za Polonię, za część uchodźstwa polskiego? Są pochodzenia polskiego i znaleźli się poza granicami jako emigranci, spełniają zatem warunki, jakie diasporze polskiej stawia definicja. Ale ponieważ członkowie Polonii haitańskiej są czarni, nieoczekiwanie rozwiązania wymaga drażliwa kwestia wynikająca z rozpowszechnionego w polskim społeczeństwie rasizmu. „»Małpa«, »czarna małpa«, »asfalt«, »bambo«, »goryl« – tego typu słowa wykrzykiwane pod swoim adresem słyszą prawie wszystkie osoby pochodzenia afrykańskiego” – można przeczytać w raporcie Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka opublikowanym w 2010 r.

Zapewne Polone-Ayisyens w oczach tutejszej ulicy też byliby „czarnuchami”, „czarnymi małpami”, „asfaltem” – bynajmniej nie Polonusami. Ich przypadek jest niecodzienny i na swój sposób fascynujący, nastręcza bowiem pytanie: czy Polak może być Murzynem?

A jaki kolor skóry mają oni na Haiti? Cazale to spora wieś położona 44 kilometry na północ od Port-au-Prince – najsłynniejsza z wsi zamieszkanych przez Haitańczyków pochodzenia polskiego. Mieszkańcy Cazale, których jest obecnie 4 tysiące, nazywani są na Haiti moun wouj, dosłownie „czerwonoskórymi”, co w kreolskim jest jednak synonimem milats, Mulatów. Warto jest jednak pamiętać, że na Haiti takie nazwy nie oznaczają bynajmniej koloru skóry, lecz status społeczny. Zmiana statusu może rozjaśnić skórę, a z kolei wyraz „blan”, „biały”, oznacza nie tylko kolor skóry, ale też obcość – to synonim „cudzoziemca”.

I dopiero gdy się zna te niuanse semantyczne, można zrozumieć następujący, zrazu nieco zawiły wywód cazalczyka Amona Frémona, późnego wnuka polskich legionistów: „Na Haiti, jeśli jesteś wieśniakiem, siłą rzeczy stajesz się czarny. (...) Gdybym przez rok pomieszkał w Polsce, i ja na powrót stałbym się biały. (...) za granicą zazwyczaj czuję się Polakiem (...) Teraz jestem Haitańczykiem, również z koloru skóry”.

Także rodzice Géri Benoît, byłej żony prezydenta René Prévala, wywodzą się z Cazale. Toteż podczas swej pierwszej wizyty w Warszawie w listopadzie 2000 r. ówczesna haitańska pierwsza dama ujawniła swoje pochodzenie: „Moi przodkowie byli Polakami. Służyli w wojsku Napoleona, które miało stłumić haitańską niepodległość. Przeszli jednak na stronę Haitańczyków i po odzyskaniu przez mój kraj niepodległości już pozostali. Nosili nazwiska: Belnowski i Benoît. Niestety, nie ocalały po nich żadne pamiątki”. Dziesięć lat później zaczęła już trwale wiązać nazwisko Belnowski ze swoim pierwszym nazwiskiem. Gdy jako ambasador Republiki Haiti w Rzymie odwiedziła w marcu 2010 r. po raz drugi Polskę, występowała jako Géri Benoît Belnowski. „Ja pochodzę – wciąż i wciąż to przypominała – z Cazale. Na Haiti mówią więc na mnie Polone Nwa – czarna Polka. Jestem dumna z tej odrobiny polskiej krwi”.

Nie ocalały po nich żadne pamiątki – jednym z niewielu śladów jest żywe na Haiti przysłowie: „mwen chaje kou Lapolòy”. Haitańczycy rozumieją je na dwa sposoby: po pierwsze, „jestem obarczony (noszę na barkach ciężar) jak Polska”, a po wtóre, „jestem naładowany (napełniony energią) jak Polska”. Ale Riccardo Orizio tłumaczy to mylnie: „szarżować jak Polska”, i opatruje objaśnieniem, że metafora ta miałaby oznaczać: „atakować w wielkiej liczbie”. Najwyraźniej pewien stereotyp polskiego wojaka przesłonił inne – właściwe – znaczenia.

Ale my przysłowie to możemy interpretować na naszą modłę: jako wieczne polskie biadolenie albo jako jeszcze jeden przejaw kozietulszczyzny.

Papież Jan Paweł II na Haiti

Papież Jan Paweł II dwa razy spektakularnie wpłynął bezpośrednio na bieg historii i w obu wypadkach stało się to poprzez performens słowny. Pierwszy przypadek został w Polsce dobrze zapamiętany i jest już właściwie oklepaną melodią – chodzi oczywiście o słynną homilię wygłoszoną na placu Zwycięstwa w Warszawie podczas pierwszej pielgrzymki do ojczyzny. Powszechne jest u nas przeświadczenie, że słowa wtedy i tam wypowiedziane były decydującym bodźcem dla wydarzeń następnego roku: strajku w Stoczni Gdańskiej, sformułowania 21 postulatów, podpisania porozumień sierpniowych, odejścia Edwarda Gierka i powstania NSZZ „Solidarność”.

Może mniej znany, w każdym razie w Polsce, jest przypadek drugi. Chodzi o wizytę Jana Pawła II w Port-au-Prince 9 marca 1983 r. Już sformułowanie myśli przewodniej Kongresu Eucharystycznego, na który tam przybył, było znaczące – brzmiało ni mniej, ni więcej, tylko: „Il faut que quelque chose change ici!” (Trzeba, by coś się tutaj zmieniło!). I od powitania do pożegnania na lotnisku – w mowach papieża przewijał się ten lejtmotyw wizyty. W przemówieniu powitalnym Jan Paweł II zapowiedział: „Przybywam, aby dodać odwagi moim braciom i siostrom z Haiti”. Temat rozwinął obszernie – i sformułował nader dobitnie – w homilii na zakończenie Kongresu Eucharystycznego: „Rzeczywiście, trzeba, by sprawy uległy zmianie. Przygotowując Kongres, (...) chrześcijanie stwierdzili (...) istnienie podziałów, niesprawiedliwości i nadmiernej nierówności, obniżenie się poziomu życia, nędzę, głód, a u wielu strach; pomyśleli o chłopach niezdolnych utrzymać się z własnej ziemi, o stłoczonych w miastach ludziach pozbawionych pracy, o rozłączonych rodzinach, o ofiarach najróżniejszych frustracji. A przecież są przekonani, że rozwiązania są możliwe w solidarności. Trzeba, aby wszelkiego rodzaju »ubodzy« odzyskali nadzieję”.

Aby nie pozostawić żadnych wątpliwości, stwierdził: „To nabożeństwo jest i winno być wyzwalające”. I zawołał po kreolsku: „Kouraj! Kinbè fèm” (Odwagi! Bądźcie mocni!). Ten okrzyk rozszedł się na Haiti szerokim echem. (Gdy ćwierć wieku później odwiedziłem Cazale, moi rozmówcy wciąż pamiętali te słowa).

Haiti rządził wtedy od 12 lat Bébé Doc – Jean-Claude Duvalier (Bebe Dòk, Jan Klod Divalie), dyktator i syn dyktatora, dożywotni prezydent, kleptokrata. Zarabiał miliony na udziale w rynku narkotyków i na handlu ludzkimi organami. Zamieszki uliczne zaczęły się w Gonaïves w październiku 1985 r. i w krótkim czasie ogarnęły inne miasta, w tym Cap Haïtien (Kapayisyen) i Les Cayes (Okay). Ostatecznie Bébé Doc został zmuszony 7 lutego 1986 r. – trzy lata po wizycie papieża – do ustąpienia i do ucieczki z kraju; zbiegł do Francji.

W cazalczykach gość rozbudził niezwykłe nadzieje. Impulsem był znany gest ucałowania ziemi. „Papież pocałował ziemię, ponieważ wiedział, że ta ziemia gości jego polskich rodaków” – Louis-Joseph Rosier tak ten gest tłumaczył po latach w rozmowie z Oriziem. I zdradzał, o czym marzyli Polone Nwa: „On wysłał obiecane pieniądze, ale te nigdy tutaj nie dotarły. Zatrzymano je tam, w Port-au-Prince”.

Z kolei baptysta Joseph Luc z Pétion-Ville (Petyonvil), suburbium położonego osiem kilometrów od Port-au-Prince, gest ten rozumiał zupełnie inaczej. „Papież w rzeczywistości jest wielkim kapłanem wudu” – twierdził w rozmowie z reporterem. – Poza tym papież w sekrecie praktykuje magię, a kiedy przyjechał na Haiti, dawał bardzo wyraźne znaki, które wuduiści doskonale zrozumieli, nawet jeśli wszyscy inni na świecie ich nie zauważyli. (...) Na przykład kiedy wylądował na lotnisku, pocałował ziemię dwa razy. Tak właśnie robią czarownicy, houngans [oungan], kiedy chcą w jakimś miejscu wywołać wojnę. Jeden pocałunek oznacza pokój, dwa – wojnę. I, faktycznie, kilka lat później zapanował chaos. (...) Mówię wam tylko to, co tutaj wszyscy wiedzą. Jan Paweł II, powtarzam ci, zawarł pakt z Lucyferem i duchami wudu”.

Rozmówca Orizia mówił to nie po prostu jako baptysta – mówił to jako baptysta haitański.

Papież Polak podkreślił w swej homilii rolę, jaką w krzewieniu wiary katolickiej odegrali potomkowie legionistów, którzy na dalekiej wyspie zachowali i pielęgnowali polskie tradycje katolickie, i wspomniał, że zbudowali oni tam wiele kapliczek Matki Boskiej Częstochowskiej.

Rzeczywiście, Matka Boska Częstochowska jest na Haiti znana – nazywa się ją tam La Vièj Nwa, Czarną Panną Świętą. Ponieważ w afrohaitańskim kulcie wudu (vodou) Matkę Boską – szczególnie meksykańską Mater Dolorosa del Monte Calvario, trzymającą w dłoniach przebite serce – utożsamia się z Ezyli (Ezili), boginią miłości, uosobieniem kobiecego piękna i wdzięku, również i Bogurodzica z Częstochowy została uznana za to lwa, bóstwo czy ducha, i jest na Haiti znana pod imionami – i w dwóch różnych aspektach – Ezili Dantò oraz Ezili Zye-Wouj. Słynne dwie blizny, które Matka Boska Częstochowska ma na prawym policzku, na obrazie Ezili Dantò przemieniły się w twa mak, trzy blizny – po ranach odniesionych w czasie powstania niewolników albo z ręki zazdrosnej rywalki i imienniczki, zwanej Ezili Freda. Dzieciątko Jezus trzymane przez nią na lewej ręce przeobraziło się w córeczkę Anaïs. Korona, którą została uświetniona jako Królowa Polski, przekształciła się na Haiti w pióropusz liści wieńczący owoc ananasa. Zapewne jeszcze trudniej Matkę Boską Częstochowską rozpoznać w Ezili Zye-Wouj, patronce prostytutek, łatwo wpadającej we wściekłość, złośliwej z natury i krwiożerczej, o skłonnościach kanibalistycznych, jak o tym mówi jej złowrogi przydomek Czerwonooka – epitet charakterystyczny dla lwa uważanych za dyab, diabła.

Jak pisała Maya Deren w „Tańcu nieba i ziemi. Bogach haitańskiego wudu”: „Nazywanie jej dziewicą oznacza, że pochodzi ona z innego świata, z innej rzeczywistości i że jej serce” – serce przebite sztyletem to veve, rytualny emblemat Ezyli – „nie jest cielesne, pozostaje niepodatne na rozkosze ciała i jego zepsucie”.

Tej niekoniecznie prawomyślnie chrześcijańskiej interpretacji postaci Panny Świętej trudno odmówić głębokiej psychologicznej intuicji i prawdziwie teologicznego wglądu. Tu właśnie możemy uchwycić sposób, w jaki pracuje synkretyczna myśl wuduistyczna. Nie liczą się dla niej nazwy nadawane potęgom, lecz sposób, w jaki dany archetyp działa, jakość i zabarwienie jego przejawiającej się energii. Ezyli przypomina greckie bóstwo znane jako Kora, niewinne dziewczę, które było straszliwą Persefoną, boginią Hadesu i królową zmarłych, objawiającą się inicjowanym w misteriach eleuzyńskich.

Sugestywnie ten archetyp zrekonstruowała właśnie Maya Deren, która miała okazję poznać jego działanie z autopsji, wskutek owładnięcia przez lwa Ezyli podczas jednego z obserwowanych obrzędu wudu. Tak opisywała końcową fazę tego nawiedzenia: „Tak jak u dziecka poczucie krzywdy wzrasta i przekracza zarówno swoją przyczynę, jak jej usunięcie, osiągając punkt, w którym jest już tylko czystym bólem, tak też ustają jej głośne skargi, nawet szloch. Jej ciało, jakby nie mogąc już więcej znieść, pozostawia serce samemu sobie z jego własnym nieskończonym żalem. Jej kończyny, szyja, plecy stają się bezwładne. Z ramionami rozpostartymi na barkach mężczyzn, którzy podtrzymują ją z obydwu stron, ze zwieszoną głową, z policzkami mokrymi od łez, z powiekami zakrywającymi oczy zwrócone do wewnątrz ku jakiejś nieskończonej ciemności – przybiera, tak jak Ogun [Ogou], dokładnie pozę Ukrzyżowania”.

Ale Ezyli różni się od Oguna, bo „jej ból jest ogromny, a może nawet wieczny. Rana Oguna powstała wskutek porażki, której prawdopodobnie można było uniknąć, i teoretycznie ranę tę można by wyleczyć. Rana Ezyli nigdy się nie zagoi. Ezyli jest wiecznym snem zesłanym na kosmiczne skrzyżowanie, gdzie świat ludzi spotyka się ze światem bóstw, zaś dzięki jej przebitemu sercu »człowiek wznosi się do góry, a bogowie zstępują«”.

Na Haiti Ezyli łączy w oszałamiającej pełni wszystkie sprzeczne aspekty: to La Vièj Nwa, Czarna Matka Boska, i Ezili Freda, bogini piękna i miłości, i Ezili Zye-Wouj, krwiożercza pogromczyni mężczyzn.

W Cazale obok kościoła katolickiego pw. św. Michała Archanioła stoi kapliczka z reprodukcją ikony Matki Boskiej Częstochowskiej. W Cazale są też trzy lub cztery peristil, świątynie afrohaitańskiego kultu wudu, na czele których stoją kapłani zwani oungan. Właśnie po jednego z takich kapłanów miał przybyć do Cazale bez mała 20 lat przed Oriziem – Jerzy Grotowski (na zdjęciu obok). ©

Autor jest kulturoznawcą i antropologiem widowisk. Profesor w Zakładzie Teatru i Widowisk Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, od 2012 r. professeur associé (profesor nadzwyczajny) na Université Paris-Sorbonne, gdzie kieruje Centre de civilisation polonaise (Ośrodkiem Kultury Polskiej). Przewodniczący Komitetu Nauk o Kulturze Polskiej Akademii Nauk w latach 2007-11, od 2011 r. członek Polskiego Komitetu ds. UNESCO. Autor wielu książek, m.in. wydał „Dziady. Teatr święta zmarłych”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2016

Artykuł pochodzi z dodatku „Dziady. Recykling