Historia wróciła na Bliski Wschód

Problem z Bliskim Wschodem nie polega na tym, czy Państwo Islamskie odniesie tam sukces. Państwo Islamskie, choć ponure i okrutne, jest tylko objawem choroby, która trawi ten region.

09.11.2014

Czyta się kilka minut

Tureccy Kurdowie obserwują bitwę o Kobane, gdzie ich rodacy, Kurdowie syryjscy, bronią się przed siłami Państwa Islamskiego; 18 października 2014 r.  / Fot. Kai Pfaffenbach / REUTERS / FORUM
Tureccy Kurdowie obserwują bitwę o Kobane, gdzie ich rodacy, Kurdowie syryjscy, bronią się przed siłami Państwa Islamskiego; 18 października 2014 r. / Fot. Kai Pfaffenbach / REUTERS / FORUM

Şanlıurfa, dawna Edessa, ujmuje mnie za każdym razem, kiedy tu jestem. Miasto, które może ucieszyć każdego przybysza. To wciąż Turcja nowoczesna i dynamiczna, ale stara część miasta stanowi folderowy niemal orient: Arabowie i Kurdowie w strojach narodowych, tętniący życiem bazar, zapachy przypraw i kawy z kardamonem. A także tysiącletnie surowe meczety, starożytna twierdza nad miastem i słynny ogród, poprzecinany kanałami ze „świętymi” karpiami.

Krótki cień Kobane

Naprawdę trzeba się skupić, by dostrzec dziś coś niepokojącego w tym mieście: więcej żebraczek niż kiedyś (ale z nimi się raczej nie rozmawia); język arabski na bazarze (ale przecież to mogą być miejscowi). Ot, w palarni kawy pracuje teraz radosna grupka młodzieży, która niedawno uciekła z syryjskiej Rakki, stołecznego miasta nowo powstałego Kalifatu. I jeszcze myśliwce, przelatujące od czasu do czasu nad miastem. I tyle.

Rosnących cen – w tym cen wynajmu i nieruchomości – na ulicy nie widać. Spadku płac, zwłaszcza w sektorze prac fizycznych – także. Trzeba mieć „szczęście”, by trafić na zamieszki kurdyjskie – tutaj miały miejsce na początku października. Zresztą w Şanlıurfie nie były one krwawe. Inaczej niż w nieodległym Gaziantepie czy Diyarbakırze.

A przecież Şanlıurfa leży niespełna 40 km od Suruçu, gdzie w 50-tysięcznym miasteczku z dnia na dzień zjawiło się niedawno ponad 100 tys. kurdyjskich uchodźców z Syrii. Tam jest napięcie, kręcą się dziwni ludzie, są strzelaniny – wczoraj zastrzelono byłego mera i jego syna, a w tajemniczych okolicznościach zginęła irańska dziennikarka.

Tymczasem z Suruçu już niecałe 10 km do Kobane (po arabsku: Ain al-Arab). To tam, od półtora miesiąca, w huku amerykańskich nalotów, trwa największa bitwa świata ostatnich lat (przynajmniej mierząc jej obecnością w światowych mediach). Bitwa między Kurdami a Państwem Islamskim.

Optyka lokalna, optyka zachodnia

To ono odgrywa pierwszoplanową rolę w konflikcie syryjskim: tzw. Państwo Islamskie, znane także pod starymi nazwami (Islamskie Państwo Iraku i Syrii lub Islamskie Państwo Iraku i Lewantu) albo pod arabskim akronimem Da’ish. Problem w tym, że nie ma dziś zgody ani na to, czym Państwo Islamskie jest, ani jakiego rodzaju jest problemem.

Patrząc z perspektywy miasta Şanlıurfa, Państwo Islamskie to kolejna twarz trwającej od ponad trzech lat wojny domowej w Syrii. Problem zwłaszcza bytowy, bo związany z napływem uchodźców, wzrostem cen, spadkiem płac... Poczucie bezpośredniego zagrożenia jest tu jakby nieobecne. Może jest wypychane, jako przyrodzony element rzeczywistości, której człowiek przecież nie przeskoczy; może wpisane w miejscowy fatalizm – w konflikty w Syrii i Iraku, w wieloletnią wojnę państwa tureckiego z kurdyjską Partią Pracujących Kurdystanu (PKK).

No niby w Turcji może zdarzyć się jakiś zamach, kogoś zastrzelą... Ale dopóki gospodarka się rozwija, to nie problem. Owszem, miejscowi Kurdowie kibicują syryjskim, miejscowi Arabowie są zatroskani losem pobratymców zza granicy. Ale Państwo Islamskie? Ot, kolejna organizacja, powołana do życia przez – w zależności, z kim się rozmawia – Saudów, Izrael, Amerykanów albo przez Ankarę, by mieszać w syryjskim kotle.

Natomiast z perspektywy zachodniej Państwo Islamskie to kolejna, doskonalsza jeszcze w swym demonizmie twarz islamskiego radykalizmu i terroryzmu. Obcinanie głów, rzezie i gwałty na mniejszościach religijnych i etnicznych, rzeka uchodźców, wprost artykułowane groźby „zdobycia Rzymu, zniewolenia naszych kobiet i targu niewolników dla nas i naszych synów”.

Twarz tym groźniejsza, że na dżihadzie po stronie Państwa Islamskiego – i w ogóle w całej Syrii – walczą dziś tysiące Europejczyków. I to nie tylko członkowie wielomilionowych społeczności muzułmańskich w różnych krajach Europy, ale też rodowici Europejczycy-konwertyci. Są tam również setki Czeczenów, pochodzących także z UE (tj. ci, którzy wcześniej do Europy trafili przez Polskę).

Po atakach z 11 września 2001 r., po zamachach w Madrycie (2004 r.) i Londynie (2005 r.), po arabsko-wiosennych dramatach Lampedusy, po niedawnych starciach między Kurdami i salafitami w niemieckich miastach – przekonanie, że ktoś powinien zrobić porządek z Państwem Islamskim, jest dziś w Europie duże.

Siatka, mafia, państwo...

Tak, Państwo Islamskie jest niebezpieczną organizacją terrorystyczną. Powstawało – pod inną nazwą – jako odgałęzienie Al-Kaidy w 1999 r. Działało w Afganistanie i zwłaszcza w Iraku (tu pod dowództwem Jordańczyka Abu Musaba az-Zarkawiego; siatka przetrwała jego śmierć w 2006 r.). Organizacja ma wieloletnie doświadczenie w zamachach bombowych, w likwidowaniu przeciwników, terroryzowaniu ludności cywilnej i rozbijaniu więzień – w tym osławionego irackiego Abu Ghraib (w 2012 r.). A także w tworzeniu mafijnej struktury kryminalnej, która pozwala jej na niezależność finansową. Tak, Państwo Islamskie to absolutna czołówka islamskiej międzynarodówki terrorystycznej.

Jednak Państwo Islamskie to o wiele więcej niż Al-Kaida. Od ofensywy, rozpoczętej w czerwcu 2014 r., to niekwestionowana siła stricte wojskowa, która była w stanie zdobywać wielkie miasta (Mosul), pokonać szkoloną i zbrojoną przez Amerykanów armię iracką, stawić czoło bitnym kurdyjskim bojownikom (peszmergom), a teraz oblegać Kobane, które bez wsparcia z zewnątrz bez wątpienia dawno by padło.

Mamy tu do czynienia z czymś więcej niż siła zbrojna. Teraz to próba stworzenia państwa, które kontroluje terytorium, ma struktury cywilne (obok wojskowych), administrację i relatywnie skutecznie jest w stanie organizować służby publiczne.

Więcej: to państwo, które 29 czerwca tego roku nazwało się kalifatem. Odradzając go po 90 latach, aspirując do wprowadzenia idealnego porządku boskiego na ziemi, aspirując do zwierzchności nie tylko nad całym światem islamu, ale – zgodnie z duchem kalifatu – do przemeblowania całego świata.

I tu pojawia się problem głębszy: czym jest dziś i czym może być Bliski Wschód? Bo Państwo Islamskie to tylko twarz przemian w tym regionie. Tyleż ich przyczyna, co skutek; tyleż pytanie, co odpowiedź.

Koniec „końca historii”

Bliski Wschód, jakim go znamy, to byt niespełna stuletni. Powstał w efekcie załamania Imperium Osmańskiego pod koniec I wojny światowej. Na mocy brytyjsko-francuskiego porozumienia z 1916 r. (od jego autorów zwanego porozumieniem Sykesa-Picota) Imperium Osmańskie miało zostać podzielone na państwa narodowe, zorganizowane na wzór zachodni i gwarantowane przez światowe mocarstwa.

Podstawy tego systemu były honorowane w okresie zimnej wojny. Kryzys narastał stopniowo, powodowany przez wiele czynników kulturowych, politycznych i społecznych – począwszy od konfliktu izraelsko-arabskiego, przez ruchy panarabskie, ruchy islamskie (z „eksportem” irańskiej rewolucji po 1979 r.) czy hegemonistyczną politykę Saddama Husajna.

Z perspektywy czasu widać, że kierowana przez USA interwencja w Iraku (rozpoczęta w 2003 r.), ferment ideowy prowadzący do Arabskiej Wiosny (zaczęła się w 2011 r.) i wojna domowa w Syrii (zainicjowana przez Arabską Wiosnę) były tylko (albo aż) kamieniami milowymi w procesie, który doprowadził do obecnej sytuacji.

Tak czy inaczej: porządek organizujący Bliski Wschód od stu lat, dziś się rozpada. Epicentrum procesu są Syria i Irak, a jego najpełniejszym wyrazem jest właśnie Państwo Islamskie.

Jeszcze parę lat temu nikt w regionie nie typowałby Iraku i Syrii jako liderów chaosu. Dziś perspektywa, że rządy w Damaszku i Bagdadzie odzyskają należne państwu atrybuty, jest odległa. W obu krajach mamy do czynienia z faktycznym załamaniem państwa. Miarą iluzorycznej legitymacji ich władz są nie tylko zbrojne konflikty. Większość terytorium pozostaje poza efektywną kontrolą rządu; granice faktycznie nie istnieją, kluczowe instytucje są fasadowe (patrz kapitulancka postawa armii irackiej w walce z Państwem Islamskim), a realną kontrolę sprawują niekonstytucyjne ugrupowania zbrojne (organizacje terrorystyczne, jak Państwo Islamskie i Hezbollah, milicje lokalne o wyznaniowym charakterze i inne)...

Równolegle z załamywaniem się państwa wali się koncepcja narodu. Tożsamości iracka czy syryjska ustępują tożsamościom religijnym (sunnickim i szyickim, we wszelkich wariacjach) oraz politycznym i lokalnym. A tam, gdzie tożsamość narodowa przeżywa renesans – jak w przypadku Kurdów – staje się ona również czynnikiem osłabiającym istniejące państwa.

Po abdykacji Ameryki

Zanim do tego wszystkie doszło, kolejnym – obok istnienia samych państw – filarem porządku regionalnego był „parasol” USA (wcześniej dzielony z ZSRR). Waszyngton był w praktyce ostatnią instancją w sporach międzypaństwowych, co przez dekady mitygowało regionalne mocarstwa (Iran, Turcję, Egipt) – widać to w kontekście konfliktu arabsko-izraelskiego, przekonał się też o tym boleśnie Saddam Husajn.

Tymczasem – odwrotnie proporcjonalnie do intencji – zarówno zakrojone na gigantyczną skalę amerykańskie wizje przebudowy Iraku po 2003 r., jak też faktyczna bierność Stanów wobec wojny w Syrii (po 2011 r.), w kluczowym stopniu przyczyniły się do załamania się obu państw. Co gorsza – i co stoi w fundamentalnej sprzeczności wobec strategicznych założeń – puste pole pozostawione przez USA wypełnił Iran (kontrolując de facto rządy w Bagdadzie i Damaszku). Pozostałe państwa regionu – zwłaszcza z Zatoki Perskiej – próbują ograniczać pozycję Teheranu, pogłębiając tym samym kryzys. Jeszcze parę lat temu pomruk Waszyngtonu usadzał wszystkich na swoich miejscach – dziś nawet najbliżsi sojusznicy i klienci USA przymierzają się do życia na własny rachunek.

Państwo Islamskie jest nie tylko efektem tych przemian, ale także biczem bożym i instytucjonalnym prorokiem nowych czasów: chce wymazać granice, obalić rządy, przemielić narody, wygnać/wybić przeciwników, przetopić w gorącym tyglu wszystko na nowy/stary porządek z sankcją nadprzyrodzoną. Jego ludzie myślą i żyją Historią – czy wręcz: Mitem. Wskrzeszają kalifat – i to nie osmański „postkalifat” sprzed stu lat, ale ten pierwszy, który wykuwał się w szczęku mieczy ponad 1300 lat temu pod Nadżafem i Karbalą (zostawiając do dziś podział na sunnitów i pokonanych wtedy szyitów). Głoszą cofnięcie czasu do owego in illo tempore, „złotego wieku” Proroka i jego towarzyszy.

A jednak... Rzecz nie tylko w tym, czy Państwo Islamskie jest bądź nie jest tym, co samo głosi, a nawet nie w tym, czy odniesie sukces, czy też rozpadnie się jeszcze tej zimy. Rzecz w tym, że jest ono najbardziej widocznym objawem ciężkiej choroby trawiącej Bliski Wschód (a można się obawiać, że również inne miejsca w Azji).

Opowieści z Şanlıurfy

Co będzie? Oczywiście nie wiadomo. Mniej więcej wiadomo za to, co już było. A gdy nie wiadomo, co będzie, a wiadomo, co było, rodzi się szczególna pokusa: aby użyć konceptu „wiecznego powrotu”, „długiego trwania”. Şanlıurfa jest szczególnie wdzięcznym miejscem do takiej intelektualnej włóczęgi.

Miasto – w starożytności i średniowieczu zwane Edessa, a do niedawna Urfa – to należący dziś do Turcji skrawek Mezopotamii, bodaj najstarszej z kolebek cywilizacji. Mezopotamia to starożytne miasta i oazy nad Tygrysem i Eufratem, połączone ze sobą Pustynią Syryjską i Arabską ciągnącą się niemal 3 tys. km aż po Jemen. To obszar, na którym zrodziły się judaizm, chrześcijaństwo i islam, z całą plejadą herezji.

Właśnie w mieście Şanlıurfa jest grota, którą muzułmanie czczą jako miejsce, gdzie wszystko się zaczęło: tu urodzić miał się Abraham i pierwszy raz głosił Jedynego Boga. Tu, na prośbę miejscowego króla, trafić miało jedyne oblicze żywego Jezusa Chrystusa (mandylion/acheiropoietos). Tu Mesrop Masztoc wymyślał alfabet dla najstarszych państw/narodów chrześcijańskich: Armenii i Gruzji.

Przy całej najdłuższej z możliwych historii, kulturowej nadprzeciętności i bogactwie tego obszaru (tego Syri-aku) może z 500 lat do kupy zebrałoby się na czas, gdy towarzyszyła jej polityczna potęga, cieniem rzucająca się na dalsze otoczenie: Babilon, Asyria, Seleucydzi, pierwsi „kalifowie sprawiedliwi” i Umajjadzi. Region ten zawsze wciśnięty był w trójkąt tradycyjnych centrów politycznych: Anatolii (Rzymu/Bizancjum, potem Osmanów), irańskiego Zagrosu (Achemenidów, Partów, Sasanidów, Abbasydów silnych żywiołem irańskim, Safawidów...) oraz delty Nilu (faraonów, Mameluków, współczesnych Naserów).

To w bitwie pod Edessą (260 r. n.e.) jedyny raz w historii cesarz rzymski (pechowy Walerian) został pokonany i wzięty do niewoli przez perskich Sasanidów. Od XVI w. po 1918 r. rządzili tu Osmanowie. Potem Urfa okupowana była przez Brytyjczyków (a zatem desygnowana do mandatu irackiego), a później Francuzów (więc: mandat syryjski). Ale wybuchło powstanie, interwentów wyparto i miasto ostało się przy rodzącej się Republice Tureckiej.

Turcja i Iran: mocarstwowy atawizm

Dziś – gdy kryzys trawi region, a USA są cieniem ich niedawnej potęgi – to właśnie Iran i Turcja łatwo wpisują się w historyczny schemat (trzeci gracz, Egipt, jest nieobecny, bo pogrążony w kryzysie). Iran i Turcja to teraz państwa mocne, dynamiczne i okrzepłe. Po długim czasie wewnętrznych wstrząsów (postimperialnych, związanych z nacjonalizmem, islamem, modernizacją, zmianami tożsamościowymi), po długim czasie geopolitycznego zblokowania – są pewne swej siły i śmiało patrzą w przyszłość.

To właśnie w Ankarze i Teheranie widać dziś narastający „mocarstwowy atawizm”, patrzenie na świat przez pryzmat szans, gotowość podejmowania ryzyka, grę do przodu. Europa przywykła patrzeć na świat przez pryzmat zagrożeń i zrównoważonego rozwoju – i taką optykę projektuje na świat zewnętrzny jako jedyną uprawnioną. Patrząc z tej perspektywy, Iran powinien zrezygnować z programu nuklearnego, pojednać się z Zachodem, otworzyć na inwestycje i się demokratyzować – bo, jak słyszymy od lat, lada chwila załamie się pod własnym ciężarem (albo pod nalotami USA czy Izraela). A tymczasem... w ciągu ostatniej dekady Iran wyrasta na głównego rozgrywającego na Bliskim Wschodzie.

Turcja podobnie: zdaniem Zachodu, powinna ona upodobniać się do Unii (choć „nieprędko zostanie jej członkiem”), powinna przestać potrząsać szabelką i bawić się zapałkami na Bliskim Wschodzie, bo uchodźcy, terroryści, załamanie gospodarcze tuż-tuż. A tymczasem... Turcja konsekwentnie zrzuca gorset przeszłości, dogaduje się z Kurdami (przyczyniając się de facto do dezintegracji Iraku), wspiera opozycję syryjską (w tym, co najmniej do niedawna, pośrednio także Państwo Islamskie) i umiejętnie rozgrywa jednych przeciw drugim – czego doskonałym przykładem Kobane.

Jak powiedział pewien mądry przyjaciel: „Choć naukowcy dawno udowodnili, że powierzchnia nośna skrzydeł bąka na to nie pozwala, to jednak on lata!”. Jeśli dziś jest jakiś stały element obaw w Teheranie czy Ankarze, jest to obawa, że ktoś inny zajmie w przyszłości miejsce im należne na Bliskim Wschodzie – i na świecie.

W oku historii

Ale Şanlıurfa przywołuje także inny rys regionu: swoisty potencjał tektoniczny, który pozwala zatrząść, zalać lawą, przysypać popiołem połowę świata.

Oto mamy początek VII w. – i wielką wojnę ówczesnych supermocarstw, Bizancjum i Sasanidów. 10 lat po jej zakończeniu (638 r. n.e.) Edessa zostaje zdobyta przez muzułmańskich Arabów – ludzi znikąd. Rok później Arabowie zajmują Egipt, a 13 lat później nie ma już śladu po Imperium Sasanidów. Potem historia poniekąd powtarza się w XI w., gdy na wyczerpane walkami Bizancjum, Kalifat Abbasydzki w Bagdadzie i Kalifat Fatymidzki w Kairze zwalają się najpierw Turcy Seldżuccy, a chwilę potem – krzyżowcy.

To właśnie w Edessie powstaje pierwsze państwo krzyżowców na Bliskim Wschodzie (Hrabstwo Edessy); jego upadek daje później hasło do drugiej wyprawy krzyżowej. W nie tak dalekim Tikricie rodzi się Kurd Saladyn, który odbija z rąk krzyżowców Jerozolimę (1187 r.) i zdobywa Egipt. Nie dalej niż 150 km od Urfy jest słynny grobowiec Sulejmana Szacha – założyciela dynastii Osmanów. Także outsidera, którego potomkowie w 1672 r. stanęli później aż pod Lwowem (grobowiec leży w Syrii, ale jest terytorium Turcji, minienklawą; jej pogwałcenie może wywołać nawet wojskową interwencję w Syrii).

Przy tym wszystkim jedynie brzęczeniem much jest – wśród wielu podobnych – 150-letnie irańsko-syryjskie państewko ismailickich/szyickich asasynów, którzy ze skrytobójstwa i terroru uczynili swoją główną siłę i dali zachodnim Europejczykom słowo na określenie ideologicznego skrytobójstwa (angielskie assassin)...

Co po Państwie Islamskim?

Miło w pięknej Edessie/Urfie/Şanlıurfie podumać o historii. Ale w Waszyngtonie, Teheranie i Ankarze to bynajmniej nie zabawa. Bo okazuje się, że Państwo Islamskie nie jest wcale kluczowym problemem. Trzeba przecież wiedzieć, co potem. Trzeba zastanowić się, kto na tym skorzysta, a kto straci. Trzeba założyć, czy to problem techniczny (ot, likwidacja terrorystów), czy może etap wielkiego przetasowania, nowej wojny trzydziestoletniej? Bo jeśli tak, inaczej trzeba rozkładać siły.

Jak na razie Amerykanom zdarzyło się (w sierpniu) zbombardować pozycje Państwa Islamskiego w irackim Amirli – po to, aby na ich pozycje wszedł irański korpus posiłkowy. Jak na razie Amerykanie bombardując Państwo Islamskie, faktycznie wspierają syryjskiego dyktatora Asada...

Miło podumać i na dreszczyk sobie pozwolić, że przecież Bliski Wschód nie jest jedynym miejscem na świecie, gdzie Historia puka do drzwi – żeby daleko nie szukać, choćby za wschodnią granicą Polski (co niewątpliwie przypadkiem zestawiono na ostatnim szczycie NATO w Newport). Miło ucieszyć się, że Polska od 25 lat jest beneficjentem stabilnego porządku międzynarodowego (jeśli dodamy dwudziestolecie międzywojenne, daje to 45 lat na ostatnie dwa i pół wieku).

Dobrze wypić kawę w Urfie, w nowoczesnej Turcji, która jest jednym z filarów NATO i kandydatem do Unii. Dobrze pomyśleć, że i ją, i nas chroni parasol amerykańskiego supermocarstwa. Strachy na Lachy. Przecież, podobno, trzepot skrzydełek motyla w Ohio nie wywołuje tajfunów na Malajach. Przecież, patrząc z Edessy, nawet Kobane nie musi być realne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2014