Hamulce władzy

Po czterech latach rządów PiS wiemy jedno: politycy obozu władzy też chcą należeć do elit, którymi ich własna propaganda tak gardzi.

10.11.2019

Czyta się kilka minut

Gala nagrody Człowiek Wolności  zorganizowana przez tygodnik „wSieci”,  Teatr Narodowy w Warszawie,  styczeń, 2017 r. / RAFAŁ OLEKSIEWICZ / REPORTER
Gala nagrody Człowiek Wolności zorganizowana przez tygodnik „wSieci”, Teatr Narodowy w Warszawie, styczeń, 2017 r. / RAFAŁ OLEKSIEWICZ / REPORTER

Krajobraz po bitwie wyborów parlamentarnych wygląda tak, jakby żadnej bitwy nie było. Opozycja starała się (dość skutecznie) mobilizować własne elektoraty, ogłaszając, że wyborcy mają wybór między demokracją a dyktaturą. Ale w Polsce każde wybory po 1989 r. mianowano ostateczną batalią między piątym rozbiorem Polski a niepodległością, między powrotem komunizmu i demokracją, między antychrystem i zbawieniem.

Były tylko dwa wyjątki: wybory 1989 r., które przebiegały w dużej mierze w atmosferze wzajemnego szacunku między obozem władzy i opozycją, oraz wybory parlamentarne 2015 r., w których koalicja rządowa i opozycja sprawiały wrażenie, jakoby wynik był przesądzony i same wybory większego znaczenia nie miały. Taki polski paradoks: im mniej zagrożeń, tym bardziej widowiskowo elity polityczne walczą o ocalenie państwa i narodu. A im więcej nam zagraża, tym są spokojniejsze. Trawestując słynne porzekadło Lecha Wałęsy, można by rzec: kiedy jest „spokój na górze”, wtedy dopiero szary obywatel ma powód do zmartwienia.

Nie wszystkie wnioski z tych wyborów są jednak takie zabawne. Kolejny raz ujawniły bowiem, na czym polega instytucjonalny kryzys demokracji: rządzić może partia, która (kolejny raz) zdobyła tylko relatywną większość wśród wyborców, ale dało jej to decydującą o losach wszystkich obywateli większość mandatów. Wbrew pozorom, ten kryzys nie sprzyja PiS: przekonując do siebie jeszcze więcej wyborców niż cztery lata temu – obojętnie, czy liczymy to jako odsetek wszystkich ważnie oddanych głosów, czy w liczbach absolutnych – partia ta otrzymała tyle samo mandatów, co w 2015 r.

Prawdziwa zagadka

Największym paradoksem rządów PiS i ostatnich wyborów jest jednak coś innego: że te wybory się w ogóle odbyły i że nikt nie kwestionował ich prawidłowości. Wszyscy – władza i opozycja – uznają ich wynik.

Oto mamy partię, która cztery lata temu zdobyła na skutek swoistej awarii systemu wyborczego absolutną większość mandatów w obu izbach parlamentu. Po czym podporządkowała sobie Trybunał Konstytucyjny, część Sądu Najwyższego, Krajową Radę Sądownictwa, administrację sądów powszechnych i prokuraturę, wielokrotnie naruszając przy tym konstytucję. Na końcu – i krótko przed wyborami – przejęła też całą administrację wyborczą, wysyłając tam swoich przedstawicieli. Innymi słowy: przekształciła cały system polityczny i administracyjny tak, aby móc albo fałszować wybory, albo w przypadku przegranej je unieważnić. A także – za pomocą dodatkowych prerogatyw podporządkowanych rządowi policji, służb specjalnych, prokuratury i lojalnych wobec władzy sędziów – tłumić ewentualne protesty.

Więcej: władza miała też, bardziej niż jakakolwiek inna po 1989 r., wszelkie powody, aby się tak zabezpieczyć. Choćby z powodu wielokrotnego naruszenia konstytucji i zapowiedzi opozycji, że będzie chciała ukarania liderów PiS po zmianie władzy. Kierownictwo partii wiedziało, że tym razem przegrane wybory to nie tylko utrata władzy, przywilejów, zarobków, miejsc w radach nadzorczych, lecz też – być może i dla niektórych – wolności osobistej.


Czytaj także: Rafał Matyja: W sidłach superkontroli


A mimo tego nikt wyborów nie sfałszował. Przypomina to trochę sprawę faceta, który kupił sobie karabin, założył czarną maskę i rękawiczki, ukradł samochód służący do ucieczki, po czym wpadł do banku tylko po to, by za pomocą karty bankomatowej wyciągać pieniądze z własnego konta. Klienci na wszelki wypadek padli na ziemię. No i zagadka: skąd ten facet wiedział, że nikt nie będzie do niego strzelać? Czy być może wcale o tym nie wiedział?

Plany niektórych liderów opozycji, aby po zmianie władzy przykładnie ukarać liderów PiS, „odzyskać” Trybunał Konstytucyjny i stosować wobec kluczowych sędziów i polityków PiS ich własne metody, były zapewne palcem na wodzie pisane, bo nowa rada ministrów musiałaby jeszcze przez prawie rok współrządzić z obecnym prezydentem. Stosowanie pisowskich metod wobec sądownictwa zostałoby zapewne zablokowane przez instytucje europejskie (tym razem wzywane na pomoc przez PiS). Niemniej zostaje zagadka, po co PiS gromadził instrumenty, by móc bezkarnie fałszować wybory. Nawet kampania była przecież spokojna, a „­administracyjne resursy”, jak mawiają na Ukrainie, poszły w ruch jedynie po to, by bronić PiS przed zarzutami (sprawa Banasia, grupa Piebiaka), ale nie wyeliminowały nikogo z opozycji z wyścigu o mandaty.

Paradoks rządów PiS ma zresztą szerszy zasięg: w wyniku zmian w służbach specjalnych, policji, prokuraturze i sądownictwie obóz władzy tworzy sobie podstawy, aby móc inwigilować, przesłuchać, aresztować, osądzić, skazać i więzić przeciwników politycznych oraz tłumić ewentualne protesty – lecz potem nic z tego nie robi. Poza kilkoma wysoce nieudolnymi przesłuchaniami swojego największego wroga, Donalda Tuska, nawet nie próbował mu przedstawić jakichkolwiek zarzutów.

Po czterech latach rządzenia PiS ma teraz wszystko, co trzeba, aby organizować sądy kapturowe i procesy pokazowe, ma tak szeroki i nieskrępowany dostęp do danych i tajemnic każdego obywatela, że mógłby eliminować dowolnego przeciwnika. A jednak...

Lęki polskie, lęki prawicy

Jedno z możliwych rozwiązań tej zagadki wskazuje na skrajną nieudolność i brak kompetencji PiS. Twierdzą tak politycy opozycji i często mają rację, np. gdy chodzi o politykę zagraniczną i stosunki z UE albo o jakość prawodawstwa, które powstało w ostatnich latach. Brak kompetencji wyjaśnia część paradoksu tej władzy: po wszystkich czystkach nic już dla PiS nie wynika z posiadania służb specjalnych. Są teraz bezbronne i głównie zajęte ochroną wizerunku rządu oraz walkami o wpływy.

W polityce chodzi zazwyczaj albo o władzę, albo o pieniądze. A ludziom – politykom tak samo jak obywatelom – poza sprawami materialnymi jeszcze chodzi o respekt i reputację, o to, co inni o nich myślą i mówią. Pod tym względem PiS tylko naśladował poprzedników, którzy najpierw przejęli ostre narzędzie, aby je potem stępić, zniszczyć i dezawuować. To wyjaśnia, dlaczego obóz władzy tak mało korzysta ze służb, w których wszechmoc tak bardzo wierzy: po prostu nie może. Potraktowano je jak BOR: obsadzono wszystko „swoimi” i potem się okazało, że nowa formacja, która teraz nazywa się SOP, jest „nasza”, ale jeździć już nie umie, choć chodzić jeszcze potrafi.

To jednak wyjaśnia tylko część zagadki. Trybunał Konstytucyjny działa tak, jak obóz władzy to sobie wymarzył. Prokuratura też. Co prawda nie prześladuje przeciwników na masową skalę, ale skutecznie chroni liderów obozu władzy przed Temidą. I tu pies jest pogrzebany. Partii Kaczyńskiego nigdy nie chodziło o to, aby w Polsce ustanowić dyktaturę. Gdyby o to chodziło, pewnie byśmy tę dyktaturę już mieli. Szkopuł w tym, że PiS nie ma żadnej ideologicznej wizji tego, co chciałby osiągnąć za pomocą ewentualnej dyktatury. Jego program to zlepek haseł nacjonalistycznych, katolickich, łączenie samowystarczalności i nieufności wobec globalizacji z retoryką rynkową i praktykami neoliberalnymi, mieszanie kultu Piłsudskiego z hasłami narodowo-radykalnymi. Nie ma tam żadnej spójnej wizji ani ideologii, przypomina to bezideową i propaństwową retorykę obozu władzy po przewrocie majowym, tak samo pogrążonego w korupcji.


Czytaj także: Jarosław Flis: Głos głosowi nierówny


Jeśli nie chodzi o władzę, musi chodzić o pieniądze. Nic nowego. To „przejmowanie państwa” i dojenie publicznych zasobów na rzecz zwolenników rządzącej partii trwa od 1989 r., a szczególnie odkąd komercjalizacja przedsiębiorstw państwowych (którą wtedy uważano za bardziej humanitarny od prywatyzacji sposób na ich rozwój) tworzyła korupcjogenny biotop i tysiące intratnych pozycji dla zwolenników danego rządu.

Partie polityczne mogą czerpać zeń te korzyści, których obywatele nie chcą im dać w postaci dotacji z budżetu. Od tych zasobów zwolennicy prawicy byli odcięci przez dwie długie kadencje PO/PSL, i to teraz sobie kompensują z nadwyżką. Władza polityczna jest im potrzebna tylko po to, aby zabezpieczyć dostęp do tych zasobów.

Drugi powód, dlaczego PiS dał sobie wszystkie narzędzia do zaprowadzenia dyktatury, ale z nich nie skorzystał, to lęk. I tu znowu mamy paradoksalną sytuację, bo zaufanie między elitami politycznymi było większe w czasach wielkich zagrożeń, kiedy w Polsce stacjonowały jeszcze wojska radzieckie, do członkostwa w UE i NATO było daleko, a krajem targały konflikty społeczne i fale strajków na skutek reformy Balcerowicza. Kiedy sytuacja się ustabilizowała, prawica zaczęła się obawiać, że lewica zaprowadzi znowu komunizm i sprzeda Polskę Rosji. A lewica zaczęła się bać prawicowego puczu.

To była propaganda, lecz z własnego doświadczenia wiem, że wielu wpływowych przedstawicieli obu obozów było głęboko przekonanych o niecnych zamiarach przeciwników, choć ci wcale takich zamiarów nie mieli. Obie strony zaczęły się w końcu zachowywać tak, jakby faktycznie miały zamiary, jakie przeciwnik im przypisał, wzmacniając tym samym wzajemną nieufność. I wszyscy zaczęli wierzyć we własną propagandę. Dlatego prawdopodobnie teraz mamy powtórkę z tej wątpliwej rozrywki.

PiS potrzebuje narzędzi do zaprowadzenia dyktatury nie po to, by ją wprowadzić, lecz by się zabezpieczyć przed utratą tej władzy, którą realnie ma. Podporządkował sobie Trybunał Konstytucyjny, aby opozycja nie mogła go wykorzystać przeciwko niemu (przedstawiciele PiS sami to nawet przyznali). Scentralizował służby specjalne nie po to, aby je wykorzystać przeciwko opozycji, lecz aby ewentualni zwolennicy opozycji ich nie wykorzystali przeciwko rządowi. Wyczyścił wojsko nie po to, by go użyć, lecz by zapobiec problemom ze zwolennikami innych partii wśród generalicji.

Kryzys zaufania

Te lęki mogą się wydawać śmieszne i oderwane od rzeczywistości, ale z całą pewnością nie są mniej autentyczne niż obawy polityków SLD, że oskarżenia wobec Józefa Oleksego to element planu obalenia rządu, albo obawy polityków solidarnościowych, że SLD po 1993 r. przywróci gospodarkę planową i zawrze sojusz z Rosją.

Kto nie uwierzy w autentyczność tych lęków, niech się przygląda, jak prawicowa publicystyka (i za nią wielu polityków obozu rządzącego) dziś boi się owych karykatur Niemiec i UE, które sama w ostatnich latach stworzyła na użytek wewnętrzny. Tyle razy pisowscy politycy i publicyści powtarzali, że Niemcy nieustannie knują, aby się „z Polakami dzielić winą za Holokaust”, że prowadzą „agresywną politykę historyczną” i że Angela Merkel pociąga za sznurki instytucji UE, aż uczynili to podstawą własnej polityki zagranicznej. I teraz boją się tego groźnego świata, który kiedyś sobie wyobrazili.

Najbardziej niezrównoważony, niekompetentny i chwiejny prezydent Stanów Zjednoczonych uchodzi za najlepszego sojusznika Polski. Rząd wierzy, że jako jedyny ma prawo mianować przewodniczącego Rady Europejskiej i że może nie wypełnić swoich zobowiązań wobec UE, ale i tak potem wygrać z TSUE. W takim świecie można też czyścić wojsko i służby specjalne, aby zapobiec puczom, których nikt nie planuje, i podporządkować sobie Państwową Komisję Wyborczą, aby opozycja nie mogła sfałszować wyborów.

Może to PiS doprowadził polityczną paranoję do skrajności, ale jej nie wynalazł. To skutki gigantycznego kryzysu zaufania w elitach politycznych, który trwa od wielu dekad. I który nie zmieni się ani o jotę, jeśli inna partia obejmie władzę. Objawy tego kryzysu mogą się wydawać śmieszne, ale sam kryzys jest bardzo niebezpieczny. Mamy przed sobą państwo, które może w każdej chwili fałszować wybory, aresztować przeciwników i wprowadzić dyktaturę. Być może PiS tego nie chce – ale PiS może to zrobić, podobnie jak każdy, kto państwo po rządach Kaczyńskiego kiedyś odziedziczy.

Gdzie przebiega czerwona linia?

Obóz rządzący nie korzystał dotąd ze wszystkich możliwości, jakie sobie stworzył, ale to też nie jest żelazna reguła. Z mediów, które kiedyś były publiczne, korzystał z nawiązką, przekształcając zwłaszcza telewizję w narzędzie propagandy przeciwko opozycji. Ale gdzie wobec tego przebiega dla PiS ta granica między tym, co wolno, a tym, czego nie wolno? Dlaczego ten gigantyczny kryzys zaufania w elitach politycznych w Polsce dotąd jeszcze nie prowadził do siłowych rozwiązań, podczas gdy bardzo podobna sytuacja w Tajlandii doprowadziła w 2014 r. do puczu wojskowego, a na Ukrainie niemal do wojny domowej?

Pierwszą czerwoną linią, której nikt w Polsce nie chce przekroczyć, jest przemoc fizyczna. Zdarzały się pojedyncze incydenty, ale nawet w najgorętszych okresach po 2015 r. nie było masowych aresztowań manifestantów albo, przykładowo, stosowania przez policję przemocy wobec posłów. A zdarzały się akcje prowokujące drugą stronę (czasami też policję), aby taką przemoc zastosowała jako pierwsza. W tej osobliwej grze podczas miesięcznic smoleńskich i marszów niepodległości wszyscy zainteresowani zakładali, że większość Polaków będzie sprzyjać temu, którego bito, a nie temu, kto bije. Dlatego nikt, poza nielicznymi chuligańskimi wybrykami – nie bił.

Do dziś wszyscy uznają też państwowy monopol na przemoc, z czym akurat ugrupowania lewicowe w czasach rządów PO miały jeszcze czasami problem. Ale mimo że PiS niewątpliwie kontroluje policję, to wszyscy, którzy wychodzili na ulice w wielkich manifestacjach 2016 i 2017 r., szanowali ją. Problem z wybiórczym stosowaniem prawa istnieje dopiero na poziomie prokuratury. Ale i tak posłowie opozycji regularnie donoszą na członków rządu do prokuratury. I słusznie.

Drugą czerwoną linią w sporach polsko-polskich jest sama zasada wyborów. Obowiązuje nie tylko w Polsce, łączy kraje z ustrojem autorytarnym i demokratycznym, demokrację liberalną i demokrację nieliberalną. Wynika to z legitymizacji władzy w dzisiejszych czasach: Franco i Salazar uważali, że uprawnienie do rządzenia otrzymali albo od Boga, albo po to, by ratować kraj przed katastrofą. Politycy, którzy dziś manipulują wyborami, aby jak najdłużej utrzymać się u władzy, uważają, że to naród ich upoważnił do rządzenia – muszą więc tego narodu od czasu do czasu słuchać. A to daje mu szansę na ich pokojowe obalenie, co w przypadku staroświeckich dyktatorów udało się tylko w wyniku śmierci władcy (w Hiszpanii) albo rewolucji (w Portugalii).

Nie jest to wesoły obraz, ale i tak jest o niebo lepszy niż stereotyp Polaka, jaki od kilku lat szerzą polscy komentatorzy, intelektualiści, ale też zniesmaczeni kolejnymi aferami obywatele. Zgodnie z nim biedna, głupia, prowincjonalna większość raz po raz za srebrniki sprzedaje się skorumpowanej władzy, którą tylko jej wyjątkowa nieudolność powstrzyma od ustanowienia w Polsce faszystowskiej dyktatury. Nie jest wcale wykluczone, że wierzą oni w tę opowieść tak samo jak zwolennicy PiS w swoją propagandę o możliwych puczach „ulicy i zagranicy” i wrogich siłach, które wszędzie, a zwłaszcza od zachodu, nadciągają na Polskę.

Pomimo tych lęków, polskie elity polityczne łączą niechęć do stosowania przemocy, szeroki konsensus, że to państwo, nawet jeśli nie jest „nasze”, ma i powinno mieć monopol na przemoc i że władza otrzymuje swoją legitymizację z wolnych wyborów.

Rotacyjna zmiana elit

To jeszcze nie wszystko. Ten najmniejszy wspólny mianownik nie miałby żadnego praktycznego znaczenia, gdyby nie wzajemny respekt. Członkowie elit politycznych wcale nie gardzą sobą nawzajem tak, jak wyobraża to sobie ich żelazny elektorat.

Kto pierwszy w Polsce zastosuje przemoc, kto pierwszy zrezygnuje z wyborów i zacznie wtrącać przeciwników do więzień, straci nie tylko w oczach apolitycznej większości, ale straci też szacunek adwersarzy. Co kilka lat (ostatnio nieco rzadziej) odbywa się bowiem w Polsce osobliwy spektakl: u steru władzy wymienia się ekipa, która umie rządzić, lecz nie umie wygrać wyborów z inną ekipą, która umie wygrać wybory, ale nie umie rządzić. I dla tej ostatniej jest to wtedy okazja, by instytucje obsadzić swoimi ludźmi, dać im zaliczyć awans społeczny w stolicy i nauczyć się tego wszystkiego, co ich poprzednicy już potrafią. Potem mogą spokojnie wrócić na stare śmieci, pewni, że zarówno tam, jak i w stolicy, będą bardziej szanowani.

Wybory parlamentarne i prezydenckie nie służą do tego, aby naród mógł się wypowiadać o rządzących. One służą odnowie elit politycznych, ich uzupełnieniu o ludzi, którzy też chcą należeć do tego elitarnego klubu. Polacy bowiem mogą nie ufać temu klubowi jako takiemu, ale bardzo szanują jego poszczególnych członków. Dlatego po każdych wyborach parlamentarnych wypada z parlamentu ok. 40-70 proc. posłów i powstaje kilka nowych ugrupowań. Choć potem wszyscy będą narzekać na rzekomo „zabetonowany system partyjny”.

Polskie elity polityczne niewiele łączy, to prawda. Ale i tak jest to więcej, niż wynika z powszechnego przekonania o „głęboko podzielonym kraju”, „zimnej wojnie domowej” albo „totalnej opozycji”. Po czterech latach rządów PiS wiemy też, że tym, co je łączy, to nie jest konstytucja, lecz coś, co nigdzie nie jest napisane i bardzo trudno uchwytne: dążenie obecnie rządzących, aby nareszcie też należeć do tych elit, którymi ich własna propaganda tak gardzi. Aby zdobyć respekt tych, którzy dłużej i lepiej od nich rządzili i w świecie są bardziej respektowani. Brzydkie kaczątka nie chcą wypchnąć łabędzi ze wspólnego stawu raz na zawsze. One tylko tęsknią za tym, aby same stać się łabędziami i aby łabędzie je kiedyś (za kolejne cztery lata?) uznały za równych sobie. Choćby z tego powodu nie mogą ich zadziobać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2019