Grzbiet w zagrożeniu

Z książkami najczęściej obcuję, patrząc na ich grzbiety. Obawiam się, że e-booki pozbawią mnie tej przyjemności.

19.04.2010

Czyta się kilka minut

Biblioteka Holland House Library po niemieckim nalocie. Londyn, 1940 r. / fot. Hulton-Deutsch Collection / Corbis /
Biblioteka Holland House Library po niemieckim nalocie. Londyn, 1940 r. / fot. Hulton-Deutsch Collection / Corbis /

Egzekucję można oglądać w YouTubie. Trzej oprawcy, wszyscy w ciemnych okularach, tłuką bezbronną ofiarę kijami bejsbolowymi, aż zostaną z niej tylko plastikowe drzazgi rozrzucone w trawie. Tytuł filmu wyjaśnia wszystko: "Co projektanci okładek sądzą o czytniku Kindle".

Ale nawet ten akt przemocy nie zawróci już biegu historii. Jeszcze zeszłego lata, po przeczytaniu pięciu sążnistych artykułów na temat elektronicznych książek, pocieszałem się, że temat zniknie wraz z końcem sezonu ogórkowego. Zimą wszystko się zmieniło. 27 stycznia Steve Jobs zaprezentował iPada, nowy gadżet firmy Apple, idealne medium dla cyfrowych publikacji. Świat zawył z zachwytu. Nigdy wcześniej - mówiono - ludzkość nie stworzyła tak zaawansowanego technologicznie przedmiotu, który tak bardzo przypominałby kawałek zwykłej szyby.

Nikt (a już zwłaszcza żaden grafik) nie zamierzy się kijem bejsbolowym na produkt Apple. Pewność w tej sprawie zdobyłem w kinie. Kiedy ponury oprawca gwałcił bohaterkę filmu "Millenium", sala zamarła w milczeniu. Gdy jednak grupa rzezimieszków roztrzaskała jej laptopa (marki Apple Mac Book Pro) z gardeł widzów dobył się empatyczny jęk bólu. Sorry, Gutenberg! Z Jobsem nie wygrasz. Papierowa książka wypada z gry.

Zostawmy tradycyjne rozważania "czy to się da czytać w wannie", sentymentalne westchnienia o zapachu starych kartek i łzy przelane nad zagładą przemysłu zakładkowego... Dziś dręczy mnie coś innego. Okładka, choćby w skromnej, elektronicznej postaci, przetrwa. Klasyczny wzór Villarda de Honnecourt na wykreślanie marginesów nie będzie już miał zastosowania, ale przecież jakieś marginesy odnajdą się i na ciekłokrystalicznym ekranie. Paginy, numery stron i spisy treści nadal będą przydatne... Ale co się stanie z grzbietem?!

Wzlot i upadek półki z książkami

- Kiedy pojawiły się napisy na grzbietach? - spytałem specjalistkę, panią Elżbietę Pokorzyńską z Muzeum Drukarstwa Warszawskiego. Odpowiedź była zaskakująca. Chociaż książka uzyskała swój kształt już 2 tysiące lat temu, to historia zdobionego grzbietu jest znacznie krótsza. Zaczyna się dopiero w XVI wieku, gdy woluminy zaczęto ustawiać na półkach.

Wcześniej średniowieczne kodeksy układano płasko na pulpitach lub przechowywano w skrzyniach. Nawet kiedy zaczęto je stawiać pionowo, to zawsze grzbietem do ściany. Dopiero renesans odwrócił książkę o 180 stopni. Był to skutek technologicznej rewolucji. W Europie upowszechnił się papier, Gutenberg wynalazł druk, książki stały się - skąd my to znamy? - mniejsze, tańsze i łatwiej dostępne. Biblioteki puchły, tomów przybywało i tytuł wypisany na grzbiecie stał się niezbędny.

Nawet, jeśli nakład liczył setki egzemplarzy, to na zewnątrz każdy z nich mógł wyglądać inaczej. Książka była jak mebel do składania. Drukarnia dostarczała niezszyte arkusze przewożone w rolach lub pakowane w beczki, a oprawę zlecał księgarz (zwłaszcza, gdy liczył, że dany tytuł dobrze się sprzeda) albo finalny nabywca.

Dopiero w początkach XIX wieku pojawiły się jednolite, powtarzalne oprawy. Księgarze coraz rzadziej sprzedawali luźne arkusze. Publiczność wolała gotowe składki w broszurowej oprawie, oklejone papierową okładką. W ten sposób powstały pierwsze paperbacki (oczywiście z napisem na grzbiecie).

W drugiej połowie stulecia płótno introligatorskie wyparło skórę, a introligatorstwo stało się procesem przemysłowym. Teraz cały nakład miał identyczną oprawę.

- Ale kiedy do projektowania grzbietów zabrali się artyści? - spytałem.

- Przecież drukarstwo zawsze było sztuką! To nie przemysł, nie rzemiosło, tylko sztuka drukarska. Dopiero w XIX wieku, w czasach historycyzmu, wydawcy zaczęli zapraszać do współpracy artystów innych dziedzin. Ciekawe, że początkowo byli to architekci. W czasach secesji jako projektanci książek pojawili się malarze, na przykład Wyspiański. W okresie międzywojennym przyszedł czas na grafików warsztatowych, drzeworytników, miedziorytników.

- Niemcy żartują, że to introligator jest prawdziwym büchermacherem. To on robi książki. Drukarz, projektant, wszyscy inni, zajmują się tylko papierem. Książka powstaje w rękach introligatora... - skończyła Elżbieta Pokorzyńska.

W świecie atrap

Jeśli niemieccy introligatorzy mają rację, to książka bez grzbietu nie istnieje. Ale co można powiedzieć o grzbietach bez książek?

W internecie nietrudno było znaleźć producenta atrap. Anons brzmiał zachęcająco: "Obiekty doskonale imitujące cenne druki w pięknych oprawach, po odpowiednich zabiegach (...) mogą pełnić funkcję oryginalnego schowka, uchylnych paneli, zasłon obiektów industrialnych, zabudowy skrzydeł drzwi wewnętrznych, wnęk ściennych itd. (...) Atrapy dostarczamy w postaci elementów wraz z nieskomplikowaną instrukcją umożliwiającą samodzielny montaż lub, na życzenie Zleceniodawcy, podejmujemy się montażu na miejscu".

Zadzwoniłem na podany numer. Muszę powiedzieć, że mój rozmówca potrafił wzbudzić szacunek dla swojego rzemiosła.

- Ludzie traktują książki jak obraz - powiedział Maciej Zygmuntowicz - Nie ma nic absurdalnego w tym, że ktoś wiesza na ścianie widok lasu albo rzeki. Tak samo książki, one też są środowiskiem naturalnym człowieka.

- Większość zleceń na atrapy mamy z zagranicy. Jednak na rynku krajowym nie ograniczamy się do prac introligatorskich. Jesteśmy też firmą antykwaryczną. Czasami budujemy całe biblioteki. Wchodzimy do pustego pomieszczenia z zadaniem skompletowania i oprawy księgozbioru. Osobiście jeżdżę po antykwariatach, licytuję na aukcjach, kupuję.

- Kto zamawia taką usługę?

- Najbogatsi Polacy. Oni nie chcą czekać, aż zbierzemy wszystkie pozycje, więc musimy działać błyskawicznie. Czasami górne półki zastawiamy atrapami, potem je usuwamy i zastępujemy prawdziwymi tomami.

- Ile to trwa?

-  Jeśli uznamy, że w wartościowym prywatnym księgozbiorze powinno się znajdować ponad 3000 woluminów o wartości rynkowej nie mniejszej niż 2-2,5 miliona złotych, to kompletowanie wraz z oprawą może nam zająć dwa, trzy lata.

- Ile kosztuje pojedyncza atrapa?

- 200 do 400 złotych.

Że mogą to być dobrze wydane pieniądze, świadczyła następująca opowieść: - Wie pan, że na Okęciu, przy samym lotnisku, są specjalne sale konferencyjne? Po to, żeby wielcy tego świata, biznesmeni, głowy firm, nie musieli przebijać się przez miasto, stać w korkach i tracić czas. Dekorowaliśmy jedną z takich sal. Po jakimś czasie pracownica, która tam zarządza, powiedziała: odkąd na półkach stoją atrapy, ludzie przestali na siebie krzyczeć. W bibliotece nie podnosi się głosu...

Szwedzki łącznik

Nie mam wolnych dwóch milionów ani pustego pomieszczenia, więc nikt mi nie wybierze księgozbioru. Ale nawet w demokratycznej IKEI na półkach i regałach też stoją książki. I to porządne wydania, w twardych okładkach. Wszystkie po szwedzku, co zapewnie zmniejsza ryzyko kradzieży.

Zawsze fascynował mnie dobór tytułów eksponowanych w tych przykładowych wnętrzach. Próbowałem sobie wyobrazić Szweda, właściciela regału Billi, kanapy Hagalund oraz pięciu egzemplarzy tej samej powieści Doris Lessing, trzech monografii premiera Ingvara Carlssona, jednego tomu Strindberga i dwóch Daphne du Maurier.

Niestety ten subtelny bibliofil zniknął wraz z kolekcją 2009. Rok 2010 należy do tajemniczego miłośnika Pavla Kohouta i dzienników Jeleny Bonner (rok wydania 1986). Tylko Ing­var Carlsson wciąż mocno trzyma się półki.

Może inwazja Pavla Kohouta wynika z polityki koncernu? Może postanowili zdobić polskie sklepy skandynawskimi przekładami czeskiej literatury?

Zaintrygowany zwróciłem się nawet do rzecznika prasowego IKEA. Odpowiedź była lakoniczna: - Książki przychodzą z centrali. Nasi dekoratorzy tylko je układają. To są resztki kupowane od szwedzkich wydawców.

A swoją drogą, ciekawe, gdzie się podział nakład dzieła "Solidarność i duma" Donalda Tuska?

Skarpetka literatury światowej

- Ale dlaczego tu narysowali nogę? - zapytało moje dziecko na widok obwoluty starej powieści. I nagle przypomniałem sobie, że przez całe dzieciństwo ja też żyłem w  przekonaniu, że na okładkach serii Nike przedstawiono starą skarpetę. Dodatkowy paluch wskazywał na wadę, której nie uleczy już nawet gimnastyka korekcyjna.

Ile godzin, zawieszony nad jakimś kleikiem czy omletem, musiałem się gapić na te grzbiety? Po latach doznałem wzruszenia na wystawie Maurycego Gomulickiego. Artysta odziedziczył legendarny księgozbiór swego dziadka i na podłodze galerii Kordegarda ułożył wielki krąg Nike. Nie mogłem oderwać oczu od tej instalacji. Kolorowe obwoluty utworzyły pełne spektrum barw, od fioletu po czerwień. Chaos został uporządkowany, a moim oczom ukazał się olśniewający masterplan grafików Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik.

A inne odkrycia? Zaskoczenie, gdy pojąłem, że pomarańczowe i niebieskie plamy układają się w słowo "Bajki". Zachęcająca monosylaba "Boy". Mozolne odczytywanie tytułu "Piotr szczęściarz".

Jednak najpiękniejsze grzbiety mojego dzieciństwa zdobiły dzieło, które raczej nie nadawało się do czytania. Była to wielotomowa radziecka historia powszechna. Stała (no tak) na półce u dziadka.

Pamiętam rycerza z uniesionym mieczem i hełmem w kształcie lejka. Hełm był czarny, a ciało rycerza pokrywały błękitne łuski. Parę tomów dalej dwa profile patrzyły sobie w oczy. Dżentelmen w cylindrze i dama w czepku ujęci w coś, co przez lata uważałem za ozdobna ramkę, a co w końcu okazało się oknem przedziału kolejowego (tom o rewolucji przemysłowej).

Im dalej w stronę okna, tym grzbiety stawały się bardziej melancholijne. Plecy marynarza, który patrzył w turkusowe morze, wyglądały na symbol samotności. Niesłusznie: po rozłożeniu okazywało się, że obwoluta przedstawia szturm na Pałac Zimowy z tłumem innych robotniczych i żołnierskich sylwetek, czarnym jeżem ze sterczącymi na wszystkie strony bagnetami.

Wszystko to prowadziło do ostatniego grzbietu. Był sino-czarny, a obrazek przedstawiał ruinę. W niebo sterczała ściana, zaokrąglone ostrze z dwoma prostokątami pustych okien, przez które świeciło posępne słońce. Do bani z taką historią! ?

W górę czy w dół

Czy moje wnuki mają być pozbawione tych wzruszeń? Tych niespodziewanych odkryć? Jakim sposobem nauczą się czytać, kiedy z mieszkań zniknie książkowy kod kreskowy?

A najgorsze, że ludzkość nigdy już nie rozstrzygnie jednego z fundamentalnych sporów: czy na grzbietach należy pisać z góry na dół, czy z dołu do góry. Chwilowo górę bierze szkoła angielska (z góry), ale wystarczy spojrzeć na dowolną półkę, by zobaczyć, że szkoła kontynentalna jeszcze się broni. Oby tylko nie pogodził ich iPad.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1972 roku. Grafik z wykształcenia, eseista i autor książek dla dzieci. Laureat Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (2018) oraz Paszportu Polityki w kategorii literatura (2017). Przez wiele lat autor cotygodniowych… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2010