Grasz dla umarłych

Fabio Biondi /fot. S. Fowler - Virgin Classics

WITOLD BOBIŃSKI: - Jest Pan jednym ze współtwórców tzw. renesansu muzyki baroku. Jak można wyjaśnić przyczyny tego zjawiska?

FABIO BIONDI: - Myślę, że muzyka barokowa ma dziś o wiele większe szanse pozyskania słuchaczy niż, na przykład, romantyczna czy współczesna. Na koncertach barokowych widzę dziś o wiele więcej młodych ludzi niż podczas wykonań symfonii Mahlera czy Brahmsa. Mamy szansę gromadzenia słuchaczy pewnie dlatego, że w muzyce barokowej jest dużo miejsca na improwizację, nie jest tak hermetyczna jak ta XIX-wieczna czy późniejsza. A przecież tak zwana muzyka klasyczna potrzebuje wciąż nowych słuchaczy.

Problem z odbiorem muzyki poważnej pojawił się po drugiej wojnie światowej, kiedy publiczność podzieliła się na zwolenników klasyki i rocka. Muzyka rockowa stała się sztandarem młodej generacji, która czuła potrzebę wolności. Muzykę poważną zaczęto natomiast postrzegać jako bastion starego pokolenia. Pamiętam, że kiedy miałem 10 lat, i jeszcze nie myślałem o profesjonalnej grze na skrzypcach, rozmawiałem z kolegą, który stwierdził: muzyka poważna jest muzyką faszystów. Była to opinia dziwaczna i kompletnie pozbawiona sensu, poza jednym: młoda, "lepsza" generacja chciała się za wszelką cenę odróżnić od starej, którą identyfikowano z muzyką poważną. My, dzisiejsi muzycy, mamy więcej szczęścia. Kiedy wręczam płytę z muzyką barokową komuś, kto uwielbia rock i nie wie nic o muzyce poważnej - wiem, że będzie zachwycony, a może nawet będzie sobie barokowo podśpiewywał.

Ton radości

- Istnieje pewien tajemniczy związek pomiędzy muzyką barokową - albo nawet kulturą baroku - a duchem naszych czasów. Wyraża się on choćby w zjawisku muzycznego ilustrowania filmów. Wśród kompozytorów przewodzi tu wprawdzie Mozart przed Beethovenem, ale spośród stylów historycznych to właśnie barok jest najczęściej wykorzystywany w ścieżkach dźwiękowych. Rozbrzmiewa w ponad 250 filmach i to takich jak "Solaris", "Lara Croft", "Pretty Woman" czy filmy Woody Allena. A przecież te filmy to ikony współczesności.

- Opowiem o pewnym zdarzeniu, które mnie wzruszyło. Zaproszono mnie niedawno do teatru w Turynie na premierę. Przyjechałem za wcześnie i ekipa właśnie montowała dekoracje. Jeden z tych prostych robotników śpiewał arię z nagranej przeze mnie opery "Bajazet" Vivaldiego. Wydawało mi się to niezwykłe, wręcz niewiarygodne, ale świadczy o dobrym kontakcie, jaki mamy dziś z muzyką baroku. Stąd pewnie jej obecność także w filmach.

- A może przyczyną tej popularności jest też fakt, iż dzieła Bacha, Vivaldiego, Haendla i wielu innych, zwłaszcza włoskich, kompozytorów wywołują wyjątkowo silne wrażenie piękna i estetycznej radości? Jak to wyjaśnić, że podczas słuchania "La Passione di Gesu Cristo" Caldary czy "Stabat Mater" Vivaldiego, związanych z tematyką pasyjną, jesteśmy raczej zachwyceni niż pogrążeni w smutku?

- Mam na to pytanie dwie odpowiedzi. Po pierwsze - publiczność jest bardzo wrażliwa na prostotę w muzyce. Muzyka barokowa działa zaś natychmiast, momentalnie wywołuje wrażenie. Słuchacze odbierają to (mówię na przykładzie własnych odczuć) jako wyraz szacunku do nich samych, pojawia się myśl czy przeczucie: "muzyka mnie szanuje, szanuje moją prostotę". Być może to poczucie nie zawsze jest obecne podczas słuchania, na przykład, muzyki romantycznej, która jest niewątpliwie bardziej patetyczna i trudniejsza do zapamiętania. Natomiast kiedy muzyka odznacza się prostotą, ludzie reagują natychmiast. Drugi aspekt łączy się szczególnie z barokiem włoskim, np. wspomnianymi Caldarą i Vivaldim. Ta muzyka ma w sobie coś ze schizofrenii - łączy sacrum z profanum. Trudno to znaleźć na przykład w muzyce niemieckiej. Bachowskie "Pasje" są całkowicie zanurzone w sacrum. Vivaldi natomiast wytworzył swoisty wzorzec muzyczny - mieszczący się pomiędzy sacrum i profanum. W jego "Stabat Mater" pobrzmiewają wyraźnie typowe motywy włoskiej opery tamtego czasu. Dużo bardziej zaskakujące jest arcydzieło Gian Francesca de Majo "Gesu sotto il peso della Croce". Tytuł sygnalizuje ciemną, ponurą tonację, a muzyka jest niezwykle intensywna, można powiedzieć jasna, nawet słoneczna. W muzyce włoskiej zawsze jest jakiś ton radości.

Orfeusz i nasze emocje

- Wędruje Pan po bibliotekach europejskich w poszukiwaniu nieznanych jeszcze rękopisów, czasem odnajdując prawdziwe arcydzieła. Czym jest przywracanie muzyki do życia?

- Proces odzyskiwania dawnych zapisów i ich przygotowywania do dzisiejszych wymagań jest bardzo trudny, także emocjonalnie. Kiedy odnajduję coś fascynującego, jestem ogromnie dumny i radosny, bo upewniam się w przekonaniu, że biblioteki są pełne cudownych dzieł, kompletnie zapomnianych. Potem zaczyna się skomplikowany i męczący proces. Trzeba "wyczyścić" manuskrypt, często pełen błędów, bo był przepisywaną w pośpiechu kopią oryginału. "Tłumaczymy" więc zapis na potrzeby mojego zespołu Europa Galante, sprawdzamy każde miejsce tekstu. Kiedy partytura jest gotowa, zaczynam pracę nad dynamiką, artykulacją i spędzam z reguły rok nad każdym nowym manuskryptem. Potem moim celem - w sensie emocjonalnym - staje się uświadomienie publiczności, że ludzie XXI wieku posiadają tę samą wrażliwość co ich poprzednicy z XVII, XVIII wieku.

Wielką współczesną szansą muzyki barokowej i klasycystycznej jest niezmienność ludzkiej natury. Sposób odczuwania miłości, bólu, przyjaźni się nie zmienia. Fascynuje mnie odkrywanie nas samych w dawnych tekstach i dostrzegam to samo w ekscytacji publiczności. Jestem całkowicie przeciwny "archeologicznej" manierze restaurowania dawnych dzieł, a mimo to mam przekonanie, że gramy w sposób bardzo zbliżony do dawnych wykonań. Szanujemy stare zapisy, ciężko nad nimi pracujemy, ale rzeczywistość, w której żyjemy, jest zupełnie inna. Mimo to muzyka przenosi te same uczucia, w których możemy się dziś odnaleźć, i to jest wspaniałe. Podobnie było zresztą, na przykład, w połowie XVIII wieku, kiedy aria Juliusza Cezara, Tamerlana czy Rodelindy rozbrzmiewała w Wenecji, Neapolu czy w Warszawie w całkowicie różnych okolicznościach, ale - po ludzku - wszędzie brzmiała tak samo. Postacie na XVIII-wiecznych obrazach ukazujących mękę Chrystusa ubrane są według mody z XVIII wieku, ale tu też nie jest ważna rekonstrukcja historyczności, lecz uczucie, które pojawia się dziś. Sztuka jest lustrem naszego wnętrza i odbija je nieustannie, w każdym czasie. Nie to jest ważne, że śpiewa Orfeusz, ale że wyśpiewuje moje emocje.

- Jak daleko można się posuwać na drodze interpretacji muzyki dawnej, starając się także dochować wierności zapisom i twórcom?

- To skomplikowana kwestia. 30-40 lat temu ówczesna generacja wykonawców muzyki barokowej bardzo mocno broniła nie tylko swojego sposobu interpretacji, ale też swojej dziedziny, przeciwstawiając ją muzyce późniejszej: my - barok i poza nim to, co współczesne. Przez kolejne 20 lat ta grupa podzieliła się na "integrystów" i muzyków bardziej otwartych. Ja zaliczam siebie do tych drugich, ale zawsze szanowałem "integrystów". Grałem z Sigiswaldem Kuijkenem, to był wspaniały muzyk. Dzisiaj my - ci bardziej otwarci - musimy jednak być ostrożni w tym, co robimy. Czasami we współczesnych wykonaniach baroku pojawia się zbyt wiele improwizacji, niektórzy muzycy wykorzystują wolność w sposób, który nie ma żadnego związku z tradycją barokowego grania. Chodzi mi o to, by szanować publiczność, a nie manipulować nią. Jesteśmy przecież odpowiedzialni przed publicznością i nie wolno nam wprowadzać jej w jakąś konfuzję.

Burza w ludzkim sercu

- Ożywianie muzyki zasadza się na interpretacji zapisów. Czy jest to - w pewnym sensie - podobne do interpretacji poezji? Słynne "Być albo nie być?" można wypowiedzieć na wiele różnych sposobów. Podobnie jak "Cztery pory roku"?

- W istocie tak. Nie ma jednego czy nawet dwóch modelowych sposobów wykonywania muzyki dawnej, takie myślenie jest głęboko błędne. Do prawdy, do własnej interpretacji dochodzi się poprzez pracę wykonywaną z pasją i miłością, ale też wspartą na rzetelnej wiedzy. Istnieje oczywiście wiele interpretacji. W XVIII wieku Corelli był inaczej grany w Rzymie, Hamburgu czy Warszawie i to były prawdziwe, choć różne wykonania. Natomiast nie zgadzam się z tymi, którzy improwizują bez uznawania żadnych granic.

- Nazywa Pan siebie wychowankiem i poniekąd następcą Nikolasa Harnoncourta, Jordi Savalla, Marca Minkowskiego. Czy jednak cała współczesna "barokowa fala" nie jest też, w jakimś stopniu, dzieckiem XX-wiecznej muzyki popularnej? Czy Pana dzisiejsza muzyczna osobowość nie zawdzięcza na przykład niczego tradycji rocka?

- Nowoczesność kształtuje nas wszystkich, psychologicznie nie możemy się od niej odseparować. Przyjaźnię się z Gustawem Marią Leonhardtem, który odmówił kontaktów z nowoczesnym społeczeństwem. Mieszka w domu jakby "zablokowanym" przed współczesnością, nawet do słodzenia herbaty używa zabytkowych łyżeczek. Świadomie dokonał odrzucenia współczesności. Ci muzycy, którzy - jak ja sam - jej nie odrzucili, są przez nią kształtowani. Choćby dlatego nie mogą więc twierdzić, że grają muzykę barokową dokładnie tak, jak ją wykonywano w przeszłości.

- Muzykę dawną często określa się jako asemantyczną, nieprzenoszącą znaczeń - w przeciwieństwie do literatury czy malarstwa. Jednak w wielu utworach muzycznych znajdziemy przecież partie "opisowe", na przykład w "Czterech porach roku" czy Bachowskim "Capriccio na odjazd ukochanego brata". Czy uważa Pan, że istotnym aspektem muzyki, zwłaszcza barokowej, jest przesłanie, informacja dla słuchaczy?

- Nigdy nie byłem blisko muzyki programowej. Jeśli wspominamy "Cztery pory roku", proszę mi wierzyć - nigdy nie interesowałem się ptakami, rzekami czy letnimi burzami. Sądzę, mam nadzieję, że Vivaldi też nie. On nie opowiada o naturze, tylko o człowieku. Ta letnia burza rozgrywa się w ludzkim sercu, pośród emocji. Czy pamięta pan film "Wszystkie poranki świata"? Jego przesłanie jest dla mnie bardzo ważne, wspaniałe i prawdziwe. Sainte Colombe pyta tam Marina Marais: "Jak sądzisz, po co grasz?". Marais zastanawia się: "Nie wiem, może dla publiczności? Może dla króla?". "Nie - odpowiada Saint Colombe - grasz dla umarłych". To jest prawda absolutna. Żeby było jasne - naprawdę jestem optymistą, patrzę w słońce, ale sądzę, że muzyka jest właśnie po to. Kiedy w filmie Saint Colombe gra, przed oczami przesuwa mu się całe jego życie, pojawia się i siedzi przy nim jego zmarła żona. Myślę, że tylko ludzie, których już tu z nami nie ma, w pełni czują, co grasz. W takim momencie przekazujesz swoje emocje związane z tym, co dzieje się w twoim życiu, siedząca na sali publiczność odbiera je przez pryzmat własnych życiowych przeżyć. To przesłanie dociera, ale "po drodze" się zmienia. Tak, w muzyce jest zawsze mocny przekaz, przekaz uczuciowy, ale w tej komunikacji pomiędzy artystą i odbiorcą pojawiają się zakłócenia. To jest normalne, a zarazem nieusuwalne.

---ramka 425548|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2006