Gorąca jesień Macrona

Protesty przeciw reformie kodeksu pracy zgromadziły kilkaset tysięcy Francuzów. Oskarżany o butę prezydent Emmanuel Macron jest w opałach.

25.09.2017

Czyta się kilka minut

Protest przeciwko reformie liberalizującej prawo pracy. Paryż, 12 września 2017 r. / YANN BOHAC / AFP / EAST NEWS
Protest przeciwko reformie liberalizującej prawo pracy. Paryż, 12 września 2017 r. / YANN BOHAC / AFP / EAST NEWS

Krytycy Macrona, który rządzi niespełna pół roku, mówią, że popełnia jedno faux pas za drugim. Zarzut arogancji, który postawiła mu ostatnio premier Beata Szydło, formułują też jego rodzimi przeciwnicy.

Jeszcze przed wiosennymi wyborami prezydenckimi duża część lewicy i związkowców obawiała się, że po dojściu do władzy Macron, były finansista, rozbije w pył francuski model państwa opiekuńczego. A jest on wciąż wyjątkowo szczodry na tle Europy: 35-godzinny tydzień pracy w sektorze budżetowym, wysokie stawki za nadgodziny, silna pozycja związków zawodowych w niektórych branżach, jak transport i edukacja – to tylko niektóre prawa, z których Francuzi nie chcą rezygnować. W tej sytuacji Macron – zdeklarowany gospodarczy liberał – jawi się jako wróg numer jeden dla obrońców socjalnego status quo.

Francuzi nie znoszą reform

Prezydencka reforma kodeksu pracy może potwierdzać te obawy. Po pierwsze dlatego, że jest wprowadzana w rekordowym tempie: na drodze dekretów rządowych i bez debaty w parlamencie. Jest to zgodne z prawem, ale używane tylko w wyjątkowych przypadkach, gdy chodzi o przyspieszone wprowadzenie określonych ustaw. Za każdym razem owe dekrety, już post factum, muszą być ratyfikowane przez parlament, w przeciwnym razie nie mają mocy ustawy. W przypadku kodeksu pracy ich zatwierdzenie jest jednak formalnością, jako że w Zgromadzeniu Narodowym bezwzględną większość mają deputowani prezydenckiej partii En Marche!

Opozycja krytykuje pośpieszny tryb wprowadzania zmian. Oliwy do ognia dolewają wypowiedzi samego Emmanuela Macrona. „Francja nie jest krajem dającym się zreformować. (...) Francuzi nie znoszą reform” – mówił podczas sierpniowej wizyty w Rumunii.

Nieco później – w wywiadzie rzece dla tygodnika „Le Point” – wyraził podobną myśl, tylko nieco inaczej: „Francja nie tyle się reformuje, co sama się przeobraża w gwałtownych spazmach”. Prezydent utrzymuje, że, zgodnie z tytułem swojego wyborczego manifestu (brzmiał on: „Rewolucja”), nie interesują go połowiczne zmiany. Idzie va banque, chce epokowych zmian na miarę narodu, który zburzył Bastylię.

„Próżniacy” i „analfabetki”

Wydaje się, że najbardziej naraził się swoim rodakom kilkoma słowami, które wypowiedział w czasie wrześniowej wizyty w Grecji. Oświadczył tam, że naprawi Francję, i że w tej sprawie „nie ulegnie ani próżniakom, ani cynikom, ani skrajnościom”.

To właśnie owi „próżniacy” wywołali lawinę oburzenia. Nie pomogły tłumaczenia otoczenia prezydenta, że Macron adresował ten epitet do klasy politycznej, która przez ostatnie dekady unikała radykalnych zmian gospodarczych. Wielu Francuzów niechętnych liberalizacji prawa pracy odebrało tę wypowiedź osobiście.

Tym bardziej że Macron ma już na koncie kilka podobnych wpadek. Jeszcze jako minister gospodarki nazwał robotnice z bretońskiej rzeźni „analfabetkami”. Potem pouczał innego strajkującego pracownika, że „najlepszym sposobem na kupienie sobie garnituru jest zabranie się do pracy”. Jego adwersarze widzą w tych wypowiedziach, nie bez racji, przejaw klasowej pogardy dla zwykłych ludzi.

Opozycja przewrotnie wykorzystała gafę prezydenta. Szef skrajnie lewicowej Francji Niepokornej, Jean-Luc Mélenchon – w ostatnich wyborach prezydenckich jeden z głównych rywali Macrona – wezwał na Twitterze swoich zwolenników: „Głupcy, cynicy i próżniacy, wyjdźcie na ulicę 12 i 23 września” – żeby manifestować przeciw reformie kodeksu pracy.

Niefortunne wypowiedzi mogły przyczynić się do tego, że poparcie dla prezydenta szybko topnieje. W ciągu letnich miesięcy notowania zarówno Macrona, jak też premiera Édouarda Philippe’a zdecydowanie spadły. Według sondażu ośrodka Ipsos z połowy września działania prezydenta popierało 32 proc. Francuzów (w lipcu było to 42 proc.). Podobnie załamały się notowania szefa rządu: z 41 proc. w lipcu do 32 proc. dzisiaj.

Stracona dekada

Powołany przez Macrona rząd Philippe’a (we Francji to prezydent powołuje premiera) już w końcu sierpnia ogłosił pięć rozporządzeń dotyczących gruntownych zmian w kodeksie pracy. W zamierzeniu władz mają one rozwiązać ręce przedsiębiorcom, którzy narzekają na mało elastyczny rynek pracy i splot biurokratycznych przepisów, utrudniających czy wręcz uniemożliwiających zwalnianie pracowników w sytuacji finansowej zapaści firmy.

Jedną z głównych zmian jest ograniczenie kwoty odszkodowań w wyniku bezzasadnego zwolnienia przez firmę. Zgodnie z nowymi przepisami wysokość takiej rekompensaty nie może przekraczać określonego pułapu, np. miesięcznej kwoty wynagrodzenia w wypadku rocznego okresu pracy w firmie albo 10-miesięcznej przy 10-letnim stażu pracy.

„Ta reforma ułatwi zwolnienie pracowników i tym samym zwiększa władzę szefów przedsiębiorstw” – mówił na antenie radia France Inter ekonomista Thomas Piketty, autor światowego bestselleru „Kapitał w XXI wieku”. Jego zdaniem reforma kodeksu pracy jest konieczna, ale rozwiązania Macrona nie uwzględniają dostatecznie interesów pracowniczych.

Od 2015 r. francuskie prawo przewiduje, że w zarządach spółek akcyjnych dużych przedsiębiorstw (mogą one liczyć od 3 do 18 osób) musi być co najmniej jeden przedstawiciel pracowników. Syndykaliści, powołując się na przykłady z Niemiec czy Szwecji, chcieli zwiększenia partycypacji pracowniczej w organach zarządzających. Nie udało się, strona rządowa odrzuciła ich postulaty. „To stracona okazja na modernizację przedsiębiorstw” – uważa Piketty.

Inny element reformy prawa pracy przewiduje, że w małych firmach szefowie będą mogli negocjować bezpośrednio warunki – np. wydłużenie czasu pracy, stawki za nadgodziny – z pracownikami, z ominięciem przedstawicieli związków. To, jak można się było spodziewać, szczególnie rozpaliło namiętności związkowych central, zwłaszcza CGT (związanej z radykalną lewicą).

Ekonomiści spodziewają się, że reforma będzie miała niewielki wpływ na zmniejszenie strukturalnego bezrobocia. Od 2008 r., mimo zapowiedzi polityków z prawicy czy lewicy, odsetek bezrobotnych Francuzów oscyluje w granicach 9-10 proc. Ale wśród młodych sięga on aż 25 proc. Piketty uważa, że pod względem gospodarczym ostatnia dekada została we Francji „stracona”.

„Wylecisz z pracy”

Najbardziej zażartymi przeciwnikami reformy kodeksu pracy są szef związku CGT Philippe Martinez i wspomniany ludowy trybun Mélenchon. Ten ostatni wyrósł na lidera opozycji, korzystając z osłabienia skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, który po porażce swej liderki Marine Le Pen w walce o prezydenturę pogrążony jest w waśniach o przywództwo.

W ogólnokrajowych ulicznych manifestacjach we wtorek 12 września, do których wezwała CGT, wzięło udział kilkaset tysięcy ludzi (według rozbieżnych źródeł było to od 220 tys. do 400 tys.). „Macron, wylecisz z pracy, na ulicach są próżniacy!” – skandowano.

Uliczna frekwencja robi wrażenie, choć daleko jej do rekordów z czasu prezydentury Nicolasa Sarkozy’ego – wtedy przeciw reformie emerytur manifestowało w całej Francji ponad milion osób. Do wrześniowych protestów nie dołączyli liderzy dwóch czołowych central związkowych CFDT i FO. Także ambitny Mélenchon odmówił udziału we wspólnym proteście. Zaapelował do zwolenników, by poszli w osobnej manifestacji 23 września.

Komentatorzy zauważają, że powiodła się strategia Macrona polegająca na wykorzystaniu podziałów wewnątrz grup antagonistów. Prezydent zdołał przekonać dwie duże centrale związkowe, aby mimo krytycznego stosunku do reformy zachowały się neutralnie. W rezultacie wojowniczo nastawiony Martinez z CGT znalazł się w izolacji.

Cięcia, troski, terror

Choć 39-letni szef państwa zdołał po części zneutralizować oponentów, Francuzi mają wiele innych powodów do niezadowolenia.

Niepokojące są rządowe zapowiedzi zmniejszenia świadczeń socjalnych. Opinię publiczną wzburzyła w lipcu perspektywa zmniejszenia od listopada państwowych dopłat do wynajmu mieszkań, z których korzysta 6,5 mln osób, głównie ludzi ubogich i studentów. Rząd szykuje też inne cięcia w sferze socjalnej, także kosztem emerytów, aby zatkać dziurę budżetową. Francuzi z trudem mogą przełknąć kolejne w ostatnich latach wyrzeczenia. A to z pewnością nie koniec oszczędności, bo Macron chce w tym roku obniżyć deficyt publiczny poniżej 3 proc. PKB, aby spełnić zasady działania strefy euro (kraj łamie je od lat).

Oprócz troski o codzienny byt Francuzi lękają się też o swoje bezpieczeństwo. Z badań sondażowych prowadzonych w 2017 r., m.in. przez instytut INSEE, wynikało, że obywatele nadal najbardziej obawiają się utraty pracy i niestabilnego zatrudnienia, ale na drugie miejsce wśród ich lęków wysunął się terroryzm.

Macron zapowiedział, że 1 listopada zakończy się – przedłużany kilkakrotnie od listopada 2015 r. – stan wyjątkowy. Ale jednocześnie jego rządząca partia ma przyjąć nową ustawę antyterrorystyczną, która, co ważne, nie znosi, a nawet rozszerza niektóre regulacje stanu wyjątkowego. Pozwoli np. na stosowanie aresztu domowego bez nakazu sądowego czy na zamykanie miejsc kultu (w domyśle: meczetów i muzułmańskich sal modlitw), jeśli są podejrzenia, że zagrażają one porządkowi publicznemu.

Polski hydraulik na ratunek

Z perspektywy wewnętrznych problemów Francji łatwiej jest zrozumieć determinację, z jaką Macron zmierza do zmiany unijnej dyrektywy o pracownikach delegowanych. Broniąc stanowczo francuskiego rynku przed napływem tańszej siły roboczej z Europy Wschodniej, w tym z Polski, Macron może liczyć także na to, że powstrzyma swój spadek w sondażach.

Rachuby te nie są bezpodstawne. Zmitologizowany „polski hydraulik” już od dekady funkcjonuje tu w języku i wyobraźni jako symbol zagrożenia dla zatrudnienia Francuzów.

„Dla Francji straumatyzowanej przez polskiego hydraulika od czasów dyrektywy Bolkesteina [przepisów unijnych przyjętych w 2006 r. i liberalizujących rynek usług w Unii – red.] Polska stała się łatwym celem” – tak „Le Monde” komentuje konflikt polsko-francuski wokół pracowników delegowanych. Dziennik zauważa, że to Polska jest „największym dostawcą” pracowników delegowanych w Europie.

Według politologa Christiana ­Lequesne’a niedawną wizytę Macrona w Austrii, Rumunii i Bułgarii można lepiej zrozumieć z punktu widzenia obaw opinii publicznej. „Całe tournée Macrona w Europie Środkowej związane z pracownikami delegowanymi wynika w mniejszym stopniu z wagi ekonomicznej tej sprawy, a w większym z chęci pokazania rodzimej opinii – zwłaszcza uboższym pracownikom, np. kierowcom ciężarówek czy robotnikom budowlanym (...), że prezydent rozumie ich obawy. Kwestia pracowników delegowanych jest dla Macrona przede wszystkim zagadnieniem politycznym. Chodzi mu o to, aby naród odzyskał zaufanie do projektu unijnego” – podkreśla Lequesne na łamach tygodnika „L’Express”.

Zauważmy też, że atakując polski rząd za łamanie unijnych pryncypiów, Macron odróżniał stanowisko gabinetu Beaty Szydło od postawy większości Polaków. „Jesteśmy winni zaangażowanie w obronę europejskich wartości samemu narodowi polskiemu, który jest głęboko proeuropejski” – mówił w sierpniowym wywiadzie dla „Le Point”.

Prezydent jak monarcha

Czy popularność Macrona załamie się równie błyskawicznie jak urosła? Czy po rozbudzeniu nadziei na transformację polityki stanie się on – jak jego poprzednik, socjalista François Hollande – wcieleniem banalności? Takie pytania stawiają – już w niecałe pół roku po objęciu przezeń urzędu – niecierpliwiące się media, w większości przychylne przecież obozowi prezydenta.

Wielu zwykłych Francuzów nie ma jednak złudzeń. Jak choćby 30-letni paryżanin Sevan, właściciel firmy marketingowej. – Choć Francja jest republiką, prezydenta otacza niczym monarchę niemal boska aura. Oczekujemy od niego cudu. A kiedy ten cud nie nadchodzi, strącamy go od razu z piedestału. Nonsensem jest wiara, że jeden człowiek może ruchem magicznej różdżki rozwiązać problemy narosłe przez dekady – mówi „Tygodnikowi” Sevan.

A może rację ma inny były lokator Pałacu Elizejskiego? „Z wiekiem staje się skromniejszy. Uważam, że Macron jest taki jak ja, tylko lepszy” – miał powiedzieć Nicolas Sarkozy swojemu otoczeniu według tygodnika „Le Canard Enchainé”.

Będąc prezydentem „Sarko” – jak nazywali go Francuzi – także obiecywał, że postawi na nogi chorą francuską gospodarkę. Ale topniejąca popularność, światowy kryzys, który zaczął się w 2008 r., oraz fala protestów społecznych podkopały jego rachuby.

Los Sarkozy’ego, za którym dziś ciągną się sprawy sądowe o nadużycia władzy i korupcję, mógłby być przestrogą dla obecnego prezydenta. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, tłumacz z języka francuskiego, były korespondent PAP w Paryżu. Współpracował z Polskim Radiem, publikował m.in. w „Kontynentach”, „Znaku” i „Mówią Wieki”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2017