Głosowanie nad sałatką i inne problemy narodu

Dlaczego z polskiej debaty publicznej zniknęły poważne tematy? Czy naprawdę naszymi najpoważniejszymi problemami są dieta posłanki, oskarżenie feministki o gwałt na młodym pisarzu czy felietony córki znanego malarza?

11.01.2015

Czyta się kilka minut

Politycy Jacek Kurski i Stefan Niesiołowski w „Kropce nad i” Moniki Olejnik / Fot. tvn24.pl
Politycy Jacek Kurski i Stefan Niesiołowski w „Kropce nad i” Moniki Olejnik / Fot. tvn24.pl

Gdy pod koniec zeszłego tygodnia rozmawiałem z ważnym urzędnikiem państwowym, ku swemu zaskoczeniu usłyszałem narzekania na stan debaty publicznej w Polsce. – Dziennikarzy w ogóle nie interesują ważne kwestie merytoryczne. Zadają mi pytania wyłącznie o michałki. Politykę sprowadzono do poziomu tabloidu – oburzał się mój rozmówca.

Na początku zacząłem protestować, tym bardziej że jako bohater tabloidów nie był w swym oburzeniu zbyt wiarygodny. Sęk w tym, że jego uwaga jest słuszna: mamy kłopot z debatą publiczną, a ściśle z przedmiotem tej debaty. Czy odpowiedzialne są media? Wydaje się, że choć nie są bez winy, ważniejsze są zmiany w polskiej polityce.

Gdyby bowiem zapytać przeciętnego polskiego inteligenta, jaka w tej chwili w Polsce toczy się długa, poważna i głęboka debata, to jestem w stanie się założyć, że miałby kłopot z wymienieniem jakiegokolwiek tematu, może poza Ukrainą.

NATO, UE, a co z euro?

Jednym z największych zawodów minionego roku, podczas którego świętowaliśmy 25-lecie wolności, był brak debaty nad przyszłością – nad kierunkami rozwoju Polski na polu ekonomicznym, społecznym, politycznym, demograficznym czy międzynarodowym. Kilkanaście sesji naukowych czy kilkadziesiąt ciekawych artykułów nie może zastąpić ogólnonarodowej dyskusji nad tym, dokąd idziemy.

Jednym z głównych powodów jej zaniku jest, moim zdaniem, temperatura sporu politycznego. Jeśli dwie główne partie toczą wojnę na śmierć i życie, to właściwie po co spierać się o szczegóły? Gdy rząd jest oskarżany o zdradę, zaś opozycja o próbę zamachu na demokrację; gdy trwa pyskówka – nie ma już miejsca na debaty.

To oczywiście banał, ale inaczej wyglądało to np. przed wejściem do UE i NATO. Wówczas niemal cała scena polityczna zgadzała się, że to kluczowe cele polskiej polityki zagranicznej. Spór dotyczył tego, jak wykorzystać szanse związane z wejściem do Unii, jak prowadzić negocjacje, na jakich warunkach wchodzić – a nie tego, czy w ogóle warto się integrować. Dziś podobnym tematem mogłaby być np. kwestia wejścia do strefy euro, lecz właściwie poza ośrodkiem prezydenckim ten plan nie ma żadnego poważniejszego promotora. Rządząca PO jak ognia unika deklaracji w tej sprawie, PiS jest zdecydowanie przeciw. Nieprzychylna jest też duża część społeczeństwa, w większości sondaży opowiadająca się przeciw euro.

Otwarte fundusze i eksperci

Część teoretyków demokracji zwraca uwagę na inny czynnik. Otóż podziały polityczne coraz mniej mają wspólnego z tzw. wiedzą ekspercką. Im bardziej skomplikowane staje się życie, tym trudniej prowadzić dyskusję zrozumiałą dla obywateli. Kwestie regulacji rynków finansowych, jak pokazał ostatni kryzys – niezwykle istotne dla stabilności tego sektora, są niezrozumiałe nawet dla dobrze wykształconych obywateli.

Jest również sporo kwestii, co do których przytłaczająca większość ekspertów się zgadza, a mimo to pozostają one przedmiotem kłótni polityków. Przykład? Podniesienie wieku emerytalnego. Mało było poważnych ekonomistów, którzy twierdzili, że podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat dla mężczyzn i kobiet jest błędem. Prognozy demograficzne są nieubłagane, dlatego taki kierunek zmian wydaje się koniecznością. Tymczasem zarówno lewicowa, jak prawicowa opozycja była przeciw i obie zapowiadają, że jak tylko dojdą do władzy – cofną tę reformę (oczywiście nawet w sprawach, co do których ekonomiści są jednomyślni, warto debatować, tłumaczyć racje, wyjaśniać, negocjować szczegóły itp. – powoływanie się na ekspercki besserwisseryzm też może psuć zarówno debatę, jak i demokrację).

Przykładem zmarnowanej szansy była ważna dyskusja nad ostatnimi zmianami w otwartych funduszach emerytalnych. Wydawało się, że to świetny moment do przyjrzenia się naszemu modelowi solidarności społecznej. Naprawdę istniał tu ostry spór ekonomistów, czy należy popychać obywateli do państwowego ubezpieczyciela, czy zachęcać do oszczędzania za pomocą prywatnych otwartych funduszy.

Kiedy jednak przyszło do dyskusji w Sejmie, okazało się, że – wbrew podziałowi ekonomistów – posłowie są zgodni co do tego, iż OFE są złe. Część opozycji głosowała przeciw, ale nie w obronie OFE, lecz przeciw rządzącym – o co trudno mieć zresztą do niej pretensje. Sęk jednak w tym, że w wypowiedziach z sejmowej trybuny opozycja de facto licytowała się z rządem w oskarżeniach pod adresem systemu emerytalnego.

Mazowiecki i Chrzanowski, Nowak i Hofman

Dużą część winy ponoszą sami politycy. Przyjrzyjmy się dzisiejszemu Sejmowi i spróbujmy powiedzieć, czy są w nim ludzie, którzy kojarzyliby się z ważnymi tematami i dalekosiężnymi wizjami? Można się nie zgadzać z Leszkiem Balcerowiczem czy Jerzym Hausnerem, ale takich osób jak oni jest dziś bardzo mało.

Gotów jestem zaryzykować tezę, że sprawa ma wymiar pokoleniowy. Ukształtowana jeszcze w PRL-u klasa polityczna, która dziś powoli schodzi ze sceny, kierowała się zupełnie innymi standardami. Tadeusz Mazowiecki i inne wielkie postacie ostatniego ćwierćwiecza oczywiście popełniały błędy, podejmowały złe decyzje, ale ich motywacje były czytelne. Idąc w latach 70. i wcześniej do opozycji, nie myśleli o robieniu karier – chcieli realizować etos inteligencki. Wiesław Chrzanowski, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń czy Jan Olszewski to osoby, które kojarzyły się z oczywistą bezinteresownością w polityce i z konkretnymi tematami, o które gotowe były kruszyć kopie.

Dziś klucz rekrutacji do polityki jest zupełnie inny. Już pokolenie czterdziestoparolatków szło do niej z zupełnie innym nastawieniem, o młodszych nie wspominając. I nie jest to kwestia osobistej uczciwości, bo żyję w przekonaniu, że większość młodych w polityce jest uczciwa, lecz że traktuje – co skądinąd w demokracji normalne – działalność partyjną tak jak każdą inną ścieżkę kariery.
Czasami młodzi politycy są lepiej wykształceni od starszych kolegów, znają więcej języków, odbywali staże w instytucjach zagranicznych, pracowali przy kampaniach wyborczych w USA, Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemczech. Tyle tylko, że to już nie są etosowcy – to technologowie polityki.

Dość pokazać przykłady z dwóch stron – Adama Hofmana z PiS i Sławomira Nowaka z PO – by zobaczyć tę różnicę pokoleniową. Obaj wiedzą, na czym polega partyjna robota, znają się na kampaniach wyborczych, zdają sobie sprawę, jak utrafić w oczekiwania wyborców ich partii. Ale czy byliby w stanie zainicjować ogólnonarodowe ważne dyskusje, wznosząc się ponad sprawne konstruowanie piarowskich przekazów dnia? (oczywiście są po prawej, lewej i środkowej stronie sceny politycznej młodzi ludzie zdolni do udziału w poważnych debatach, ale stanowią oni raczej wyjątki potwierdzające regułę tej pokoleniowej zmiany).

Inteligencja i think-tanki

Zjawisko dotyczy nie tylko polityki. Jeśli popatrzymy na inteligencję polską w czasach PRL-u i dziś, trudno nie zauważyć regresu. Młodzi, zdolni humaniści przez pewien czas po studiach jeszcze uczestniczą w życiu intelektualnym, później jednak albo pogrążają się w pracy naukowej, wiążącej ich hierarchicznymi układami w nauce, albo zaczynają pracować na rynku. Dość zrobić kolejny eksperyment myślowy: gdzie dziś są osoby, które dziesięć lat temu uchodziły za świetnie zapowiadających się młodych inteligentów? Nie chcę wymieniać nazwisk, by nie urazić kolegów z prawej czy lewej strony, ale trzydziestoparolatków, którzy z jednej strony pracują intelektualnie, a z drugiej mają czas, by uczestniczyć w poważnych debatach, naprawdę nie jest wielu.

Z tym zjawiskiem związany jest też uwiąd think-tanków. Choć w rzeczywistości nigdy nie pełniły takiej roli jak w USA, istniało w Polsce sporo środowisk, które stanowiły zaplecze intelektualne polityków. Z pewnością takie grupy działały wokół PiS i PO. I choć właśnie wśród nich powstawała idea IV RP, choć właśnie skupieni tam intelektualiści dokonywali świetnych analiz polskich słabości np. tuż po aferze Rywina, trudno dziś wskazać konkretną ideę, która zostałaby wprowadzona do debaty publicznej w ciągu ostatnich kilku lat przez te niegdyś twórcze środowiska. Jeśli istnieją, one również stanowią raczej piarowskie zaplecze swoich środowisk politycznych: tworzą źródła uzasadnień dla aktualnej linii partii, zamiast wnosić krytyczną myśl.

Reformatorzy i administratorzy

Odpowiedzialność spoczywa również na głównych partiach. PO od samego początku bała się wielkich wizji, a otoczenie Donalda Tuska przynosiło dużą liczbę opowieści o tym, jak groził swym ministrom, by nie przedstawiali mu wielkich bolesnych reform i nie przychodzili z wizjami, lecz raczej na bieżąco administrowali krajem, co zostało przez publicystów nazwane „polityką ciepłej wody w kranie”. Nie są to dobre warunki dla tworzenia debat. (Oczywiście, sporą pracę wykonała tzw. Rada Gospodarcza przy Premierze, która zajmowała się a to reformą OFE, a to górnictwem, a to sprawą gazu łupkowego, ale biorąc pod uwagę fakt, że było to ciało przygodne – nieumocowane konstytucyjnie czy ustawowo – stanowiło raczej atrapę prawdziwej debaty).

Donald Tusk miał nie lubić wielkich wizji, pomny doświadczeń swoich poprzedników. Po pierwsze, rządził tuż po Jarosławie Kaczyńskim, którego wielkie wizje doprowadziły do politycznego upadku. Po drugie, doskonale pamiętał, jaki los spotkał jeden z najbardziej reformatorskich rządów III RP – gabinet Jerzego Buzka – podobnie jak wspierające go partie, AWS i Unię Wolności. Dlatego prócz bieżącego zarządzania potrzebował raczej tematów zastępczych – jak choćby wojny z hazardem, dopalaczami, pijanymi kierowcami czy śmieciowym jedzeniem w szkołach. Podobnie działał PiS, który próbował podejmować kwestie merytoryczne – przykładem choćby kongresy „Polska. Wielki projekt” – ale niemal natychmiast wracał do radykalnego języka, który wykluczał właściwie jakąkolwiek debatę.

Awantura przy mikrofonie

A media? Nic tak nie zmieniło polskiej polityki, jak powstanie całodobowych kanałów informacyjnych. 24 godziny na dobę nie da się debatować nad ważnymi sprawami, a wydawca uważa, że widz chętniej obejrzy awanturę niż poważną wymianę zdań.

W wielu krajach o bardziej ugruntowanej tradycji demokratycznej też są telewizje informacyjne, jednak nie mają one aż tak druzgoczącego wpływu. Różnica polega na tym, że tam wizyta w studiu szefa ważnej komisji, nie mówiąc o ministrze, jest wydarzeniem. U nas tymczasem najważniejsi politycy niemal nie odchodzą od mikrofonów. Również i w tej dziedzinie inflacja jest szkodliwa. Większość czasu spędzają bowiem na komentowaniu wydarzeń bieżących, nie wnosząc specjalnie wiele.

Czy to zjawisko odwracalne? Panaceum, które dałoby nagłą poprawę, nie ma. Z pewnością jednak politycy, którzy nie umieją inicjować ważnych debat, nie powinni się dziwić, że Polacy nie głosują. Bo czy warto oddawać głos w sporze o sałatkę?

MICHAŁ SZUŁDRZYŃSKI jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2015