Czekaliśmy na was

Ani Ameryka, ani NATO, lecz Unia Europejska: chcąc czy nie, to ona stała się głównym - obok Rosji - uczestnikiem gry o przyszłość Gruzji. Towarzyszyłem unijnym obserwatorom podczas ich pierwszego patrolu.

   Czyta się kilka minut

Obserwatorzy UE i rosyjski żołnierz na posterunku /fot. Andrzej Meller /
Obserwatorzy UE i rosyjski żołnierz na posterunku /fot. Andrzej Meller /

Zanim wyruszyli, było nerwowo. Bo sygnały były różne. Także i takie, które ich misję czyniły bezprzedmiotową: jeden z rosyjskich rzeczników mówił, że nie zostaną wpuszczeni nawet do "stref buforowych", założonych w sierpniu przez rosyjskie wojsko wokół Osetii i Abchazji - czyli na terenie, jak się teraz mówi, Gruzji właściwej. To by znaczyło, że ich misja się skończyła, zanim się zaczęła.

Zanim więc ruszyli - w swoich opancerzonych samochodach, pomalowanych na ciemny błękit, w szykownych beretach z wianuszkiem unijnych gwiazdek i w błękitnych kurtkach z takimiż gwiazdkami - do Tbilisi pospieszył Javier Solana, koordynator unijnej dyplomacji. Zaapelował "do wszystkich stron" (apelowanie "do wszystkich stron", nawet gdy faktycznym adresatem jest jedna strona, będzie typowe dla kolejnych unijnych oświadczeń) o "respektowanie planu pokojowego". Potem do Rosjan: o wycofanie wojsk ze "stref" do 10 października, jak obiecali, i o wpuszczenie do nich, jak też obiecali, unijnych obserwatorów.

Ci czekali w gotowości od kilkunastu dni. Czekali na środę, 1 października, by zacząć pracę jako "Misja Obserwacyjna Unii Europejskiej w Gruzji". Ponad dwustu chłopa, w tym 31 Polaków. Nieuzbrojonych. Mających, zgodnie z ustaleniami poczynionymi przez "prezydenta" Unii Sarkozy’ego i prezydenta Rosji Miedwiediewa, nadzorować wycofanie Rosjan, a potem czuwać nad "stabilizacją sytuacji". Głównie - przez swą obecność: codzienne patrole na pograniczu. Tylko tyle - albo aż tyle.

Pierwszy patrol

Gdy więc wyruszali, nie było nawet wiadomo, dokąd dojadą. Pierwsze patrole - w każdym po dwa pojazdy i grupka francuskich żandarmów - wyjechały w środę o 9 rano z hotelu "Viktoria" w Gori. Na pierwszy ogień mieli pójść Francuzi. Francja pełni unijną "prezydenturę" i Francuz Sarkozy żyrował swym nazwiskiem tę misję.

Zanim patrole ruszyły, Nicolas de Lacoste (koordynujący tu pracę obserwatorów) podzielił dziennikarzy na trzy grupy. - Pojedzie pan w pierwszej - powiedział do mnie czystą polszczyzną de Lacoste, absolwent UJ. Byłem więc w pierwszej i, jak się okazało, jedynej grupie, której udało się wjechać w komplecie do "strefy" wokół Osetii. Bo na posterunkach w Karaleti i koło Ahalgori Rosjanie przepuścili obserwatorów, ale dziennikarzy zawrócili. My mieliśmy szczęście.

Auto prowadził Lewan, kierowca ekipy polskiej TVP. Ten sam, którego we wrześniu wraz z Dariuszem Bohatkiewiczem Rosjanie i Osetyjczycy aresztowali i zawieźli do Cchinwali. - Przygotujcie legitymacje, Ruscy będą skrupulatnie sprawdzać. Boją się, że wjadą tu przebierańcy jako dziennikarze. Po nich wszystkiego się można spodziewać. Pewnie zrobią prowokacje, by mieć pretekst i zostać - tak mówił Lewan. I rozglądając się po zalanych deszczem wzgórzach, przepowiadał mi grypę, bo nie piłem. - A co, jak Osetyjczycy przystawią ci karabin i każą pić? - dowcipkował, niedawno uwolniony z osetyjskiego aresztu. Twierdził, że to zapas cziaczi ("gruzińskiej grappy") pomógł mu udobruchać osetyjskich milicjantów, których spił na posterunku.

W Nabakthevi, 40 km na zachód od Gori, na wzgórzach stali Rosjanie. Spod siatki maskującej wystawała lufa (armaty? czołgu?) pilnująca drogi. A na drodze - posterunek z worków z piaskiem. Niebieskie pojazdy zatrzymały się i Francuzi pomaszerowali bratać się z zaciekawionymi żołnierzami, których coraz więcej zbiegało ze wzgórza.

Na drogę zszedł też z pola miejscowy Gruzin, 30-letni Wano Kitiaszwili. - Teraz jest spokojnie - powiedział. - Rosjanie nic złego tu nie robią, nawet gruzińska policja zagląda. Ale ludzie żyją w strachu. Nie wiadomo, co będzie i czego się spodziewać.

Długo na was czekaliśmy

Ale byliśmy przekonani, że dalej nie pojedziemy. Do gruzińskiej dziennikarki Reutersa, Maki Antidze, zadzwonił znajomy: w Karaleti obserwatorów wpuszczono, ale dziennikarzy nie. Tymczasem "nasi" Rosjanie okazali się wielkoduszni. A może "nasi" Francuzi bardziej przekonujący? W każdym razie bez żadnych pytań przejechaliśmy "post". Podobnie jak miejscowa ludność, która co chwilę w swoich ładach i kamazach przejeżdżała obok worków z piaskiem.

Jechaliśmy więc za żandarmami. Telefony straciły zasięg. Za mostem, u podnóża wąskiego wąwozu, stali gruzińscy policjanci - przykład, jak w "strefie" formalna władza rosyjska miesza się z życiem. Francuzi zatrzymali się, doszło do kolejnego bratania. Antidze znów weszła w rolę tłumacza i przewodnika (śmialiśmy się, że na następnym posterunku wcieli się w rolę ochroniarza Francuzów; jeden z nich dukał po rosyjsku, ale za słabo, by nawiązać kontakt).

Tak minęło południe. - We are French. We must eat lunch at 12 - po raz któryś z kolei powtórzył zaniepokojony Christof Martel, szef żandarmów. Wyjechaliśmy z wąwozu i ruszyliśmy zatem dalej przez wzgórza, w stronę Saczchere, administracyjnego centrum regionu. W mijanych gruzińskich wsiach ludzie stali na poboczach, na widok obserwatorów bili brawo. Na ich przejazd czekali ponoć od rana.

W Saczchere "nasi" żandarmi zgubili drogę. Stanęli pod namalowanym na bloku wizerunkiem poety Rustawelego i napisem: "Lepiej umrzeć wolnym, niż żyć jako niewolnik". Dzwonili do zwierzchników po wskazówki. W końcu z Maką pojechaliśmy na miejscowy komisariat, skąd wysłano przewodników. A we wsi na Francuzów czekało kilkudziesięciu ciekawskich - i miejscowi gruzińscy policjanci w komplecie.

- Długo na was czekaliśmy, ale warto było! - tak zaczął przemowę Wasilij Bahturidze, naczelnik policji. - Mamy nadzieję, że pomożecie nam w utrzymaniu porządku i niedopuszczaniu do przemocy - ciągnął, zaznaczając na mapie miejsca, nad którymi nie ma kontroli.

- Rosjanie stoją tu, w Dzrija. Jest ich około setki, cztery transportery, ciężarówki i cztery armaty - tłumaczył. - Ludzi przez posterunek przepuszczają, oczywiście biorą w łapę. Ale ja i moi ludzie przejazdu tam nie mamy.

Korupcja, szaber, porwania

"Branie w łapę" - to najwyraźniej ważny aspekt funkcjonowania rosyjskich "stref". We wrześniu widziałem, jak na rzece Inguri, na pograniczu abchasko-gruzińskim, Rosjanie brali od miejscowych po 20 dolarów za przejście (gruzińscy policjanci szacowali wtedy, że "mirotworcy" dziennie zarabiają na tym do 10 tys. dolarów).

- A tu jest Kardzmani - pochylony nad mapą, naczelnik Bahturidze cierpliwie wprowadzał "naszych" Francuzów w geografię i demografię pogranicza. - To gruzińska wieś, ale tuż za osetyjską granicą. Kiedyś liczyła 2 tys. mieszkańców, ale wielu uciekło do Gruzji. Nie są zarejestrowani jako uchodźcy, bo uciekli na chwilę, by przeczekać. Żyją u rodzin po gruzińskiej stronie. Osetyjczycy przechodzą przez granicę, rosyjski "post" jest już po naszej stronie. Okradają nam sklepy. Gruzinom w Kardzmani mówią, że biada im, jeśli nie wezmą osetyjskich paszportów od Kokojtego (Eduard Kokojty, co Francuzi wiedzieć powinni, to "prezydent" Osetii).

- No i trzymają czterech naszych ludzi jako zakładników - mówił dalej Bahturidze. - Złapali ich i straszą, że jak nie oddamy im niejakiego Dudajewa, kryminalisty i przemytnika, którego zatrzymaliśmy jakiś czas temu, to obetną im głowy. No, jest niespokojnie, dzieci dziś dopiero, z miesięcznym opóźnieniem, zaczęły szkołę.

Zostawiliśmy Francuzów z gruzińskimi policjantami. Nawiązali pierwszy kontakt, a była już pora spóźnionego lunchu. Naczelnik Bahturidze wynajął restaurację i zaprosił żandarmów na "gruziński lunch". Wiedząc, że może on potrwać długo, postanowiliśmy wracać do Tbilisi. Po drodze zastanawialiśmy się, jak nieuzbrojeni (także w znajomość miejscowych obyczajów) Francuzi podołają "gruzińskiemu lunchowi" i kolejnym toastom. Padał deszcz. Radio podało, że koło Ahalgori strącono rosyjski samolot szpiegowski, który fotografował pozycje gruzińskiej policji.

Zamach? Prowokacja?

Dwa dni później - w międzyczasie unijne patrole jeździły po "strefach" - nagle znów zrobiło się gorąco. Najpierw, w piątek rano, wybuchł samochód (tzw. gazik) w Ahalgori. Kierowca-Osetyjczyk został ranny (Ahalgori to gruzińska wieś na terenie "strefy"). Potem, po południu, w stolicy Osetii Cchinwali, przed sztabem rosyjskich wojsk, wybuchł kolejny gazik. Zginęło siedmiu Rosjan, w tym szef sztabu "sił pokojowych".

Zrobiło się nerwowo. "Prezydent" Kokojty oskarżył Tbilisi o oba zamachy. Rosyjskie MON oświadczyło, że eksplozja w Cchinwali to "akt terroru, mający podważyć realizację planu Miedwiediew-Sarkozy". Miedwiediew zlecił śledztwo i "podjęcie dodatkowych środków bezpieczeństwa w Osetii i Abchazji". Tbilisi uznało, że to rosyjska prowokacja, mająca stworzyć pretekst, by nie wycofywać się ze "stref".

Unia, w postaci francuskiego MSZ, wydała roztropne oświadczenie adresowane do obu stron: potępiła "akty przemocy", które miały miejsce "w ostatnich dniach" - i tu wymieniła "mord na gruzińskim policjancie" (choć zginął we wrześniu) i wybuch w Cchinwali, "w którym zginęli obywatele Rosji".

Rosjanie oświadczyli potem, że gazik zarekwirowali w gruzińskiej wsi Disewi (na terenie "strefy"), bo "naruszył przepisy ruchu drogowego i transportował broń". Przy tej okazji "zatrzymano cztery osoby bez dokumentów". Ale nie podali, co to za osoby.

Tym ciekawsze są pytania: czy był to gruziński zamach, czy prowokacja rosyjska? A może osetyjska? Gdyby to pierwsze, świadczyłoby to o skłonności Gruzinów do politycznego samobójstwa: wycofanie się Rosjan to ich interes. Więc prowokacja? W jakim celu? Uzyskania pretekstu do pozostania w "strefach"? Czy legitymacji - w oczach świata - aby zostawić garnizony w tak niebezpiecznej Osetii i Abchazji?

- Wypadki w Osetii nie wpłynęły na funkcjonowanie unijnej misji - zapewnił mnie jej pracownik (prosząc o anonimowość). Faktycznie, w niedzielę Rosjanie opuścili posterunek, który mijaliśmy kilka dni wcześniej i zaczęli też zwijać swe "posty" na pograniczu z Abchazją.

Wcześniej, w sobotę, okazało się, że czterej gruzińscy zakładnicy, porwani miesiąc temu w okolicy Saczchere przez osetyjskie bandy jako "wykup", zdołali uciec i są bezpieczni w Gruzji.

W słabości siła

Gdy Rosjanie odejdą, unijni obserwatorzy zostaną, może nawet na rok. Na szczęście. Bo przyszłość niepodległej Gruzji zależy w coraz większym stopniu od Unii Europejskiej. Nawet jeśli unijni politycy, zajęci dziś kryzysem finansowym, nie myślą o tym, co zaczęło się 1 października.

Dynamika zdarzeń, które rozegrały się w sierpniu, sprawiła bowiem, że - chcąc nie chcąc - Unia stała się głównym, obok Rosji, uczestnikiem gry o przyszłość Gruzji. Okazało się, że roli mediatora podjąć nie może ani Ameryka (mająca własne problemy, a Gruzinów wspierająca głównie werbalnie), ani NATO (które w grudniu zapewne nie przyzna Gruzji i Ukrainie "Planu na rzecz Członkostwa", bo wiele krajów Sojuszu jest przeciw). W tym momencie słabość Unii - przez wielu, także w Rosji, traktowanej jak "gospodarczy gigant i polityczny karzeł" - okazała się jej siłą, by zaangażować się na Kaukazie Południowym. Najpierw, gdy negocjowała rozejm - ułomny, ale jednak. I teraz, gdy jej obserwatorzy stali się polityczną alternatywą dla rosyjskich "sił pokojowych".

Choć może nie wszyscy w "Brukseli" zdają już sobie z tego sprawę, los Gruzji zależy dziś w największym stopniu właśnie od Unii. Od tego, co zrobi. Albo czego nie zrobi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2008