Front Erdoğana

Kurdowie czują się ponownie zdradzeni przez Amerykanów. Wprawdzie sprawa nie jest tak prosta, ale turecka inwazja w Syrii może mieć fatalne skutki. Turcja budzi upiory, o których sądzono, że należą do historii.
z Jerozolimy

14.10.2019

Czyta się kilka minut

Syryjskie miasto Ras-al-Ajn w dniu rozpoczęcia tureckiej ofensywy – widok z drugiej strony granicy, 9 października 2019 r. / BURAK KARA / GETTY IMAGES
Syryjskie miasto Ras-al-Ajn w dniu rozpoczęcia tureckiej ofensywy – widok z drugiej strony granicy, 9 października 2019 r. / BURAK KARA / GETTY IMAGES

Henry Kissinger jest autorem słynnego zdania, że tajnych operacji nie należy mylić z działalnością misyjną. Ówczesny amerykański sekretarz stanu wypowiedział te słowa w 1975 r. – po tym, gdy Waszyngton wycofał swoje poparcie dla irackich Kurdów, którzy wystąpili zbrojnie przeciwko reżimowi Saddama Husajna. W praktyce oznaczało to, że kurdyjscy powstańcy, walczący pod wodzą Mustafy Barzaniego (ojca Masuda Bar­zaniego, obecnego prezydenta autonomii kurdyjskiej w północnym Iraku), zostali wydani na łaskę i niełaskę dyktatora z Bagdadu. Powstanie upadło, a 100 tys. zwolenników Barzaniego seniora musiało uciekać do Iranu.

Historia według Kurdów

Nie był to pierwszy raz – oraz, jak się miało okazać, nie ostatni – gdy Amerykanie zostawili Kurdów na lodzie. Kiedy pod koniec lat 80. armia Saddama Husajna użyła gazów bojowych, a dziesiątki tysięcy irackich Kurdów spoczęły w masowych grobach, Amerykanie (podobnie jak Europejczycy) nie tylko przyglądali się temu bezczynnie, lecz – wbrew własnemu przekonaniu – odpowiedzialnością za te masakry obarczali rewolucyjny Iran.

Kilka lat później, w 1991 r., po wojnie w Zatoce Perskiej – kiedy to międzynarodowa koalicja podczas operacji „Pustynna Burza” odbiła Kuwejt (zajęty w sierpniu 1990 r. przez Husajna) i zadała poważne straty armii irackiej – ówczesny rząd USA wezwał wszystkich uciśnionych w Iraku do powstania przeciw dyktatorowi. Ale tylko po to, aby następnie pozostawić Kurdów – oraz w jeszcze większym stopniu irackich szyitów – bez wsparcia wobec morderczej maszyny despoty.

Jednak – z punktu widzenia Kurdów – grzech pierworodny owej „zdrady” miał się zacząć znacznie wcześniej: wkrótce po I wojnie światowej, kiedy to w 1923 r. politycy zwycięskich państw (na czele z Wielką Brytanią i Francją) podpisali w szwajcarskiej Lozannie traktat pokojowy z Turcją, ustalający nowe granice i strefy wpływów na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Kurdowie uważają, że zostali wówczas oszukani, gdyż traktat ten nie przewidywał utworzenia ich osobnego państwa, choć, jak twierdzą, zostało im to obiecane.

Pomijając cynizm (zwłaszcza w obliczu użycia broni chemicznej), historia ta była jednak znacznie bardziej skomplikowana, niż mogłoby sugerować samo powyższe wyliczenie. Chodzi nie tylko o geopolityczne uwarunkowania każdego z tych momentów historycznych, lecz również o fakt, że wśród samych Kurdów zawsze istniały różne nurty polityczne, które zmierzały do realizacji odmiennych interesów.

Ale, jak wiadomo, historyczne fakty to jedno, a ich interpretacje to coś innego. A w tej kwestii większość Kurdów jest dzisiaj zgodna: dla nich jest to historia zdrady. Ostatni rozdział w owej „historii zdrady” napisał właśnie prezydent Donald Trump, dając Turcji zielone światło dla jej inwazji w północno-wschodniej Syrii.

Lekcje z Afrinu

Inaczej niż w czasach kissingerowskiej Realpolitik, dramaty polityczne (ze sfery i polityki międzynarodowej, i wewnętrznej) rozgrywają się dziś – w epoce tweetów i internetowych przecieków – nie tylko w czasie rzeczywistym, ale także na oczach światowej opinii publicznej. Przy czym, gdy mowa o decyzji Trumpa i jej możliwych konsekwencjach, uwaga tej opinii skupia się zwłaszcza na jednej kwestii: że decyzja ta może przyczynić się do ponownego wzmocnienia ugrupowania terrorystycznego, znanego jako Państwo Islamskie.


Czytaj także: Krzysztof Strachota: Lekcja dla Europy


Mniejszą wagę przywiązuje się natomiast (o ile w ogóle) do szeroko zakrojonych planów, które turecki prezydent ­Recep Tayyip Erdoğan ma wobec tego regionu. Chce on nie tylko zlikwidować „terrorystyczny korytarz” – jak nazywa obszar Syrii położony między Eufratem i iracką granicą, który dziś pozostaje pod kontrolą kurdyjskich bojowników z Ludowych Sił Samoobrony (YPG). Perspektywę rozpoczętej w minionym tygodniu tureckiej inwazji w tym regionie Erdoğan osładza – własnej oraz zagranicznej opinii publicznej – wizją osiedlenia tu syryjskich uchodźców, którzy poszukali schronienia w Turcji. Prezydent Turcji przedstawił zresztą niedawno ten plan na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ – odnotujmy, że nie spotkał się w tym gremium z jakimś szczególnym sprzeciwem.

Erdoğan powołuje się przy tym – a nawet się tym chwali – na rzekomo ­pomyślną turecką operację wojskową w ­północno-zachodniej Syrii, której efektem było także wyparcie bojowników YPG z regionu Afrin. Ale Afrin opuścili wtedy nie tylko bojownicy: ponad 100 tys. Kurdów, którzy uciekli wówczas przed inwazją Turków, do dziś żyje w obozach uchodźczych koło Aleppo. Ich domy zostały skonfiskowane – za milczącą zgodą Ankary – przez sprzymierzone z Turcją syryjskie grupy islamistyczne, a następnie rozdzielone między wygnańców przybyłych tu z innych regionów Syrii, które kiedyś były bastionami rebelii przeciw prezydentowi Asadowi, a następnie musiały po kolei kapitulować (umowy o kapitulacji przewidywały zwykle, że bojownicy, ich rodziny i chętni cywile mogą swobodnie odejść).

Równocześnie wojska tureckie albo nie są w stanie, albo nie mają po temu woli, by przeciwdziałać bezprawiu, jakie szerzą ich sojusznicy islamiści. Z Afrinu docierają informacje, że niemal codziennie dochodzi tu do uprowadzeń, których ofiarą padają kurdyjscy cywile. Porwani są zwalniani po zapłaceniu wysokiego okupu, ale czasem mordowani. – Porwań jest tak dużo, że nawet nie jesteśmy w stanie ich dokumentować – mówi pewien lokalny działacz kurdyjski, który chce pozostać anonimowy. – Jeden mój znajomy był tak brutalnie torturowany, że po uwolnieniu od razu trafił do szpitala.

Syryjscy islamiści mają polować także na domniemanych sympatyków Ludowych Sił Samoobrony, więzić ich i torturować. Doniesienia z Afrinu potwierdza raport Amnesty International z sierpnia tego roku: mowa jest w nim, że turecka okupacja regionu doprowadziła do łamania praw człowieka na poważną skalę.

Cytowany kurdyjski działacz, który początkowo popierał turecką inwazję, dziś jest rozczarowany i się boi. – My, Kurdowie, nie mamy już tutaj żadnych praw – mówi i przywołuje kolejny przykład: kurdyjscy pracownicy administracji miasta, którzy zostali w Afrinie, mieli zostać w międzyczasie zastąpieni przez Arabów.

Bojownicy YPG, którzy musieli ulec przeważającym siłom tureckim i wycofać się z Afrinu, teraz odpowiadają taktyką walki partyzanckiej, dokonują coraz częściej zamachów.

Chrześcijanie też się boją

To, co nie udało się Erdoğanowi w Afrinie, może się okazać jeszcze trudniejsze w północno-wschodniej Syrii. W walce z Państwem Islamskim bojownicy YPG i ich sojusznicy stracili 11 tys. zabitych i ponad 20 tys. rannych, mężczyzn i kobiet. To są tysiące rodzin, na których lojalność siły YPG mogą liczyć i które nie zaakceptują tego, że Kurdowie znowu tracą to, co osiągnęli za cenę wielkich ofiar. A już na pewno nie będą się bezczynnie przyglądać, jak władzę przejmują wspierani przez Turcję syryjscy islamiści, z których część kilka lat temu działała w zmowie z Państwem Islamskim.

Według szacunków ONZ w regionie, o którym mowa, żyje 758 tys. cywilów; wśród nich ponad 115 tys. wygnańców, którzy uciekli z terenów kontrolowanych przez Państwo Islamskie. Żyje tam również liczna mniejszość chrześcijańska. To potomkowie tych, którzy ocaleli z masakr, jakie miały miejsce ponad sto lat temu w Imperium Osmańskim. Zostawiając w tym momencie na boku uproszczoną historię zdrady, mają oni dobre powody, aby kompletnie nie ufać Turcji oraz jej syryjskim klientom i sojusznikom. Erdoğan deklaruje, że chce naprawić bezprawie, jakie w regionie mieli wyrządzić bojownicy YPG. Ale planowane przez tureckiego prezydenta osiedlenie tam Arabów wywołuje wśród Kurdów i chrześcijan wspomnienie o czystkach etnicznych i wypędzeniach z przeszłości.

Turecka ofensywa w północnej Syrii dopiero się rozpoczęła. Trudno powiedzieć, jaki będzie mieć zasięg. Ale dwie rzeczy są już pewne: Turcja musi nastawić się na wojnę na kolejnym froncie, mającym charakter wojny powstańczej, partyzanckiej, jej inwazja zaś musi doprowadzić do kolejnego masowego eksodusu ludności, kolejnych tysięcy uchodźców.

Przed takim scenariuszem ostrzegają dziś iraccy Kurdowie, czyli ci, którzy 45 lat temu zostali porzuceni przez Kissingera. ©℗

Przełożył WP

 

INGA ROGG jest reporterką szwajcarskiego dziennika „Neue Zürcher Zeitung”, specjalizuje się w tematyce Bliskiego Wschodu. Przez wiele lat pracowała w Bagdadzie, a następnie w Stambule. Obecnie mieszka w Jerozolimie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2019