Freud w fezie

Przedstawioną w „Arab Blues” groteskową rzeczywistość można streścić w trzech słowach: korupcja, biurokracja i przede wszystkim hipokryzja. Albo nawet w jednym: inszallah.

10.08.2020

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Arab Blues” / MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z filmu „Arab Blues” / MATERIAŁY PRASOWE

Kanapa w Tunisie” – tak w dosłownym tłumaczeniu brzmi tytuł filmu Manele Labidi, francuskiej debiutantki o tunezyjskich korzeniach. A że główną bohaterką jest psychoanalityczka, która wpada na brawurowy pomysł, by otworzyć gabinet w rodzinnym mieście, można spodziewać się, iż terapia dotyczyć będzie całego społeczeństwa, pogrążonego w chaosie i niepewności.

Zamiast gęstej, pikantnej harissy dostajemy jednak lekką sałatkę ze szczyptą lokalnych przypraw. W podobnej, niezobowiązująco komediowej konwencji zanurzony został portret młodej kobiety, rozdartej między Europą i krajem urodzenia. Smaczku z pewnością dodaje fakt, iż na obraz filmowej Selmy nakłada się biografia samej reżyserki, a na to jeszcze prywatna historia grającej główną rolę irańskiej aktorki Golshifteh Farahani. „Arab Blues” to bowiem prosto podana rzecz o skomplikowanych losach dzisiejszych uciekinierek, które na różne sposoby próbują powracać do siebie, nawet jeśli już nigdzie nie czują się jak w domu.

Labidi odtwarza szczególną atmosferę, jaka zapanowała w Tunezji tuż po jaśminowej rewolucji. Przyniosła ona obalenie dyktatury i wzrost świadomości obywatelskiej, ale też wzmocniła radykalne ruchy salafickie i wywołała nową falę emigracji zarobkowej. Kiedy więc wykształcona we Francji Selma przyjeżdża po latach na przedmieścia tunezyjskiej stolicy, robi to niejako pod prąd ogólnej tendencji. I nie tylko tym wzbudza podejrzenia. Oto niezamężna kobieta, w dodatku wytatuowana, w dżinsach i paląca jak smok, zamierza grzebać w duszach współczesnych Tunezyjczyków i Tunezyjek – a przecież „my tu mamy Boga, nie potrzebujemy tych bzdur”.

Szybko okazuje się, że zapotrzebowanie na psychoterapię jest ogromne. Na dachu domu, należącego do wujostwa bohaterki, mieści się pokoik z pluszową kanapą, do którego zaczynają ustawiać się kolejki. Znajdziemy tu cały przekrój społeczeństwa. Jedni płacą gotówką, inni wałówką, dla scenarzystki zaś to nie lada okazja, by zafundować nam galerię barwnych karykatur. Mamy zatem imama z depresją – ofiarę salafitów i tureckich telenowel, mamy pacjentów stłamszonych przez własne matki i ojców, czy transwestytę, którego w mokrych snach nawiedzają arabscy (i nie tylko) dyktatorzy. Są także mężczyźni, którym wizyta u kobiety, co to przyjmuje gości przy zasłoniętych oknach i zachęca do przyjęcia pozycji leżącej, kojarzy się jedno­znacznie. Podobnie myślą przedstawiciele władzy, w tym lokalny policjant Naim grany przez Majda Mastourę, znanego z filmu „Hedi”. Wyraźnie kłuje go w oczy wyzwolona postawa Selmy, toteż na każdym kroku wykorzystuje swe stanowisko, żeby podporządkować sobie atrakcyjną psychoanalityczkę.

Jak się potem okaże, ci najbardziej potrzebujący, najbardziej pochowani w swoich szafach, omijają gabinet szerokim łukiem. Przedstawioną na ekranie groteskową rzeczywistość można byłoby streścić w trzech słowach: korupcja, biurokracja i przede wszystkim hipokryzja. Albo nawet w jednym: inszallah. Dlaczegóż zatem aktywna, samodzielnie myśląca kobieta tak bardzo upiera się, by mieszkać w Tunisie? Na to pytanie film odpowiada raczej oględnie. Jako że reżyserka przyznaje się w wywiadach do osobistych związków ze swą bohaterką, możemy przypuszczać, iż w obu przypadkach chodzi o powrót sentymentalno-rozliczeniowy. O to, aby wyrwać się wreszcie z francuskiego stereotypu „islamskiej terrorystki” i arabskich wyobrażeń o „postkolonialnej snobce” i zmierzyć się ze swą złożoną tożsamością.

W pewnym sensie scenariusz „Arab Blues” ma stanowić rozwinięcie porzekadła „lekarzu, lecz się sam”, bo przecież Selma ze swoim kulturowym pomieszaniem też kwalifikuje się na kozetkę. Szkoda, że właśnie ów autoterapeutyczny wątek poprzestaje na samej diagnozie. Niedługo po przyjeździe do Tunezji bohaterka udaje się do salonu fryzjerskiego, gdzie jej wspaniałe loki zostają rozprostowane na europejską modłę. Selma spogląda smętnie w lustro i chwilę potem przywraca naturalną fryzurę, polewając się obficie wodą.

W takich scenach kryje się niewykorzystany potencjał filmu, podobnie jak podczas pierwszego spotkania Selmy i Naima. Oto nadgorliwy policjant z powodu deficytu alkomatów każe kobiecie chuchnąć mu prosto w twarz. Cóż za piękny początek dla komedii nieromantycznej! Labidi balansuje jednak między pokusą gatunkowej formuły i próbą przełamania jej, nie dając satysfakcji ani klasycznym, ani zbyt wywrotowym oczekiwaniom.

Włosy są z pewnością tematem politycznym w „Arab Blues”. Oglądamy tu wszak kolekcję i wymyślnych uczesań, i tradycyjnych nakryć głowy. Lecz kiedy Olfa, nastoletnia kuzynka Selmy, ściąga na chwilę hidżab, okazuje się, że zadziorna dziewczyna wcale nie nosi go w imię tradycji, ale ukrywa pod nim fatalnie obcięte i ufarbowane kosmyki. Nakrycie głowy jako przewrotny kamuflaż pojawia się u Labidi również w związku z Zygmuntem Freudem. W nowo otwartym gabinecie bohaterka zawiesza portret swego mistrza – ale ma on domalowany fez, co pozwala zamaskować jego żydowskie pochodzenie. Z kolei Farahani, aktorka dziś w swoim kraju wyklęta i pracująca wyłącznie na Zachodzie („Paterson” Jima Jarmuscha, „Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara”), lubi wspominać, że będąc młodą dziewczyną goliła sobie głowę – na znak protestu przeciwko obowiązującemu w Iranie nakazowi zasłaniania włosów przez kobiety.

Chcąc nie chcąc prawie wszystkie recenzje tego filmu zamieniają się w hymny pochwalne na cześć irańskiej aktorki, która w 2009 r. zabłysnęła rolą w filmie „Co wiesz o Elly?” Asghara Farhadiego. I nie ma w tym zachwycie przesady. Dzięki Farahani cokolwiek pluszowa opowieść o kryzysie, czy to indywidualnym, czy tym zbiorowym, skąpana w śródziemnomorskim świetle, błękitach i europejskim retro popie, wypełnia się życiem. Prawie każdym gestem aktorka wyraża neurotyczną naturę, ale i determinację głównej bohaterki. Pozwala też łatwiej pogodzić się z faktem, że „Arab Blues” mówiony jest głównie po francusku. Najważniejsze jednak, że Farahani i Labidi, pracując na stereotypach i stosując różne przebrania, potrafią je z wdziękiem ośmieszyć. W końcu same doskonale wiedzą, jak to jest żyć w podwójnej rzeczywistości, również tej europejskiej. ©

ARAB BLUES (Un divan à Tunis) – reż. Manele Labidi. Prod. Francja/Tunezja 2019. Dystryb. Gutek Film. W kinach od 14 sierpnia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2020