Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ponieważ dziś właśnie ma premierę moja nowa książka, od kilku dni wypatruję jej recenzji. Nie, nie bójcie się – nie zamierzam uprawiać tu nachalnej promocji swej twórczości. Chcę napisać coś o muzyce, nie o literaturze, lecz z tej drugiej wyjść muszę, by dojść do pierwszej.
Oto właśnie w jednym z pierwszych omówień mojej powieści Piotr Bratkowski na łamach „Newsweeka” sięgnął pamięcią daleko wstecz i postanowił przypomnieć Pablopavo i Organkowi – moim kolegom po piórze, którzy parają się także muzyką – że pisząc książki „idą oni ścieżką wytyczoną przez Annę Dziewit-Meller. Autorka »Od jednego Lucypera« była przecież na początku XXI wieku liderką cenionej żeńskiej kapeli rockowej Andy”.
Wzruszyły mnie te porządki starszeństwa ustanowione przez autora recenzji, zawsze to miło przypomnieć sobie i innym, że się kiedyś miało inny plan na życie. Bo ja – jak prawie każdy wrażliwy młody człowiek – bardzo chciałam grać w zespole. I jak niewielu z tych chcących – dopięłam swego.
Zespół Andy powstał w 2001 r. w Krakowie, gdy spotkały się cztery nieznane sobie wcześniej dziewczyny: licealistka Kasia Krawczyk i studentka Bożena Pająk odpowiedziały na moje ogłoszenie w internecie, że szukam dziewczyn do zespołu. Potem na próby zaczęła przyjeżdżać jeszcze Ania Gąsior z Mysłowic (po jakimś czasie wyjechała do Londynu, zastąpiona przez Joankę Hedemann, koleżankę Kasi z licealnej klasy). Kilka lat później do zespołu dołączyła jeszcze Joanna Fela Felczak (dziś dr Felczak, specjalistka od resocjalizacji i perkusistka).
Nie wiem, jak długi musiałby być tekst, żeby pomieścił wszystkie nasze dzikie i wesołe przygody z tych 10 lat grania. Od wspólnych tras koncertowych z Cool Kids of Death, Myslovitz czy T.Love, przez zagraniczne festiwale (w tym ten najśmieszniejszy – w chińskim Guangzhou, gdzie wszyscy z nieznanych nam do dziś przyczyn myśleli, że jesteśmy gwiazdami z Europy), przez współpracę z Wilhelmem Sasnalem i galerią Raster, po nieustanne nieporozumienia wynikające z nazwy naszego zespołu – jak to, gdy zadzwoniono do nas z jednego z krakowskich urzędów z pytaniem, czy zagramy na festiwalu muzyki latynoskiej.
Swoją drogą, naszego patrona – Andy’ego Bella z brytyjskiego zespołu Ride, spotkałyśmy w końcu po paru latach grania. Pojechałyśmy z Kasią na koncert Oasis do Berlina i psim swędem dostałyśmy się na salę podczas próby. Andy Bell pracował wówczas dla braci Gallagher jako członek ekipy technicznej. Stał koło nas w pustej sali i, uśmiechając się w naszą stronę od czasu do czasu, słuchał, jak zespół brzmi ze sceny. A my, pobladłe ze stresu, nie byłyśmy w stanie odwrócić się do niego i powiedzieć: „Cześć Andy, nasz zespół nosi twoje imię”. Więcej szans od losu już nie było.
Nikt, kto przez długie lata nie dojeżdżał tramwajem linii 22 z krakowskiego Ruczaju do Nowej Huty na próby odbywające się w Soclandzie sprzed remontu, nie wie, czym jest rokendrol. Dziś, gdy wpiszecie „Socland” w wyszukiwarkę, znajdziecie tylko wiadomości o muzeum komunizmu. Wówczas to miejsce tuż za płotem kombinatu było mekką licznych krakowskich zespołów. Tam bowiem za psi grosz można było wynająć salkę prób i dostęp do elektryczności. Prócz nas grali tam wyłącznie faceci. Nieraz nasze liryczne utwory gitarowe z trudem przebijały się przez trashmetalowe rzężenie gitar kolegów. Zimą grało się w kurtkach i czapkach, a woda w czajniku zamarzała. Zamarzały także niezapomniane stalagmity z odchodów w słynnym soclandzkim kibelku, który również dzieliłyśmy z kolegami. Na nasze wysiłki muzyczne spoglądały nagie kobiety o obfitych biustach z plakatów z pism dla panów, powieszonych przez tych, którzy grali w naszej salce z nami na zmianę. Tam odbył się nasz pierwszy koncert, podczas którego cały nasz sprzęt oraz lampki choinkowe podpięłyśmy do jednego przedłużacza. Socland jednak to przetrwał, a my nabrałyśmy wiary w siebie i wiedzy o prądzie elektrycznym.
Za rok od tamtych wydarzeń minie 20 lat. Nie ma dnia, bym nie cieszyła się z tego, że akurat to marzenie postanowiłam zrealizować. Pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy znaleźli się z nami na tej niesamowitej drodze. Może kiedyś uda się na nią znów na chwilę wrócić. ©