Muniek Staszczyk: coś pozytywnego

ZYGMUNT „MUNIEK” STASZCZYK, muzyk: Nie chcę być gościem, który mówi, że zajebiście to było dawno temu w Jarocinie, a dziś sama komercha. Świat się musi zmieniać. A ja kocham współczesność i staram się być w niej sobą.

11.04.2022

Czyta się kilka minut

 / ALBERT ZAWADA / AGENCJA WYBORCZA.PL
/ ALBERT ZAWADA / AGENCJA WYBORCZA.PL

EWELINA BURDA: Czterdzieści lat temu wymyśliliście z kumplami, że będziecie rockandrollowcami.

MUNIEK STASZCZYK: Brzmi jak niezła prehistoria.

Jest rok 1982, w Polsce stan wojenny.

Mam wtedy 19 lat, chodzę do IV liceum częstochowskiego. W moim życiu jest nuda, a na drugim biegunie wściekłość i wkurwienie. Grałem już wtedy w kapeli Opozycja, z którą osiągnęliśmy sukces, bo wystąpiliśmy w Jarocinie w 1981 r. Mimo że byłem małolatem, to na mieście w środowiskach muzycznych mnie znali.

Co wymyśliłeś później?

Chciałem założyć kapelę bardziej alternatywną, postpunkową. Jestem wychowany na podwórku, robotnicza dzielnia Raków. Tam i krew się lała z nosa, i tanie wina obalaliśmy na ławkach, i na ­gitarach chłopaki grali. Normalne życie. Nikt nie był specjalnie bogaty, byliśmy średnią ­peerelowską. I stamtąd chyba wyniosłem taką normalność. Jak T.Love zrobił się ­popularny, to nie stałem się idiotą, który marzy tylko o basenie w kształcie gitary.

T.Love czyli Teenage Alternative Love, bo tak nazwaliście zespół.

Trochę w opozycji do tego paskudztwa, które było za oknami. Powiedziałem wtedy kumplom z klasy: „ty będziesz na bębnach, ty na gitarze”, i zaczęliśmy coś próbować. Jeden z nas, Darek Zając, klawiszowiec, mieszkał w domu i u niego można było zrobić pierwsze próby prób. Był styczeń 1982. Powstał zespół, jakich było wtedy w Polsce wiele, kompletnie amatorski.

Jak wtedy słuchaliście muzyki?

Mieszkałem blisko szkoły i często uciekałem z długiej przerwy, żeby zdążyć nagrać piosenki z Trójki. Miałem wtedy taki świetny magnetofon szpulowy, ZK120, dziś to niezły zabytek. Nocami łapałem też Radio Luksemburg, które puszczało współczesną muzykę angielską. Trzeszczące radio, małe mieszkanko, starzy, którzy spali w drugim pokoju. Taki był mój kontakt ze światem muzycznym. ­Miałem też kilka płyt winylowych zdobytych w jakiś dziwny sposób i w środowisku płytowców się wymienialiśmy.

Marzyliście o wielkich koncertach?

Nikt nie myślał o jakiejś sławie czy karierze. Hasło punkrockowe, które rzucił zespół Sex Pistols, „No future”, nas porwało, w Polsce było chyba jeszcze bardziej czytelne niż w Anglii. No bo kim my mogliśmy zostać? Niepewność była wtedy ogromna. Zacząłem dziergać pierwsze dźwięki na pożyczonym od kolegi basie, pisać teksty – to była moja reakcja na rzeczywistość wokół. Jedyny ­kawałek, który pozostał z tamtego czasu, a jeszcze go niedawno graliśmy, to piosenka „Gwiazdka”. Śpiewam tam: „Mamo kup mi karabin / mamo kup mi broń / mamo kup mi proszę / całą serię bomb”. Dziś słucha się tego zupełnie ­inaczej.

Wasz pierwszy koncert?

Na naszej studniówce, która przez godzinę milicyjną w stanie wojennym zaczęła się już o trzynastej i skończyła przed dwudziestą drugą. Wtedy myślałem: w Jarocinie już byłem – a to był wtedy szczyt jakichkolwiek osiągnięć – to co jeszcze mnie czeka? Albumu przecież nie nagram, bo po pierwsze nie umiemy w ogóle grać i jesteśmy w kompletnym garażu, a po drugie jest stan wojenny.

Ale pojawiła się pierwsza kaseta.

Długo nikt nie chciał nas prezentować i stwierdziliśmy, że sami ją wydamy.

To była dla nas stara lekcja muzyki punkowej w praktyce: zrób to sam. Kolega miał dwukieszeniowy magnetofon, siedział po nocach i przegrywał kasety, chałupnicza robota. Gitarzysta, dziś pan profesor na ASP, zrobił okładkę, którą potem kserowaliśmy. Tych kaset wypuściliśmy z tysiąc sztuk. Na kasetach sprzedawaliśmy też nasz nagrany występ z Jarocina z 1984 r., a na koncertach ludzie siedzieli z magnetofonami i nagrywali sobie nasze kawałki. I tak ta muzyka ­poszła do ­ludzi. To oni nas wypromowali, oddolnie. Zawsze chciałem robić coś ­związanego z ­muzyką, ale nie czułem się artystą czy wokalistą. Mnie kształtowało słowo ­pisane, książki. Mój tata Tomuś, który odszedł w tym roku, zapodawał mi sporo książek, kiedy byłem dzieciakiem.

Jakie to były książki?

Na początku przygodowe, podróżnicze, o Indianach. A później to w zasadzie wszystkie. Dużo czytałem, miałem bardzo dobrą polonistkę w podstawówie, potem świetnego polonistę w liceum. Słowo mnie kręciło.

Babcia zapisała mnie dość wcześnie na angielski, więc jako tako znałem ten język, co nie było wtedy powszechne. Tłumaczyłem sobie teksty piosenek, czytałem biografie Rolling Stonesów czy innych kultowych kapeli. I jako jedenastoletni chłopak zakochałem się w muzyce rockandrollowej, a dzięki muzyce punkowej, która dała mi śmiałość, zmieniłem tę pasję w pomysł na życie, w pracę.

Na studia wyjechałeś już do Warszawy.

Na polonistykę na UW. No i od zawsze coś tam sobie skrobałem w zeszyciku. Myślałem, że może kiedyś z tego będą piosenki, więc sobie nuciłem pod nosem, w głowie miałem gitarę, bębny.

„Warszawa” – ta piosenka została Waszym pierwszym dużym hitem.

Każdy myśli, że to kawałek o mieście, i oczywiście jest to prawda, ale to przede wszystkim piosenka dla mojej żony Marty. Pisałem ją, jak byłem w Londynie, gdzie wyjechałem do pracy, zarobić na życie. Dzięki niej staliśmy się zespołem mainstreamowym. I jak przyszły lata 90., wolność, to chłonęliśmy to wszystko, co wcześniej było zakazane. Dla nas lata 90. w Polsce to były takie spóźnione lata 60. z Zachodu. Konsumpcja, konsumpcja i jeszcze raz konsumpcja.

Jak myślę o tych wszystkich latach T.Love, o zmianach, ta nasza twórczość, te kilkanaście płyt, to jest w dużym stopniu historia tego kraju widziana przez muzykę. Bo nie po to wychodzisz na scenę, żeby się wysmarować margaryną i błyszczeć, tylko żeby się podzielić tym, co masz do powiedzenia.

Lubisz wracać do starych kawałków?

T.Love to mój pamiętnik. Słuchając „Warszawy”, „I love you” czy „Chłopaki nie płaczą”, mogę zamknąć oczy i przypomnieć sobie: wtedy byłem taki, miałem takie problemy, robiłem to czy tamto. To pocztówka z mojego życia. Zdarzało mi się pisać piosenki dla kogoś, ale to nigdy nie było „to”. Sporo jest u nas portretów: kobiet, miast, ludzi. Nie wszystko zawsze jest prawdą, część rzeczy można zaprojektować, pomieszać, wymyślić – takie są plusy piosenki. Jak w „Kingu”, który nie jest kawałkiem o jednym kolesiu: trochę jestem to ja, trochę ludzie, których znałem.

A dziś zaśpiewałbyś, że „chłopaki nie płaczą”?

Na mojej solowej płycie jest taka piosenka „Święty”, gdzie śpiewam „Chłopaki jednak płaczą, powiem ci”. Już wtedy mówiłem, że płacz mężczyzny to jest coś zupełnie normalnego. Wstydzą się go najsłabsi. To stary banał, ale łzy oczyszczają. Płacz to jest pewien dar. Jak mnie coś bardzo poruszy w kinie lub gdy słucham muzyki, to potrafię płakać. Męskość na czym innym polega, takie stereotypowe patrzenie na szczęście się zmienia. A ten kawałek po prostu lubię – „Chłopaki nie płaczą” to był pastisz, trochę śmialiśmy się z boysbandów, chcieliśmy zrobić parodię, puścić oko do słuchacza.

W 2019 r., gdy popularność niosła Twoją piosenkę „Pola”, Ty leżałeś w szpitalu.

Miałem wylew. Trafiłem do szpitala najpierw w Londynie, potem w Warszawie. Jak już wiedziałem, że jednak będę żył, to były wspaniałe emocje. Pielęgniarki, mój neurolog, fizjoterapeuta relacjonowali mi: „»Pola« na pierwszym miejscu w Trójce”, „Panie Muńku, zajebisty kawałek”. Taki hiphopowiec z Ursynowa powiedział mi wtedy: „Nie słucham takiej muzy, ale to jest spoko. Jakoś tak odmłodniałeś”. A ja słuchałem tego, leżąc w szpitalnej piżamie. Na pewno nie czułem się wtedy młodo.

Tytułowa „Pola” z piosenki to po prostu Polska.

Proste skojarzenie i imię, które mi się bardzo podoba. To piosenka o polskim DNA. Bije z niej jakiś smutek. Gdy ją pisałem, to nikt nie miał świadomości, że za chwilę będziemy świadkami apokaliptycznej wręcz sytuacji. Ale historia pokazuje, że cokolwiek by się działo, to życie zawsze gdzieś ucieka szparami.

Od zawsze patrzyłeś tak optymistycznie?

Moja żona mówi, że jestem wiecznym optymistą, chociaż nie jestem pewny. Na pewno staram się nie być naiwnym optymistą, ale jak coś można zrobić, to walczę do końca. Zabrzmi banalnie, ale to święta prawda: z choroby, z sytuacji granicznej, której doświadczyłem, można wyciągnąć wielką naukę.

Opowiesz jaką?

Łapiesz większy dystans do wszystkiego. Okazuje się, że twoje plany to śmieszna rzecz. Całe życie szedłem jak czołg do przodu, trzymałem zespół w karbach. Jak miałem trzy czy cztery dychy na karku, to jeździłem 250 kilometrów na godzinę, w ogóle się nie badałem. Nie byłem nigdy w szpitalu, chyba że w odwiedzinach. A jak już sam tam trafiłem, to na grubo.

A jak już z niego wyszedłeś?

Gdy okazało się, że chodzę, mówię, żyję, to nie mogłem skonsumować tej całej radości. To były ostatnie miesiące 2019 r. I jak stanąłem na nogi fizycznie, to dostałem mocno psychicznie, bo przyszła pandemia. Dla mnie najlepszym lekarstwem na deprę od zawsze była praca – nie jestem żadnym odkrywcą, ale to mogę powiedzieć jako praktyk. Poza moimi małymi mopsami, oczywiście. I wiedziałem, że jak zajmiemy się nową płytą, to będzie mi lepiej.

Dużo się u Ciebie wtedy zmieniło?

Nie życzę nikomu wylewu czy żadnej innej choroby. Ale z pewnością zmieniła mi się percepcja, tak ci powiem szczerze, dziewczyno. Zawsze starałem się mieć dystans do swojego ego, kariery – ale wiadomo, każdy lubi być poklepywany po ­ramieniu, ja też mam w sobie taki pierwiastek. Lubię patrzeć na te moje złote płyty, które wiszą w tym pokoju, jara mnie to. Ale takiego luzu i dystansu do tego, jaki mam teraz, to nie znałem przed chorobą.

A ta nowa płyta, jaka ona jest?

Otwiera ją kawałek „Ja ciebie kocham” i to jest wołanie pandemicznego miasta. Napisałem ją, kiedy jeździłem po opustoszałej Warszawie. Leci to tak: „Popatrz na światła miasta / nie ma nikogo / pusto jest / dziś wszyscy w swoich bunkrach samotnie oswajają śmierć”. A potem refren: „Chcę ci powiedzieć, ja ciebie kocham, to słowo musi znaczyć coś. Wiesz, stara zabawa z popiołem w oczach, ten stary dreszcz, ta stara złość”. Czyli takie „I love you” Anno Domini 2022. Z prostym przesłaniem: chcę ci powiedzieć „kocham cię”, człowieku.

My zawsze chcieliśmy być czymś pozytywnym dla ludzi, dla wszystkich. Graliśmy wszędzie: w więzieniach i w kościołach, na eventach korpo i dla studentów, dla oldersów i młodziaków.

Na nowej płycie śpiewa z Tobą Kasia Sienkiewicz z zespołu Kwiat Jabłoni. Wokalistka z młodego pokolenia.

Chciałem zrobić taki duet międzypokoleniowy, szukaliśmy młodej dziewczyny. Gdy Kasia przyszła do studia na nagrania, to powiedziała mi, że to dla niej zaszczyt robić coś z nami. A mama opowiedziała jej, że na pierwszym koncercie T.Love to była jeszcze w jej brzuchu. Taka pętelka czasowa. A „Pochodnia”, którą razem śpiewamy, to kawałek miłosny.

Lubię rozmawiać z ludźmi młodymi, jeśli chcą ze mną gadać. Interesuje mnie, co ich jara. Nie udaję młodzieżowca, ale nie jestem w kontrze do współczesności. W latach 20. nowością był jazz, w latach 50. rock and roll, potem przyszedł punk, a jeszcze później hip-hop. Ciągle się coś zmienia, pojawiają się nowe rzeczy. ­Zaczynaliśmy, gdy był winyl, potem kaseta, dopiero później przyszły płyty, a teraz rządzi cyfra. Nie chcę być gościem, który mówi, że zajebiście to było w Jarocinie w latach 90., a dziś sama komercha. Świat się musi zmieniać. A ja kocham współczesność i staram się być w niej sobą.

Niedawno zacząłeś uczyć się śpiewać.

Jak wyszedłem z tych wszystkich koszmarnych rzeczy związanych z chorobą, to potrzebowałem na nowo nauczyć się operować głosem. Moja nauczycielka śpiewu, Almira, też jest dużo młodsza ode mnie, ma 27 lat. Nigdy wcześniej nie uczyłem się profesjonalnie śpiewać i stwierdziłem, że teraz jest dobry moment. To ciekawe doświadczenie – bo niby tyle lat jestem już na scenie, śpiewam, krzyczę.

Nowa płyta ma tytuł „Hau hau” – co to za okrzyk?

Że żyjemy, jesteśmy. Hello! Hau, hau! Oczywiście pomijam tutaj moją miłość do psów.

Od zawsze ją miałeś?

Za dzieciaka, wychowując się w bloku, miałem tylko chomika. Kiedy poznałem Martę i zamieszkaliśmy razem na Żoliborzu, to miała wtedy swojego pieska. I wszczepiła we mnie miłość do zwierząt: do psów, kotów. Zwierzę to też domownik. Gluś, nasz mops, był na okładce mojej solowej płyty. Kiedy odszedł, następnego dnia miałem zaplanowany koncert do zagrania, to było zajebiście ciężkie.

W moim życiu jest teraz czas pożegnań. W tym roku pożegnałem tatę. Był starszym, bardzo schorowanym panem, a jeszcze na koniec przygniótł go covid.

Na nowej płycie jest o nim piosenka, „Tomek”.

O nim i dla niego. Nie jest to kawałek biograficzny, ale dużo w nim mojego taty. Ostatni rok byliśmy bardzo blisko. Odszedł w pokoju i w spokoju, i myślę, że jest we właściwym miejscu. I mi to też daje taki spokój.

Mniej się boisz tego, co będzie później?

Wydaje mi się, że oswoiłem sobie lęk przed śmiercią. On gdzieś tam jest, ale mniejszy. Nie powiem, że mi to wisi, że to tylko „pif-paf”, bo każdy chce żyć.

Przez lata pisałem i śpiewałem sporo o śmierci, ale nie byłem z nią oswojony. Teraz jestem. Przyjmę to z pogodą. Nie, „z pogodą” to chyba złe słowo. Przyjmę to z pokorą. Nikt nie wie, ile nam zostało czasu. Ja się cieszę, że po chorobie dostałem ten czas jakby na nowo. Łatwiej żyć bez lęku niż przez całe życie takimi plastelinami – alkoholem, seksem, pracą, pieniędzmi – zaklejać dziury, przez które on przenika. Z nim trzeba się zmierzyć na golasa, takim, jakim się jest naprawdę.

A Twoja codzienność teraz?

Żyję dużo wolniej. Zaraz się zacznie ten młyn koncertowy, szybszy tygiel, ale po chorobie stawiam sobie granice, nie wchodzę w wiele rzeczy. Mam jakiś plan, ale też dużo więcej mam czasu na rzeczy, na które nie miałem go wcześniej – żeby zastanowić się nad tym, że wreszcie jest wiosna, patrzeć na zielone. Może ta choroba była po coś? Nie wiem, ale przemeblowało się u mnie trochę.

Jednak za sceną zatęskniłeś.

Bo być na scenie to zajebiste uczucie. Sława i muzyka to mocne afrodyzjaki, a showbiznes to w pewnym sensie niebezpieczne zajęcie. Dużo ludzi klepie cię po plecach, mnóstwo kobiet dookoła, leją ci to czy tamto, bierzesz to czy tamto. To jest tak jak na rollercoasterze, emocje są silne, można odlecieć. Trzeba mieć mocny charakter albo totalne zdrowie. Albo mieć blisko siebie kogoś, kto cię utrzyma przy ziemi.

Tylko jak utrzymać przy ziemi tego chłopaka z zespołu?

Związki są trudne. Z Martą, moją żoną, jesteśmy razem od prawie 40 lat. Kawał czasu.

To jaki jest ten sposób?

W romantycznej sytuacji długoletniej każdy musi wiedzieć, kiedy taktownie wyjść do innego pokoju. I każdy musi mieć ten swój pokój – niekoniecznie metrażowo, ale metaforycznie. Trzeba też wiedzieć, kiedy z niego wyjść i się spotkać. Są pokusy, chłopakom czy dziewczynom odwalało i będzie odwalać. Ja już to na szczęście mam za sobą. Miałem taki moment, to było w latach 90., ale nie mocny, na szczęście. Każdy musi przejść lekką odwałkę, ważne, żeby wrócił. Wierność jest trudna, niełatwo być fair – to też jest fragment mojej piosenki.

Cytuję dzisiaj sam siebie w dużych dawkach, to nie jest trochę obciachowe?

Na jubileusz to chyba możesz. Lubisz obchodzić rocznice?

40 lat T.Love to jedno, a nowa płyta, którą z tej okazji wydajemy, to druga sprawa. Nie chcieliśmy robić takiego przewidywalnego scenariusza: „Chłopaki, zbierzemy się, zagramy traskę, będzie T.Love symfonicznie, T.Love akustycznie, T.Love plus goście”. Dla mnie to trochę słabe. Chcieliśmy uczcić to powrotem na scenę. Zebrałem skład zespołu z czasów płyty „King”, bo dla mnie to jeden z tych ważniejszych. Znamy się jak łyse konie, upiliśmy się tysiąc razy, pobiliśmy się tysiąc razy, jeden drugiemu odbił dziewczynę tysiąc razy – no może nie tysiąc, ale wiesz, o co chodzi.

Pewnie, że można odcinać kupony, a T.Love ma dużo przebojów. Lubię ten cytat, gdy David Bowie zapytany, jak ocenia swoją karierę i wkład dla muzyki, powiedział, że „jesteś tak dobry jak twoja ostatnia płyta”. I ja się z tym zgadzam.

Masz poczucie, że Wam się udało? Tobie, zespołowi?

T.Love wyszło wszystko. Są gorsze płyty, są gorsze piosenki, ale gdyby wszystko było zajebiste, to byłoby to wręcz podejrzane. Muszą być wpadki. Zespół był parokrotnie na krawędzi rozpadu, ja byłem w różnych stanach. Nie może ciągle być super. Lubię o życiu myśleć jak o sinusoidzie: musisz być w dołku, żeby być na górze, nie ma opcji. W tym jest kolor człowieczeństwa. Przeszliśmy przez te 40 lat z własną stylówą i ludzką godnością: nie staliśmy się jakimiś błaznami estrady, a ja i moi koledzy żyjemy z tego, co lubimy, i jeszcze dostajemy dużo dobrego od ludzi.

Czyli to jest to słynne spełnienie?

Z jednej strony mamy teraz ciężkie czasy, a z drugiej jestem tak szczęśliwy, jak nigdy nie byłem. Oczywiście martwię się światem, bardzo. Do wczoraj gościłem w domu siedmioosobową ukraińską rodzinę, cztery kobiety z trójką małych dzieci. Uciekli przed wojną i ryczałem, jak już położyli się spać. Te uczucia się we mnie mieszają. Mogę sobie myśleć o przyszłości i planować, ale nie wiadomo, co będzie za chwilę, dookoła jest strasznie. I jeżeli jakakolwiek moja piosenka może kogoś podnieść na duchu choć na moment, jeśli ktoś się uśmiechnie na ­koncercie, to będę się z tego bardzo cieszył.

W latach 90., po wydaniu płyty „Prymityw”, do garderoby po koncercie, chyba to było we Wrocławiu, przyszła para narkomanów, totalnie ciężkich heroinistów. Dziewczyna i facet. I powiedzieli mi wtedy, że oni dzięki tej płycie wyszli z heroiny. Nie zapomnę tego nigdy. Jeżeli dwie osoby mogły wyjść z największego gówna dzięki czemuś, co ja zrobiłem, to czego mogę chcieć więcej? ©℗

ZYGMUNT „MUNIEK” STASZCZYk (ur. 1963) jest muzykiem, wokalistą i autorem tekstów. Lider zespołu T.Love, który obchodzi w tym roku 40. rocznicę powstania. 22 kwietnia ukaże się nowa płyta zespołu, zatytułowana „Hau hau”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego, szefowa serwisu TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem Powszechnym” związana od 2014 roku jako autorka reportaży, rozmów i artykułów o tematyce społecznej. Po dołączeniu do zespołu w 2015 roku pracowała jako… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2022