E-migranci

W styczniu 2009 r. pewna samotna matka trójki nastolatków wcisnęła przycisk „wyłącz” i na pół roku odseparowała rodzinę od internetu, telefonu i telewizora. O dziwo, wszyscy przeżyli.

27.01.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

Tak mniej więcej mógłby brzmieć medialny komunikat relacjonujący skutki eksperymentu, którego Australijka Susan Maushart dopuściła się pięć lat temu, żeby potem to opisać w książce „E-migranci”. Podsumowujący fakty dziennikarze powinni jeszcze dodać: „Nie odnotowano obrażeń na ciele ani umyśle”. Bo istotnie – w czasach, gdy dzięki smartfonom i darmowemu wifi możemy być podpięci do sieci 24 godziny na dobę, przeglądając wiadomości w łóżku, podczas randki czy w toalecie, decyzja o dobrowolnym cyfrowym detoksie może budzić grozę nie mniejszą niż biwakowanie na Alasce. Reakcje bywają różne: od niedowierzania, że jest taki detoks w ogóle możliwy, aż po pełną trywializację tematu, „bo przecież to żadna sztuka”.

Sam pomysł na czasową ucieczkę od cywilizacji nie jest oryginalny. Nic dziwnego, że patronem poczynań Maushart stał się Henry David Thoreau, XIX-wieczny pisarz i poeta, który oddzielił się od świata, zamieszkawszy we własnoręcznie wzniesionej chacie nad stawem Walden. „Zamieszkałem w lesie, ponieważ chciałem żyć świadomie. Chciałem czerpać ze źródeł życia samą jego istotę. Odrzucić wszystko, co nie było nim, by w godzinę śmierci nie odkryć, że nie żyłem”... „Nadmierne bogactwo pozwala kupować jedynie to, co zbyteczne. Potrzeby duchowe zaspokaja się bez pieniędzy”. ...Tego rodzaju przemyślenia Thoreau służą dziś za drogowskaz dla blogerów mieniących się minimalistami, zwolennikami dobrowolnej prostoty albo dobrego życia, począwszy od Leo Babauty, autora popularnego „Zen Habits”. Ich czytelnikom nie trzeba tłumaczyć znaczenia hasła „digital sabbatical”, bo praktykują cyfrowe odłączenie co jakiś czas – a przynajmniej tak deklarują. To także ci, którzy linkują na Face­booku „sto czynności, które można wykonać zamiast przeglądania internetu” albo puszczają w obieg memy w rodzaju „Wyłącz komputer i zacznij żyć naprawdę”.

Oraz inni, cisi bohaterowie, niepostrzeżenie likwidujący swe profile bez wcześniejszego rozgłaszania decyzji o porzuceniu sieci.

DECYDUJĄCE CIĘCIE

Jest ich coraz więcej, odkąd w 2004 r. – jak przypomina w książce Maushart – internetowy gigant Yahoo! współsponsorował badanie, w którym 28 osób w trzynastu gospodarstwach domowych zgodziło się obywać przez dwa tygodnie bez dostępu do internetu i prowadzić dziennik swoich doświadczeń (efekt? frustracja i poczucie znalezienia się poza kręgiem powiązań). Niektórzy zyskują dzięki temu pieniądze i sławę, jak brytyjski dziennikarz Carl Honore, który mniej więcej w tym samym czasie zaczął mieć dość nieustannego pędu. Olśnienie przyszło na rzymskim lotnisku, gdy przestępował z nogi na nogę w kolejce do hali odlotów. Drażniła go bezczynność. Na szczęście pod ręką była gazeta. Zaczął ją wertować, przyzwyczajony do szybkiego prześlizgiwania wzrokiem po nagłówkach. Jeden przykuł jego uwagę. „Jednominutowa bajka na dobranoc” – czyli taka, jaką sam najchętniej czytałby swojemu synowi, żeby nie marnować cennego czasu. „Tylko ile warta byłaby taka bajka? – pomyślał nagle Honore. – Czy ja już do reszty oszalałem?”. I postanowił zmienić tryb życia na bardziej świadomy (czytaj: również bez nieustannego podłączenia do sieci i innych nowoczesnych technologii, choć jego eksperyment miał szerszy wymiar). A potem opisał to w bestsellerowej „Pochwale powolności”.

Dwa lata temu z internetu zrezygnował na rok Paul Miller, dziennikarz portalu The Verge. Zarabiał dzięki sieci, więc rzucił pracę i przeprowadził się do rodziców, gdzie planował czytać i pisać książki. Izabela Meyza i Witold Szabłowski przez pół roku, na potrzeby książki „Nasz mały PRL”, starali się żyć tak, jakby poprzedni ustrój wciąż istniał – a w PRL, jak wiemy, nie było ani laptopów, ani telefonów komórkowych, nie mówiąc o internecie. Krzysztof Gonciarz, dziennikarz zajmujący się grami wideo, rok temu spędził na internetowym odwyku miesiąc.

Jakimi jeszcze motywami kierują się cyfrowi uciekinierzy? – To brzmiało jak ciekawe wyzwanie, prawie niemożliwe do zrealizowania dla kogoś, kto pracuje w internecie. Poza tym czułem, że trochę nie panuję nad swoim korzystaniem z sieci – mówi Gonciarz w rozmowie z „Tygodnikiem”.

Co ciekawe, najtrudniejsze okazały się dla niego przyziemne czynności – realizowanie czegokolwiek: przelewów bez dostępu do bankowości internetowej oraz księgowość. – W tym jednym przypadku zrobiłem wyjątek, bo nie miałem jak dostarczyć papierów księgowej bez sprawdzenia maila oraz wejścia na internetowy system fakturowania – zaznacza.

Paul Miller napisał na portalu The Verge, że nie chciał „czuć się jak chomik, biegający w kółko za e-mailami, zalewem wiadomości pozbawiającym zdrowia psychicznego”. Jednak różnica między nim i Gonciarzem a Maushart polega na tym, że był to ich własny wybór, ona zaś zafundowała technologiczno-informacyjny detoks również dzieciom. I to bynajmniej nie kilkulatkom, jak Marianna, córka autorów „Naszego małego PRL-u”, lecz przedstawicielom pokolenia cyfrowych tubylców, ludzi w wieku 15-25 lat, uzależnionym od wspomnianego środowiska na tyle, że jak pokazało badanie przeprowadzone przez brytyjskie Muzeum Nauki, czterech na pięciu spośród nich odczuwa „zagubienie” bez dostępu do internetu. To pokolenie syndromu FOMO – Fear of Missing Out, czyli strachu przed tym, że ilekroć jesteś offline, coś cię omija.

UTRACONA NIEWINNOŚĆ

Nie chodzi bowiem o zwykłe przyzwyczajenie czy techniczną biegłość, pozwalającą na budzącą zdumienie starszych wielozadaniowość, w efekcie której – jak wynika z cytowanej przez autorkę „E-migrantów” ankiety „Los Angeles Times” i Bloomberga z zamierzchłego już 2006 r. – podczas odrabiania lekcji 84 proc. uczniów potrafi jednocześnie słuchać muzyki, 47 proc. oglądać telewizję, a 21 proc. wykonuje naraz trzy lub więcej zadań. Nicholas Carr zdołał udowodnić w cytowanej już na łamach „TP” książce „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg”, że zmieniają się nie tylko nasze nawyki, lecz i mózg, który jest narządem niesłychanie plastycznym – praktycznie przez całe życie neurony zrywają stare połączenia i tworzą nowe. Jest z nimi trochę tak, jak w obiegowej mądrości: „narząd nieużywany ulega uwstecznieniu”. Upraszczając – w mózgu zachodzą reakcje chemiczne, które rejestrują i utrwalają w sieci neuronów nasze doświadczenia. Każde zadanie aktywuje inny zestaw neuronów, a jeśli się co jakiś czas powtarza, utrwala połączenia między nimi – na poziomie biologicznym tworzy się to, co określamy jako rozmaite przyzwyczajenia (i dlatego tak trudno się ich pozbyć). Ale, niestety, proces działa też w drugą stronę: jeśli przestajemy dostarczać neuronom dotychczasowych bodźców, po pewnym czasie wspomniane połączenia słabną.

Dlatego też im więcej czasu spędza się przed komputerami i innymi urządzeniami mobilnymi, czatując, śląc wiadomości tekstowe, wrzucając do sieci filmiki i przeglądając strony, tym szybciej można utracić zdolności ćwiczone w erze analogowej. Praca intelektualna w starym wymiarze – komponowanie długich zdań tekstu, czytanie książek ze zrozumieniem – aktywuje i wzmacnia inne zestawy neuronów, niż przeglądanie stron internetowych czy ­esemesowanie. „W mózgu czytelników książek szczególnie aktywne okazują się obszary związane z językiem, pamięcią i przetwarzaniem bodźców wizualnych, w niewielkim zaś stopniu obszary przedczołowe, które uczestniczą w podejmowaniu decyzji i rozwiązywaniu problemów” – pisze Carr. Im częściej oddajemy się któremuś z tych trybów pracy, tym bardziej się na niego przestawiamy, a mózg zaczyna wykorzystywać nieużywane neurony i synapsy do tych działań, które „podsuwamy” mu jako pilniejsze i częściej wykonywane. Stąd kłopot, by wrócić łatwo na stare tory.

Cyfrowym tubylcom i uzależnionym od sieci przedstawicielom innych pokoleń łatwiej wykonywać wiele czynności naraz niż komuś, kto nigdy nie nauczył się posługiwać internetem, bo właśnie te cechy ulegają wzmocnieniu. Z drugiej strony może nagle okazać się, że nie umieją sklecić sensownie dłuższego zdania lub zapomnieli wszystko, czego nauczyli się kiedyś na studiach w toku tradycyjnej lektury.

Na szczęście nasze połączenia mózgowe mają niesamowitą zdolność do odbudowy. Nic nie jest stracone raz na zawsze. Jeśli ktoś raz nauczył się głębokiej lektury, będzie sobie mógł przypomnieć, jak korzystać z tej umiejętności. Najsensowniejszą strategią byłaby więc zasada równowagi – starać się połączyć jedno i drugie, czyli dzielić rozsądnie czas między pracę z internetem i czas offline. A to łączy się z koniecznością robienia dłuższych detoksów, bo powracanie w stare tryby przyswajania i wymiany informacji nie następuje od razu.

Dlatego Susan Maushart pozostawiła sobie i potomstwu otwartą furtkę. Zakaz używania technologii obowiązywał wyłącznie w domu i w samochodzie. Poza granicami określonej w ten sposób enklawy mogli korzystać z uroków cyfrowego świata, lecz w sposób reglamentowany. Uniknęła tym samym pułapki, w jaką wpadli bohaterowie „Naszego małego PRL-u”, których eksperymentowi zarzucano sztuczność, gdy słabym punktem okazała się niemożność całkowitego odcięcia się od współczesnego otoczenia.

POWRÓT DO EDENU

Dla Maushart, poza natłokiem cyfrowych bodźców, skutkujących doświadczaniem na własnej skórze zjawiska zwanego paradoksem wyboru (im więcej opcji, tym trudniej się na którąś zdecydować), poza tęsknotą za czasami, kiedy technologia nie rządziła rodzinnym życiem, oraz chęcią przejścia na informacyjną dietę, istotna była jeszcze jedna kwestia – a mianowicie kontakty międzyludzkie. „Nasze, w cudzysłowie, pokoje rodzinne są dziś stacjami dokującymi. Mamy pięć czy sześć setek »przyjaciół«, a nie znamy własnych sąsiadów. Sprzymierzamy się ze »społecznościami« zawiązanymi na tak błahej podstawie, jak wspólne zamiłowanie do bekonu czy wspólna niechęć do powoli chodzących osób. I wcale nie uszlachetnia tego przedsięwzięcia fakt, że robimy to z przymrużeniem oka. (...) Jesteśmy dużo, dużo lepiej połączeni, a zarazem grozi nam wyraźne niebezpieczeństwo zapomnienia, jak się nawiązuje relacje z ludźmi” – napisała Maushart w trakcie eksperymentu.

Choć nie przebiegł on całkowicie bez skutków ubocznych, przynajmniej pod tym względem jej się udało. Odłączeni od sieci cyfrowi tubylcy musieli poszukać sobie innych zajęć. Odkryli gry planszowe, słuchanie muzyki, a nawet – o dziwo – czytanie książek. Zaczęli rozmawiać i jeść rodzinne posiłki, co dotąd nie mieściło się im w głowie.

W przypadku Paula Millera z początku wszystko szło gładko: schudł siedem kilogramów, napisał pół książki, stał się lepiej zorganizowany i komunikatywny. Minęło jednak pół roku i zamiast siedzieć przed komputerem wpatrzony w Facebooka, coraz częściej zalegał na kanapie, oglądając filmy lub przesypiając pół dnia. A przy tym ignorując wiadomości głosowe od poszukujących jego towarzystwa znajomych.

Jego pierwszy wpis po powrocie zaczynał się od słów: „Myliłem się”. I dalej: „Jest wiele rzeczywistości w świecie wirtualnym i wiele wirtualności w świecie rzeczywistym. Internet to przynajmniej coś, czego używamy razem”.

Krzysztof Gonciarz do punktu wyjścia wracał stopniowo. Tuż po powrocie internet wydawał mu się męczący, więc próbował przez kilka tygodni funkcjonować w nim na pół gwizdka, ale krok po kroku to postanowienie się rozmyło. – Da się odciąć od sieci w ramach pewnego pokazu, eksperymentu z samym sobą, ale nie wiem, czy można to zrobić na stałe. Na pewno nie, jeśli się żyje z działalności w internecie – mówi, podkreślając jednak, że nie dostrzega żadnych strat wynikających z czasowego odłączenia. – Zyskałem właściwą perspektywę, zrozumiałem lepiej, jak zmienia on nasz sposób myślenia o wielu sprawach, jak zmienia nasze zachowanie. Kiedy pozbawiony internetu jechałem taksówką, zwykle rozmawiałem z taksówkarzem, zamiast jak dotąd klikać w smartfona. Trudno mi osądzać, czy pogawędka o niczym jest bardziej wartościowa niż czytanie maili, ale wydaje się naturalniejsza.

Być może wiele zależy od czasu trwania odwyku i jego restrykcyjności – jak w przypadku radykalnych diet. Ci, którzy się im poddają, krótko po zrzuceniu reżimu wracają do dawnej wagi, albo tyją jeszcze bardziej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2014