Dzwon i działo

W czasach dawniejszych im bardziej cisza panowała nad światem, tym chętniej władzę nad nim oddawała pojedynczym, wyrazistym dźwiękom.

01.07.2019

Czyta się kilka minut

 / MICHAEL KRUTZENBICHLER / GETTY IMAGES
/ MICHAEL KRUTZENBICHLER / GETTY IMAGES

Zanim nadszedł wiek XX, głos dzwonu był jednym z sygnałów mających pierwszorzędne znaczenie w życiu społeczeństw, chyba najbardziej podniosłym dźwiękiem słuchanym wspólnie. Nie przestając służyć jako boskie medium i pozostając narzędziem kościoła, spełniał też funkcje praktyczne, był punktem orientacyjnym w czasie i przestrzeni i przydawał się do określania odległości.

Jest też ostatnim dźwiękiem z przeszłości, który zachował rolę regulatora życia społecznego do dzisiaj, choć dźwiga ją z coraz większym trudem. Będzie ją jednak dźwigał przynajmniej tak długo, jak długo wiemy, słysząc dzwonienie w południe, że są to dzwony „na Anioł Pański”, a w niedzielny poranek, że biją „na mszę”. Są to już tylko szczątki szczególnego związku dzwonów z symboliką chrześcijańską i choć mogłyby być traktowane jak dźwiękowe relikwie, najczęściej

traktowane są nijak, nie zwraca się na nie uwagi. Taki los dzwonu jest pochodną losu, jaki człowiek zgotował w kilku ostatnich stuleciach własnemu środowisku, w tym środowisku akustycznemu. Istotnym rysem tego losu jest wypędzenie ciszy z jej ostatnich enklaw. R. Murray Schafer pisał także i o tym, w „Muzyce środowiska”, gdzie zwracał uwagę na obszary i okresy ciszy umożliwiające niegdyś wyciszenie się i duchową regenerację człowieka:

„Nawet w centrach miast były ciemne, ciche sklepienia kościołów i bibliotek lub zacisza salonów i sypialni.

Poza granicami tętniącego miasta dostępna była wieś z uspokajającym szmerem dźwięków natury. Były również okresy spokoju. Dni święte, zanim stały się świętami, były ciche.

W całym chrześcijaństwie niedziela, nim przekształciła się w dzień zabawy, była najspokojniejsza. Znaczenie tych oaz ciszy wykraczało daleko poza cele, dla jakich je ustalono. Dzisiaj widzimy, że są one niszczone. Park miejski usytuowany jest tuż przy drodze, biblioteka sąsiaduje z miejscem budowy lub rozbiórki, kościół znajduje się tuż przy lądowisku helikopterów” (przeł. Danuta Gwizdalanka).

Pod jednym dzwonem

Robert Losiak, który w 2011 r. badał recepcję dźwięków świątyń we Wrocławiu m.in. za pomocą ankiety, odnotował w odniesieniu do znaczącej części badanych, że „dzięki udziałowi w ankiecie uświadomili sobie fakt obecności dźwięków dzwonów w ich codziennym życiu”. Wyjaśnia to za pomocą znowu schaferowskiej kategorii pejzażu dźwiękowego lo-fi (czyli takiego, w którym głos dzwonu ginie w natłoku innych dźwięków), choć czujnie zauważa, że do podobnych wniosków doszli badacze audiosfery wsi.

Wydaje mi się, że pies jest pogrzebany całkiem blisko: to słuchanie stało się współcześnie lo-fi, po prostu człowiek nauczył się słuchać tak nieuważnie, że potrafi nie słyszeć dźwięków, które słyszy. W czasach dawniejszych im bardziej cisza panowała nad światem, tym chętniej władzę nad nim oddawała przejściowo pojedynczym, wyrazistym dźwiękom. Dzięki temu głos ludzki czy zwierzęcy mogły kiedyś być miarą służącą porządkowaniu przestrzeni, niemalże miarą odległości.

O ile do określania małych rozmiarów i dystansów przydawały się części ciała człowieka (paznokieć, stopa, łokieć), o tyle większe odległości wytyczał właśnie zasięg głosu ludzkiego albo ryku bydła. Literatura dostarcza nam przykładów tego w ilości wystarczającej aż nadto. „Odległość wołania” znajdujemy np. w „Odysei”, ale też – pod nazwą „klikowiszcze” – na Polesiu (w opracowaniach Moszyńskiego i Ossendowskiego, ale i w ustach bohatera „Ptasiego gościńca” Haliny Auderskiej).

Dźwięk dzwonu, jako bardziej donośny od krzyku czy ryku, również służył określaniu odległości; mało tego, przydawał się też jako wyznacznik przynależności administracyjnej. W łacinie bardzo już dawno utarło się wyrażenie sub una campana, czyli „pod jednym dzwonem”, znaczące tyle co „w jednym okręgu”, na obszarze tej samej parafii lub jurysdykcji. Pierwotnie „pod jednym dzwonem” oznaczało po prostu przypisanie człowieka do kościoła, jeden z aspektów jego tożsamości: w zależności od tego, z której wieży kościelnej wierni słyszeli dzwon, poczuwali się do członkostwa tej, a nie innej parafii.

Z przynależności tej wynika poczucie wspólnoty, którą Schafer określił mianem „wspólnoty akustycznej”. Wspólnota taka rodzi się między ludźmi słyszącymi ten sam dzwon albo śpiew tego samego muezzina, ale także słyszącymi ten sam pociąg, ten sam zegar ratuszowy czy tę samą syrenę fabryczną.

Dzwon zajmuje królewską pozycję w świecie instrumentów, a głos jego jest jednym z najbardziej niezwykłych w świecie dźwięków. Dzieje się tak z wielu powodów. Na te związane z życiem społecznym zwrócili szczególną uwagę francuscy historycy, Lucien Febvre z pierwszego i Alain Corbin z trzeciego pokolenia École des Annales. Dźwięk dzwonu stanął w centrum ich zainteresowań niewizualnymi aspektami minionego świata, które uczyniły pierwszego dziadkiem, a drugiego ojcem chrzestnym nowej dyscypliny, antropologii zmysłów (nazwa ta pierwszy raz pojawiła się we wstępie do angielskiego wydania pracy Corbina o wyobraźni kształtowanej przez zapach).

W środku XX w. Febvre, badając XVI-wieczną religijność m.in. na podstawie tropów pozostawionych w wierszach poetów Plejady oraz Clémenta Marota i Jeana Boucheta, pisał: „Jesteśmy ludźmi cieplarnianych warunków, tamci byli ludźmi wolnego powietrza. Ludźmi bliskimi ziemi i wiejskiego życia. Ludźmi, którzy nawet w swych miastach odnajdywali wieś, jej zwierzęta i rośliny, zapachy i hałasy. Ludźmi otwartej przestrzeni, widzącymi, ale także czującymi, słuchającymi, węszącymi, wyczuwającymi, wdychającymi naturę wszystkimi zmysłami”.

W efekcie Febvre doszedł do głośnej tezy, która pewnie już na zawsze pozostanie kontrowersyjna, że 500 lat temu ucho mieszkańca Europy dzierżyło prymat nad okiem w postrzeganiu świata. Jego zdaniem kres tej prawidłowości przyniósł wiek XVII zafascynowany regułami geometrii i skupiony na świecie form, jednak Corbin widział ją jeszcze w wieku XIX, czemu dał wyraz w pracy z 1994 r., przełożenie tytułu której, owszem, zaryzykuję: „Dzwony ziemi. Pejzaż dźwiękowy i kultura wrażliwa w kampaniach wsi francuskiej XIX w.”.

Przekład dlatego jest ryzykowny, że autor prowadzi tu grę znaczeniami, którą w polszczyźnie trudno oddać, a już na pewno nie da się tego zrobić z lekkością, jaką ma oryginał. W każdym razie „kultura wrażliwa” to kultura także w sensie uprawy rolnej, kampanie zaś mają znaczenie roku gospodarczego, przechowane u nas chyba tylko kiedy mowa o „kampanii cukrowniczej”, a przywołują też nazwę dzwonu z języków romańskich. Natomiast „pejzaż dźwiękowy” to już pożyczka od Schafera. Dodajmy, pożyczka na zasadzie wzajemności, bo i Schafer, podzielając przekonanie myślicieli Annales o szkodliwości wizualnie zorientowanej percepcji, wiele od nich czerpał.

Stateczny krok wieśniaka

„Dzwony ziemi...” to praca fundamentalna także dla kampano- logii. Corbin pisał tu: „Emocjonalny stosunek do dzwonu pomagał wytworzyć poczucie przynależności terytorialnej u osób żyjących w zasięgu jego dźwięku. Słysząc bijący dzwon, wieśniacy, mieszczanie i ludzie »z fachem w ręku« w dawnych śródmieściach doświadczali poczucia zakorzenienia w przestrzeni (...).

Dzwonnica wyznaczała swym zasięgiem przestrzeń odpowiadającą szczególnemu pojęciu przynależności terytorialnej, warunkowanemu przez wymóg osobistej znajomości. Dzwon wzmocnił podziały między wewnętrznym a zewnętrznym, o czym można wywnioskować z pejoratywnego użycia określeń takich jak l’esprit du clocher [„duch dzwonnicy” – francuskie określenie mentalności „zaściankowej”, o wąskich horyzontach, partykularnej – JP]. Marcel Maget zidentyfikował zestaw koncentrycznych kręgów wyznaczający strefę osobistej znajomości, strefę związków małżeńskich, strefę zajęć w czasie wolnym i strefę odgłosów, która definiuje stopnie społecznej zażyłości w środowiskach wiejskich. Zasięg dzwonu należy analizować w bardzo podobny sposób.

Na tę przestrzeń akustyczną nie wpłynęło w większym stopniu przyspieszenie, które przetoczyło się przez XIX wiek i przyniosło ze sobą tendencję do mobilności i prędkości. Słuchanie dzwonu powołuje przestrzeń ze swej natury nieśpieszną, zachowawczą względem tego, co obejmuje swym zasięgiem, i przypominającą świat, w którym chodzenie było głównym sposobem poruszania się. Jest to dźwięk dostosowany do statecznego kroku wieśniaka.

Terytorium wytyczone przez zasięg dzwonu spełniało klasyczny kanon piękna – schemat kołyski, gniazda i izby. Była to zamknięta przestrzeń zorganizowana przez dźwięk emitowany z jej środka. (...) Najważniejsze funkcje dzwonnicy polegały na podniesieniu alarmu i utrwaleniu więzi wspólnoty. Ustalony został więc zarówno związek między dzwonem a granicą, jak i związek między biciem w dzwony a procesją. Oba służyły do ​​zdefiniowania przestrzeni o łatwo czytelnych granicach. Jednocześnie powstała inna korelacja: od głośności dzwonu zależała wielkość parafii lub gminy. Ważna była gwarancja, że żadna część tego terytorium nie pozostanie głucha na publiczne ogłoszenia, alarmy lub nakazy, i że nie będzie obszarów odizolowanej przestrzeni, w której tożsamość słuchowa pozostałaby nieokreślona i zagrożona niemożnością szybkiego zgromadzenia. (...)

W XIX w., przynajmniej na wsi, bicie dzwonu określało przestrzeń, w której prócz niego słychać było tylko pofragmentowane, nieciągłe dźwięki, z których żaden nie mógł rywalizować z dzwonnicą. W końcu nie było jeszcze samolotów, które obecnie są w stanie konkurować z dzwonami, przytłaczać je, a przede wszystkim neutralizować ich dźwięk. Dźwięki rozchodzące się w powietrzu zaczęły tracić wymiar sakralny. Od zarania XX wieku dzwon i działo przestały być jedynymi rywalami potężnego pioruna.

Monotonny hałas motoru spalinowego, silnika elektrycznego lub wzmacniacza również był nieznany. Do tej pory ludzie lubili być ogłuszani sporadycznie, głównie przez dzwonienie dzwonów, ale także przez huk armatnich wystrzałów lub wybuchy fajerwerków, a wszystko to uznawane było za niezbędne elementy publicznie wyrażanej radości.

Charivari, czyli »kocia muzyka«, postrzegana przez nas jako niemiły zgrzyt, była jeszcze bardziej doceniana za łamanie zwyczajowej ciszy i za jej powiązania ze strukturą krajobrazu słuchowego. Powtarzam jednak, że nic w takim środowisku nie mogło rywalizować z dzwonem”.

Tasaki, szczypce i skrzypce

Nad charivari warto zatrzymać się chwilę, nie tylko dlatego, że to słówko rzuca się w oczy, wręcz domaga się uwagi. Ów rodzaj obrzędowej wrzawy występował w kulturze Francji i Anglii przez kilka stuleci, co najmniej od średniowiecza, od czasów „Roman de Fauvel” po czasy Thomasa Hardy’ego. Był to hałas obrzędowy, ale w żadnym razie święty i gdyby porównać go do bicia w dzwony, to chyba tylko do bezładnego walenia w nie w ogóle nieprzypominającego „statecznego kroku wieśniaka”.

Najczęściej charivari rzeczywiście przyjmowała postać kociej muzyki i była wyrazem społecznej kontroli nad życiem członków społeczeństwa, w szczególności nad pożyciem małżeńskim. W wiekach średnich, kiedy z powodu przeszkód kanonicznych nie można było udzielić narzeczonym ślubu kościelnego, zawierano czasem świecki ślub „ludowy”, po części będący parodią ślubu „prawdziwego”.

Parodia ta widoczna była może najbardziej w oprawie muzycznej, gdyż instrumentalistami nie byli wówczas muzycy z prawdziwego zdarzenia, ale samorzutnie zgłaszający się ochotnicy, przy czym za instrument mogło służyć wszystko, co wydawało dźwięk. Uczestnicy charivari przebierali się w nietypowe stroje, aby taką maskaradą poniżyć trochę nowożeńców i ich związek, ale jednocześnie wyrazić jednak radość z faktu, że postanowili się mimo wszystko pobrać. Zabawie towarzyszyły nieraz złośliwie dobierane figury, np. kukła niezadowolonego z małżeństwa papieża albo – jeśli panną młodą była wdowa – postać mająca jej przypominać pierwszego męża.

Zrozumiałe, że związek Fauvela jako konia z kobietą musiał zostać uznany za związek bardzo nietypowy, jak najbardziej godzien charivari. Także w późniejszych wiekach, jeśli, przykładowo, osoba owdowiała wychodziła za mąż lub żeniła się, nie odczekawszy okresu żałoby po śmierci poprzedniego małżonka, albo jeśli do ślubu jako pan młody przystępował pan już niemłody, mogli się spodziewać, że podczas nocy poślubnej pod ich oknami zawita chmara przebierańców z dużą liczbą instrumentów perkusyjnych, wyrażając swą dezaprobatę i oczekując w najlepszym razie „wykupu”. W czasach Hardy’ego (a pamiętamy, że był to jeden z ulubionych „nausznych świadków” Schafera) charivari, w Anglii występujące pod nazwą skimmington, było już przeżytkiem, ale zdążył je opisać w „Życiu i śmierci burmistrza Casterbridge”. Polska tłumaczka, Ewa Kołaczkowska, zastąpiła skimmington opisową nazwą „procesji z maszkarami”: „W sali ciągnęła się dalej rozmowa o procesji z maszkarami dosięgając uszu nieznajomego.

– Co to znaczy »procesja z maszkarami«? – zapytał.

– O, wielmożny panie! – rzekła gospodyni potrząsając długimi kolczykami ze skromną i przymilną miną. – To taki staro- świecki, nierozumny obrządek, który odprawia się w tych stronach, kiedy czyjaś żona... jak to się mówi, nie jest wyłącznie żoną swego męża. Ale ja, jako szanująca się właścicielka nieruchomości, nie popieram takich rzeczy.

(...) Beniamin Grower, przodujący mieszczanin (...), który siedział u siebie w mieszkaniu przy ulicy Wielkiej, gdy tylko usłyszał kocią muzykę złożoną z odgłosów wznieconych przez tasaki, szczypce do węgla, tamburyny, skrzypki, cytry, serpenty, baranie rogi i inne starożytne i rozstrojone instrumenty, wsadził kapelusz na głowę i wyszedł, aby dowiedzieć się przyczyny tego harmidru. Doszedłszy do rogu ulicy powyżej domu Farfraego, domyślił się rychło, o co chodzi, bo urodzony w tym mieście, był świadkiem podobnych grubych żartów i dawniej”.

R. Murray Schafer otrzymał tu od Hardy’ego pełne instrumentarium skimmington, nawiasem mówiąc, całkowicie zmarnowane przez twórców filmu „Burmistrz Casterbridge”. Dzisiaj muzyka tasaka i szczypiec do węgla nie rywalizuje już z muzyką dzwonów, świat generuje wystarczająco dużo zwykłych hałasów. Nie pamiętam już, kto napisał, że powietrze należące kiedyś do dzwonów zostało zagrabione przez silnik i radio (występujące przecież także pod postacią szczekaczki). Po radiu i silniku przybyli inni jeszcze grabieżcy. Dzisiaj, nagrywając dźwięki wydawane przez dzwony, wbrew własnej woli dokumentuję brzmienie niezliczonych kosiarek do trawy na wsiach i różne rodzaje turkotu walizek na kółeczkach ciągniętych przez turystów w miastach. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2019