Przejścia w powietrzu dla aniołów

„Wzruszanie” powietrza hałasem obok „czyszczenia” go ogniem jest dla nas tym ciekawsze, że wykorzystywano do niego także dzwony.

20.07.2020

Czyta się kilka minut

Struny dzwonowe w dzwonnicy w Katedrze Metropolitalnej w Meksyku. / CAROLINA JARAMILLO CASTRO / ALAMY / BEW
Struny dzwonowe w dzwonnicy w Katedrze Metropolitalnej w Meksyku. / CAROLINA JARAMILLO CASTRO / ALAMY / BEW

Dzwony w czasach epidemii wyrażały zbiorowe uczucia i odzwierciedlały stan ducha w narodzie na kilka sposobów. Mogły wzywać do modlitwy o ustanie zarazy lub towarzyszyć jej i to jest funkcja, którą zachowały do dziś. Sporadycznie wzywały do powstania – podczas „czumnogo buntu” powstańcy moskiewscy tak sprytnie korzystali z ich możliwości sygnalizacyjnych, że po stłumieniu zamieszek nakazano duchowieństwu wzmocnienie drzwi i zamków wszystkich dzwonnic, aby w przyszłości dostęp do dzwonów nie był tak łatwy.

Mogły też bić na trwogę, milczeć jakby ze zgrozy, wreszcie starać się przepędzić zarazę samym swym dźwiękiem. Szczególnie frapująca jest ta ostatnia funkcja – żeby uniknąć epitetu „magiczna”, kampanologia nazywa ją apotropeiczną. Ale po kolei.

Jak trwoga, to daj nogę

Przez całe wieki pierwszym środkiem zapobiegawczym stosowanym na wieść o zbliżającej się zarazie były próby wymodlenia oddalenia jej. Zbierano się na długich nabożeństwach, chodzono w procesjach, adorowano obrazy świętych od zarazy, składano śluby, stawiano krzyże i kolumny morowe, biczowano się, gromadnie spowiadano się i poszczono, okadzano mieszkania i urzędy, a wszystkiemu temu często towarzyszyło walenie w dzwony, aby łatwiej było Bogu usłyszeć, co się tutaj dzieje.

Polską pamiątką przebłagalnych procesji są do dziś praktykowane na Warmii, choć już nie w celu zapobieżenia zarazie, pochody znane jako „łosiery” (nazwa prawdopodobnie oznacza „ofiary”). Wszystkie te zabiegi rzadko przynosiły skutek: gromadzenie się raczej sprzyjało, niż przeciwdziałało wybuchowi epidemii, bywało, że flagelanci w rozpędzie samoudręczenia ślubowali przez 33 dni nie myć się i nie zmieniać odzieży, a akty pokuty czynione pod publiczkę nie musiały podobać się Bogu.

Przypadek postu opisany przez Andreę Marianiego w artykule „Jezuici prowincji litewskiej wobec epidemii dżumy z lat 1708–1711” dość dobrze oddaje podwójną naturę przynajmniej części tych ekspiacji: „Ku czci św. Rocha pościli np. jezuici kolegium łomżyńskiego w 1708 r. Scholastycy akademii wileńskiej postąpili tak samo w Łukiszkach 2 VII 1710 r., jednak ze względu na brak ryb spożyli nabiał”.

Faktem jest, że początkowej fazie zarazy powszechnie towarzyszył gwałtowny wzrost pobożności wyrażany nierozsądnym, tłumnym udziałem w modlitwach – Jean ­Delumeau w „Strachu w kulturze Zachodu” przytacza pod dostatkiem takich przykładów. Przyszły historyk opisujący akty bezprzykładnej odwagi w kulturze Wschodu czasów obecnych zacytuje, mam nadzieję, gromy rzucane ze Strefy Wolnego Słowa przez wielkiego internautę, Roberta Tekielego, na wieść o zamknięciu dla rzesz wiernych kościołów we Włoszech, jeszcze przed ich przymknięciem w Polsce: „Czy w Polsce byłoby coś takiego możliwe? Nie mam już pewności, że nie (...). Moi kochani Ojcowie, włoscy Biskupi. Jesteście następcami Szymona Gorliwego i Braci Gromu! Nie potrafię Was zrozumieć. Tak jak Wy może postąpić jedynie człowiek niewierzący”.

Kiedy już modły nie zostały wysłuchane i nawet palenie Żydów nie pomagało, próbowano walczyć z zarazą środkami medycznymi. Najpowszechniej stosowano upuszczanie krwi i środki wymiotne lub przeczyszczające. Czasem zakopywano się w ziemi na 12 godzin. Z kilku receptur na środki przeciw dżumie ogłoszonych w popularnych w całej Europie od XVI do XVIII w. „Sekretach Aleksego z Piemontu” wybieram – i cytuję za Aleksandrem Karolem Smakoszem – tę najsmakowitszą: „Weź kału chłopca w wieku między 10 a 12 lat, i nie inaczej, wysusz i rozbij na proch. (...) Dwie pełne łyżki tego prochu wsyp do szklanki białego wina i daj choremu pić, ale nie później niż 6 godzin po tym, jak poczuł chorobę, i w ogóle im szybciej, tym lepiej. Tym lekarstwem zostało wyleczonych wiele osób, tylko trzeba dodać do niego trochę piżma, żeby tak nie śmierdziało”.

Już sama wymyślność środków „od powietrza” poświadcza, w jakiej musieli być desperacji ich wynalazcy. Przez długi czas jedynym skutecznym sposobem walki z zarazą było stosowane intuicyjnie, ale na szczęście powszechnie, rozproszenie, dystans społeczny. Zdawano sobie sprawę z pożytków izolacji i ograniczania kontaktów, choć nie rozpoznawano źródeł tego dobroczynnego wpływu.

W Marsylii roku 1720, kiedy wyginęła połowa stutysięcznego miasta, księżom roznoszącym wiatyk nakazano go podawać na szczypcach liczących nie mniej niż dwa i pół metra długości. W osiemnastowiecznej Polsce komunię świętą w czasach zarazy często podawano na szufelce przymocowanej do długiej żerdzi. Ucieczkę na odludzie zalecał już Hipokrates, a średniowiecze ustaliło trzy fundamentalne dla jej skuteczności zasady: mox cede, long recede, tarde redi: „wyjedź natychmiast, pojedź daleko, nie śpiesz się z powrotem”.

Święte fale w ultradźwiękowym diapazonie

O zakażeniu kropelkowym nikt w dawnych czasach nie wiedział. Co prawda pojedynczy uczeni wpadli na właściwy trop dość wcześnie, ale był to tylko jeden z wielu tropów rozpatrywanych przez dawną naukę jako potencjalnie słuszny. Girolamo Fracastoro z Werony, lekarz i poeta (syfilis wziął swą nazwę od bohatera jego wiersza) w połowie XVI w. sformułował teorię kontagionizmu o przenoszeniu z człowieka na człowieka, przy ewentualnym pośrednictwie żywności i przedmiotów, seminaria morbi, czyli „nasion choroby” będących rodzajem struktur alchemicznych.

Sto lat później myśl tę rozwinął wielki Athanasius Kircher, który owe nasiona nazywał „robaczkami”, w pewnym sensie odkrywając istnienie mikroorganizmów. Jednak do czasów Pasteura, który udowodnił trafność tych domysłów, poglądy najświatlejszych umysłów zdominowane były przez jatroastrologię i wywodzące się jeszcze ze starożytności przeświadczenie o związkach zarazy z miazmą, jadami zakłócającymi równowagę czterech humorów cielesnych itp. Główną wadą tych wyobrażeń było uznawanie powietrza za źródło choroby i niewiara w jej zakaźność.

Jan Ignacy Petrycy, całkiem nowoczesny w swej epoce profesor Uniwersytetu Krakowskiego, napisał w 1622 r. „Instructię abo naukę iak się sprawować czasu moru”, a w niej zalecał m.in. „śpiewać, czytać głośno, wołać, zwłaszcza gdzie strzelby nie masz, aby się powietrze czyściło. Drudzy każą bydło, krowy przez miasto gnać, aby swym rykiem powietrze wzruszały”.

„Wzruszanie” powietrza hałasem obok „czyszczenia” go ogniem jest dla nas tym ciekawsze, że wykorzystywano do niego także dzwony. Zasady wykorzystywania ich przeciwko morowemu powietrzu wraz z opisem współczesnych sobie wyobrażeń istoty samego powietrza wyłożył m.in. siedemnastowieczny doktor teologii Jean-Baptiste Thiers w opublikowanym dopiero pośmiertnie „Traité des cloches”. Otóż było ówczesnemu człowiekowi wiadome, że powietrze gęste jest od demonów. Nie widząc samych demonów, bardzo wyraźnie widział efekty ich powietrznej działalności: burze z piorunami, gradobicia, wielkie mrozy, naloty szarańczy, huragany i fale pomoru.

Środkiem odstraszającym te demony był rytualny hałas, toteż „wypędzano” je strzelając z broni palnej albo biczy, krzycząc, dmąc w trąby, bijąc w bębny i kołatki, a najlepiej w dzwony. Tylko bicie dzwonów było zdolne np. strącić w locie czarownicę udającą się na sabat. Thiers postulował nawet bicie w dzwony w określony sposób, aby emitować szczególnie skuteczne dźwięki. W wierze w odstraszającą zło potencję dźwięku utwierdzało Europejczyków skutecznie stosowane co najmniej od średniowiecza używanie dzwonów i dzwonków dla odpędzania szczurów i wilków.

Thiers dowodził, że podczas aktu konsekracji dzwony zyskują nie tylko nadzwyczajną siłę przeciw demonom, ale jednocześnie zdolność przywoływania na pomoc aniołów. Ich dźwięk był zdolny rozpraszać złoczynne chmury, które utrudniały aniołom ich loty i zakłócały łączność ziemi z niebem. „Dzwony mają cudowną właściwość, mianowicie tę, że diabły latające nad głową umykają, słysząc ich dźwięk” – przekonywał. Jeszcze w XIX w. anonimowy autor rozprawy o symbolice dzwonów (być może o. Sauveterre) powtórzy pogląd o ich udziale w powietrznych zmaganiach aniołów z diabłami, poetycko mówiąc o „świętych falach konsekrowanego brązu”, czyniących w powietrzu „przejścia dla dobrych aniołów”.

W umieszczanych na dzwonach inskrypcjach od dawien dawna powtarza się w różnych konfiguracjach tzw. siedem cnót im przypisywanych. Są wśród nich dwie odwołujące się do przydatności dzwonów w walce z epidemiami: pestem fugo, czyli „oddalam zarazę” oraz est mea cunctorum terror vox daemonium – „głos mój wszelakie przeraża demony”.

Kiedy napisałem, że modlitewne zabiegi przed nadejściem zarazy rzadko przynosiły skutek, miałem na myśli przypadki głównie legendarne, ale czasem znajdujące też historyczne potwierdzenie, kiedy morowe powietrze „omijało” obszar pozostający w zasięgu dzwonów jednego kościoła lub klasztoru.

W dziele „Dzwony. Ich funkcje kulturowe w literaturze i obyczajach XIX–XX wieku” Gerard Guźlak przywołuje dzieła rosyjskich badaczy podążających współcześnie tropem Thiersa i próbujących znaleźć naukowe wyjaśnienie zdolności „oddalania zarazy” przez dzwony. Oto zdaniem specjalisty mechaniki kwantowej Fatieja Szipunowa krzyż i dzwon współpracują w gospodarce „kosmiczną energią”: figura krzyża skupia ją, a dzwon rozprowadza po okolicy, tworząc tym samym „uzdrawiającą aurę”. Jelena Zabudowskaja zaś w „Leczeniu dźwiękiem dzwonów” wykłada opinie, które najbezpieczniej będzie powtórzyć za Guźlakiem: „Dzwony określone zostały we współczesnych badaniach jako generatory energii w ultradźwiękowym diapazonie, które niszczą chorobotwórcze środowisko, m.in. wirusów grypy i żółtaczki, likwidując molekularną strukturę mikrobów”. W rozmowie z Katarzyną Bogucką autor opowiada jeszcze o spotkaniu z Aleksandrem Bieljakowem, dzwonnikiem cerkiewnym, który miał zapewniać, „że nie imają się go ani choroby bakteryjne, ani wirusy, bo dźwięk dzwonu jest tak potężny, że unieszkodliwia szczepy szkodliwych bakterii”.

„Święty Boże” po pomorze

Po ustąpieniu zarazy powtarzano wiele z czynności podejmowanych zapobiegawczo, tyle że teraz czyniono to w intencjach dziękczynnych. Bywało, że odlewano dzwony, które miały zarazę i upamiętnić, i zapobiec jej powrotowi. Na świeżych cmentarzach ofiar epidemii stawiano jeśli nie dzwonnice lub kaplice, to krzyże, często krzyże lotaryńskie lub karawaki z podwojonym poziomym ramieniem, którym przypisywano cudowną moc ochronną. W Kotlinie Kłodzkiej powstała cała sieć dzwonniczek z krzyżami lotaryńskimi mających i strzec od moru, i informować o zbliżaniu się procesji chorych pielgrzymujących do uzdrawiającego źródełka Marii w okolicy Kudowy-Zdroju. Kilka z nich po dziś dzień można podziwiać w okolicznych wsiach.

W przypadku bicia w dzwony głoszącego zarazę trudno czasem rozróżnić funkcje alarmowe od zapobiegawczych. Dobrze to oddaje literacki opis podany przez Gustawa Morcinka w „Ondraszku”:

„A w nocy jeszcze, kęs przed północą, jęły dzwonić dzwony z wież cieszyńskich kościołów. I od dominikanów, i z farnego, i z protestanckiego na Wysznej Bronie za miastem, i od »Miłosiernych« – zewsząd. Otwierały się okna, wychylali głowy mieszczanie w szpiczastych szlafmycach, słuchali zawodzenia dzwonów, patrzyli, gdzie się pali, a zamiast wołania: »Gore! Gore!...« – usłyszeli przerażające wołanie: – Czarny mór! Boże! Wybaw nas! Czarny mór w mieście! Czarny mór!… (...)

Dzwony wciąż biły, a ulicami już przebiegali ceklarze i halabardnicy, trąbili i nawoływali, żeby zamykać okna, gdyż jadowite powietrze czarny mór z sobą niesie (...).

Dzwonnikom nie pomdlały jeszcze ramiona, bo wierzyli, że im dłużej i wytrwałej będą szarpać za powrozy, im dłużej i rozpaczliwiej będą dzwonić, tym iściejsza nadzieja, że czarny mór odpłynie z oną mgłą jadowitą… Szarpali więc za powrozy i szarpali, aż w końcu, wyczerpani lub rażeni czarnym morem, kładli się na ziemię, a rozkołysany dzwon jęły szarpać inne ramiona”.

Thomas Dekker, specjalista od takich opisów epidemii londyńskich z początku XVII w., aby mogły pełnić funkcję antykatolickich pamfletów, napisał w „Newes from Graves-End”: „Z muzyki słychać tylko dzwony. / Dla chorych te żałobne tony; / I każde jedno z tych uderzeń / Do nieba jedną duszę bierze”. W innym miejscu tego samego utworu ładnie nazwał dzwony „consortem umarłych”.

Nie tylko w jego czasach i nie tylko w Londynie z biciem wielkich dzwonów mieszało się podczas zarazy równie złowrogie dzwonienie małych dzwonków. W całej Europie powszechny był obowiązek ogłaszania za pomocą dzwonków swego zbliżania się przez trędowatych i zarażonych innymi chorobami. Podczas londyńskich nawrotów plagi ogłaszali dzwonkami swe przybycie woźnice tzw. wozów umarłych, zbierający zwłoki, których grzebać osobno już nie nastarczano. John M.D. Meiklejohn pisał w „Historii Anglii i Wielkiej Brytanii” z 1897 r.: „Dniem i nocą ten wóz umarłych krążył wokół, z upiornym hałasem posępnego dzwonka i ochrypłymi głosami grabarzy: »Wydajcie swoich umarłych!«”. Samuel Pepys pod datą 31 sierpnia 1665 r. zapisał: „W Londynie umarło przez ten tydzień 7496 osób, w tym 6102 na zarazę. Ale obawiam się, że prawdziwa liczba śmiertelności tego tygodnia jest około 10 000, jako że nie rejestruje się nędzarzy, a kwakrowie znowu nie dają po sobie dzwonić. A smutny to dźwięk słyszeć te nasze dzwony bijące ustawicznie na czyjąś śmierć albo na pogrzeb”.

Za tym smutnym dźwiękiem Londyn miał już niedługo zatęsknić. W dotyczącym tego samego 1665 r. „Dzienniku roku zarazy” Daniel Defoe przy okazji innego wydarzenia odnotował zamilknięcie dzwonów, prawdopodobnie datując je nieco przedwcześnie: „Działo się to, zanim zaraza dosięgła szczytu; jakoś chyba w czerwcu, pod sam koniec miesiąca; musiało się to stać, zanim zaczęły jeździć wozy żałobne, póki jeszcze przestrzegano ceremonii bicia w dzwony za umarłych, czego potem z pewnością poniechano, a w każdym razie w tej parafii, zanim nastał lipiec, gdyż około 25 lipca umierało już po pięćset pięćdziesiąt osób i więcej tygodniowo i wtedy już nie mogli przestrzegać ceremoniału pogrzebowego, czy to dla bogatych, czy dla ubogich”.

Tymczasowe władze „powietrzne” bardzo często zakazywały bicia w dzwony podczas epidemii, np. w trakcie pogrzebów ofiar, aby nie powiększać paniki. Trudno jednak ocenić, co oddziałuje gorzej na psychikę przerażonych ludzi: śmiertelny hałas czy śmiertelna cisza? W XVII w. ponad rok snuła się cholera wokół Wysokiej pod Szydłowcem. Hiacynt Przetocki, ksiądz-poeta z tamtejszej parafii, stawił jej czoło m.in. za pomocą słowa pisanego. W jego „Pieśni y modlitwie do Mikołaja świętego podczas morowego Powietrza in Anno 1653 et 1654” szczególnie ciekawa jest dla nas ta strofa:

„Źle o nas wszystkich! Dusz naszych wodzowie
Zapowietrzeni już mrą Kapłanowie:
Nie słychać dzwonów, zawarte kościoły,
Pustkami szkoły”.

W dbałości o morale społeczeństwa nierzadko podczas epidemii ograniczano do minimum lub całkowicie znoszono zwyczajowe ceremonie związane z pogrzebem. Podwójnie smutny, bo cichy i „niegodny”, pochówek opisał Sebastian Fabian Klonowic w „Victoria deorum”: „Ciało umarłego jest pozbawione należnego szacunku, wynosi się je pospiesznie w cichym pogrzebie, bez zwlekania, zasypuje wrzucone do jamy. Brak łez młodych synowych, skarg matek, nie widać w mieście płaczących wdów, nie towarzyszy nigdzie ciałom zawodzenie niewieście, nie rozbrzmiewa smutna pieśń żałobna, nie udają łez spadkobiercy. Przyjaciel pełen nieufności ucieka przed przyjacielem. Mistrz ceremonii nie przewodzi zbędnym obrzędom pogrzebowym i nikt nie niesie zapalonych świec”.

Z czasem poniechanie zwykłych obyczajów przybrało formę nowego obyczaju. Proboszcz podkrakowskiego Tenczynka, Krzysztof Świątecki, zapisał w 1710 r. w księdze zgonów po pogrzebie zmarłej wskutek zarazy mieszkanki: „Mawiają, że zapowietrzonym nie potrzeba dzwonić, i parafianie poczęli o to szemrać, ale za gusła ja to sądziłem i dzwonić kazałem”.

Legenda zna przypadki, kiedy nieużywane dzwony, nie mogąc znieść własnego milczenia, w cudowny sposób biły samoczynnie. Dzwony św. Marka w Wenecji zapowiadały w ten sposób nadejście wielkiej zarazy 1348 r., choć nie wyklucza się, iż wprawiło je w ruch małe trzęsionko ziemi. Johannes Nohl w „Czarnej śmierci” opisuje epizod całkiem już mirakularny mający miejsce w czasie zarazy w Mediolanie w 1577 r., kiedy klasztorne dzwony w środku nocy „zaczęły bić na swoją nutę. Wszyscy, którzy zostali obudzeni przez nie, z drżeniem i zdziwieniem pospieszyli do klasztoru. Okazało się, że nikt nie dotykał dzwonów, lecz wprawione zostały w ruch przez cudowną moc”.

Analogiczną legendę z bliższych nam czasów i okolic podają m.in. Oskar Kolberg i Józef Lompa. Ale poprzedźmy legendę faktami: oto z powodu epidemii dżumy w 1708 r. Olesno stało się miastem zamkniętym. Nie tylko pozamykano wszystkie drzwi do lasu, nie tylko uszkodzono mosty i ustawiono przy nich straże, ale miasto otoczył kordon żołnierzy strzelających do każdego, kto próbował ucieczki. Szczęśliwie, zanim dokonano tej blokady, część mieszkańców zdążyła się rozpierzchnąć po okolicznych lasach. Największa ich grupa ukrywała się pod Olesnem w rejonie dzisiejszej wsi Grodzisk.

Teraz legenda: z wielkim zdziwieniem, ale i z nadzieją wygnańcy ci przyjęli w dzień Bożego Ciała znajomy dźwięk dzwonów z wieży kościoła św. Michała. Uznali, że pozostali przy życiu mieszkańcy obwieszczają w ten sposób koniec moru i możliwość powrotu do miasta. Powrócili więc, ale miasto znaleźli całkowicie wymarłym, tylko dzwony św. Michała kołysały się o własnych siłach. Z historią zgadza się w tej legendzie na pewno fakt wymarcia niemal całego zamkniętego miasta: z tysiąca mieszkańców ocalało zaledwie nieco ponad stu, czyli głównie ci właśnie, którzy zdążyli uciec do lasu. Uciekinierzy ci zbudowali zaraz potem na wzgórzu, gdzie się ukrywali, kościół św. św. Rocha, Rozalii i Sebastiana, wotywny. Zgodnie z poczynionymi ślubami wszystkie materiały potrzebne do budowy znieśli na miejsce na własnych plecach, a powołane do życia bractwo biczowników dodatkowo się po tych plecach rokrocznie biczowało.

Podczas remontu kościoła w 1960 r. w jego wieży znaleziono sporządzony pro futura memoria w 1710 r. dokument potwierdzający, że to ocaleni po epidemii mieszkańcy „uczynili pospolną na ubłaganie majestatu Boskiego, nabożną Składkę, y legata”, i że zabrało im to dwa lata. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2020