Dziewięć i pół sekundy

10 kwietnia około 8.30 kapitan Arkadiusz Protasiuk po raz szósty w życiu zbiera się do lądowania na lotnisku Siewiernyj. Poprzednio robił to trzy dni wcześniej, gdy wiózł premiera Tuska. Zna teren.

04.05.2010

Czyta się kilka minut

Choć prawie miesiąc mija od tragicznego lotu Tu-154, przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem pozostają tajemnicą. I mimo że nie wiadomo nawet, o której godzinie samolot się rozbił, niemal od pierwszych chwil najsilniej podnoszoną hipotezą jest błąd pilotów. Błąd zawiniony przez nich samych lub przez VIP-ów, obawiających się spóźnienia na uroczystości.

Czy słusznie obwinia się kapitana Protasiuka i jego załogę?

Przed odlotem

Poprzedniego wieczoru prezydent pracował do późna: w Belwederze konsultował ze swoimi najbliższymi współpracownikami katyńskie przemówienie. Wylot zaplanowano na siódmą rano, prezydent spóźnił się i samolot wystartował najprawdopodobniej o 7.27 (informacja prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta).

"Gazeta Wyborcza" z 21 kwietnia: "Tego nie można nazwać opóźnieniem - ocenia płk Wiesław Grzegorzewski, dyrektor departamentu prasowego MON". Jego zdaniem "odlot do Smoleńska idealnie zmieścił się w 30-minutowym oknie lotniczym". Okno lotnicze to czas, w jakim powinien nastąpić start samolotu, żeby dotrzymać planowego terminu lądowania i mieć wolny korytarz powietrzny.

Załoga o trudnej sytuacji pogodowej dowiedziała się w powietrzu, o 8.22 (szczegóły w części "Pogoda"). Gdyby już wtedy zdecydowała się lecieć na lotnisko zapasowe w Mińsku

(300 kilometrów od Katynia) lub Witebsku (130 kilometrów), owe pół godziny opóźnienia nie miałoby wielkiego znaczenia.

- Uroczystość musiałaby się przesunąć przynajmniej o jakieś cztery godziny, może nawet sześć - mówi wysoki rangą oficer BOR. Dlaczego? Trzeba dolecieć, wylądować, i samochodami dojechać na cmentarz w Katyniu.

Jeśli wierzyć naszemu źródłu w BOR - żeby mieć stuprocentową pewność, że będzie w Katyniu o czasie, Lech Kaczyński musiałby wylecieć nie o siódmej rano, ale o trzeciej lub nawet pierwszej w nocy.

Start

TVN 24 opublikowała rozmowę załogi z Tupolewa z wieżą, zaraz po starcie.

Kontrola: "PLF101 skontaktujcie się z radarem na 134.925, do miłego". PLF101: "134.925 PLF101 dziękujemy, do miłego".

Lot miał trwać około 70 minut.

Telefon satelitarny

Około 8.20 - a więc niedługo przed planowanym lądowaniem - prezydent Lech Kaczyński zadzwonił z telefonu satelitarnego na pokładzie do swojego brata. Treść rozmowy relacjonował Adam Bielan w Polskim Radiu: "»Wie pan, panie Adamie, o ósmej dwadzieścia jeszcze Leszek do mnie dzwonił. Byłem przekonany, że dzwoni już ze Smoleńska, żeby powiedzieć, że wylądował, ale okazało się, że dzwoni jeszcze z pokładu samolotu, powiedział, że wszystko idzie dobrze, niedługo będą lądować«. (...) Jarosław uspokojony zajął się przygotowaniem śniadania, golił się".

Wypowiedź Bielana świadczy o tym, że na około 20 minut przed katastrofą nic nie zwiastowało kłopotów.

Załóżmy przez chwilę, że było inaczej, czyli że Bielan nie przekazał słuchaczom prawdziwej informacji. Na przykład, że w rozmowie Kaczyńskich padały jakieś słowa o spodziewanych kłopotach przy lądowaniu i o tym, że popsuje to planowane uroczystości. To byłby ślad wskazujący na to, że w VIP-owskich salonikach rodziła się myśl o nacisku na pilota, by jednak wylądował.

Czy da się to zweryfikować? Tak. Generał Anatol Czaban, szef szkolenia sił powietrznych, potwierdził w Radiu Zet, że rozmowa Kaczyńskich była zarejestrowana i jest w posiadaniu kontrwywiadu wojskowego.

Czy prokuratura ma to nagranie? Wiadomo, że prokuratorzy zwrócili się do służb o udostępnienie wszelkich materiałów mogących rzucić jakieś światło na sprawę. Powinni więc zapis rozmowy otrzymać. Jeśli otrzymali i odsłuchali, to znaczy, że nie odnaleźli nic niepokojącego.

Oficjalne stanowisko prokuratury jest jasne: "Do tej pory nie ma żadnych dowodów świadczących o naciskach na pilotów". Mówił to Andrzej Seremet 29 kwietnia, na posiedzeniu sejmowej komisji obrony.

Wcześniej (już 15 kwietnia) podobną informację podawała agencja Interfaks, cytując anonimowe źródło zbliżone do rosyjskiej komisji zajmującej się wypadkiem. Informator mówił, że po wstępnym przesłuchaniu zapisów rozmów między członkami załogi, nie natrafiono na ślad jakichkolwiek nacisków.

Ale problem z teorią nacisku jest innego rodzaju. Jak ktoś w nią wierzy, nigdy nie da się go przekonać do końca. Jeśli dowody się nie znajdą, jej zwolennicy i tak będą mówili, że przecież pilot mógł rozmawiać z prezydentem lub jego wysłannikiem (ministrem? generałem?) nie w kabinie pilotów, gdzie wszystko się nagrywa, ale np. w saloniku prezydenta.

Pogoda

Ale jest jeszcze jedna okoliczność świadcząca o tym, że wersja przedstawiona przez Bielana jest ścisła. O 8.20 nikt na pokładzie Tu-154 nie miał pojęcia o problemach z pogodą. W dniu poprzedzającym wylot załoga samolotu otrzymała informację o pozytywnych warunkach lotu. Jej potwierdzenie przyszło feralnego dnia po szóstej rano - warunki są pozytywne. Był i trzeci meldunek.

Generał Czaban w Radiu Zet: "Informacja bardzo, powiedzmy, trudna, o warunkach pogarszających się na lotnisku w Smoleńsku przychodzi o godzinie 8.22, i jest to informacja z godziny ósmej". Kto ją podał? Czy już Rosjanie? Być może, ale niewykluczone, że pierwsze były białoruskie służby kontroli lotu.

Według informacji agencji Interfaks

z 10 kwietnia (z powołaniem się na źródła białoruskie), kiedy Tu-154 znajdował się jeszcze w białoruskiej przestrzeni powietrznej, Białorusini (na prośbę rosyjskich kolegów) uprzedzali załogę drogą radiową, że warunki na lotnisku w Smoleńsku są bardzo złe. Informacja została przekazana tuż przed wylotem z białoruskiej strefy odpowiedzialności. Samolot opuścił ją o 8.22 polskiego czasu.

Po wejściu w przestrzeń rosyjską samolot jest ledwie 50 kilometrów od lotniska w Smoleńsku.

Katastrofa następuje najprawdopodobniej o 8.41 (słowa Donalda Tuska). Tak więc na ewentualne naciski na pilota zostaje naprawdę niewiele czasu.

Załoga musi przygotować się do lądowania. Potwierdzono (prokurator Seremet przed komisją), że piloci rządowego samolotu Jak-40, który wylądował półtorej godziny wcześniej z dziennikarzami, połączyli się drogą radiową z Tu-154. Ostrzegali kolegów przed gęstniejącą mgłą.

Pogoda musiała psuć się błyskawicznie. Rosyjski Ił-76, którym lecieli funkcjonariusze Federalnej Służby Ochrony (rosyjski odpowiednik BOR), kilkadziesiąt minut przed prezydenckim samolotem (relacja Seremeta) dwukrotnie podchodził do lądowania,

ale zrezygnował i wrócił do Moskwy (Kanał 1 rosyjskiej TV 10 kwietnia obwieścił, że stało się to dokładnie 10 minut wcześniej, a nie kilkadziesiąt, jak chce Seremet).

Czy dziesięć minut, czy kilkadziesiąt - upada teoria, że obecność Iła na lotnisku Siewiernyj mogła mieć jakiś związek z katastrofą (turbulencje, chęć uniknięcia kolizji).

Druga rzecz warta podkreślenia: skoro Ił dwa razy podchodził do lądowania, to znaczy, że lotnisko nie było zamknięte. Ucina to dyskusję o tym, że Rosjanie nie zamknęli go tylko dlatego, że bali się skandalu dyplomatycznego z udziałem Lecha Kaczyńskiego. Warunki były bardzo trudne, ale lotnisko pracowało. Każdy kapitan podejmował decyzję indywidualnie. Dowódca Jaka-40 wylądował, dowódca cięższego Iła stwierdził, że ryzyko jest zbyt duże.

Decyzja

Kapitan Arkadiusz Protasiuk staje przed tym samym dylematem. Ma szósty raz w życiu lądować na lotnisku Siewiernyj. Poprzednio robił to ledwie trzy dni wcześniej, gdy wiózł premiera Tuska. Zna teren.

Generał Czaban zwraca uwagę na ciekawą sytuację psychologiczną: "[Kapitan Protasiuk] miał świadomość, że niewiele wcześniej, bo godzinę z niewielkim haczykiem wcześniej, wylądowała załoga Jaka i wylądowała bez żadnego problemu. W załodze Jaka kapitan był dużo mniej doświadczony, to był porucznik".

Na decyzję - próbować czy nie - Protasiuk ma niewiele czasu. Tu-154 M zatankował

19,5 tony paliwa, spalił ok. 8 ton. Musiał mieć zapas, który pozwoliłby lecieć na lotnisko zapasowe (Mińsk, Witebsk, może Moskwa) albo na powrót do Warszawy.

Co to znaczy, zapytaliśmy doświadczonego pilota Tu-154, który nie zgodził się na podawanie nazwiska.

- Znaczy to, że mógł krążyć nad lotniskiem 30 minut, najwyżej 40 - odpowiedział.

Protasiuk nie wykorzystuje tego czasu. Próbuje lądować tylko raz.

Wcześniej informowano, że podejścia były cztery. Na jakiej podstawie? Na początku powoływano się na naocznych świadków (mieszkańców okolicznych wsi), potem na ważną figurę, bo zastępcę dowódcy sił powietrznych Rosji generała Siergieja Rozygrajewa. Miał to powiedzieć w wywiadzie dla "Echa Moskwy", ale nie znaleźliśmy tam takiego stwierdzenia. Udało nam się za to znaleźć wypowiedź drobnego urzędnika - Andrieja Jewsiejenkowa, rzecznika prasowego gubernatora Obwodu Smoleńskiego, który mówił o czterech próbach lądowania Kanałowi 1 rosyjskiej telewizji, w dniu tragedii. Za to minister ds. nadzwyczajnych Siergiej Szojgu mówił o dwóch podejściach. To nakręciło spiralę komentarzy w Rosji i w Polsce, które sugerowały co najmniej nieodpowiedzialność załogi Protasiuka. Jak się okazało: przedwcześnie.

Spekulacje jednoznacznie przecięła 15 kwietnia prof. Tatiana Anodina, szefowa Międzyrządowego Komisji ds. Lotnictwa: "Próba podejścia do lądowania była tylko jedna". Szojgu i rzecznik gubernatora mijali się z prawdą.

Próba lądowania

Według generała Aleksandra Alioszina, zastępcy szefa Sztabu Sił Powietrznych Rosji, który 10 kwietnia rozmawiał z prasą, prezydencki Tu-154 w odległości 50 km od lotniska złapał kontakt radiowy z wieżą w Smoleńsku. Dostał wiadomość, że warunki pogodowe są poniżej minimalnych wymaganych do lądowania. Załodze zalecono (rosyjski czasownik "rekomondowat") odlot na lotnisko zapasowe.

Tu następuje bardzo ważny fragment: "Załoga zdecydowała, że wykona podejście do lądowania. Ostateczna decyzja [czy lądować, czy nie] zostanie podjęta podczas podejścia. To nie jest niezgodne z praktyką międzynarodową. Ostateczną decyzję o lądowaniu bądź odejściu na lotnisko zapasowe podejmuje kapitan samolotu".

Reasumując - pogoda jest bardzo zła, ale lotnisko działa. Kapitan Protasiuk schodzi do lądowania, ma ocenić sytuację i wybrać jeden z dwóch wariantów. Warunki są trudne, ale jeszcze nie dzieje się nic krytycznego.

Dalej generał Alioszyn: "W odległości 1,5 kilometra [od pasa] grupa kierująca lotami zauważyła, że załoga zwiększyła pionową prędkość schodzenia i samolot zaczął schodzić poniżej wymaganej trajektorii lotu. Kierujący lotami dał rozkaz [tym razem rozkaz, "komanda", a nie zalecenie!], by pilot wyrównał [zaczął lecieć poziomo, przestał się zniżać], a kiedy załoga nie wypełniła wytycznych, kilka razy wydał rozkaz odejścia na lotnisko zapasowe. Tym niemniej załoga kontunuowała zniżanie. Niestety skończyło się to tragicznie".

Alioszyn najpewniej czerpał wiedzę z nagrań rozmów polskiej załogi z wieżą. Był to jeden z pierwszych, najłatwiejszy do zabezpieczenia i odsłuchania materiał dowodowy.

Jeśli na chłodno przeanalizować słowa generała, wynika z nich, że coś złego zaczęło dziać się dopiero 1,5 km od pasa startowego. Tu-154 zaczął się gwałtownie zniżać, zszedł poniżej trajektorii. Wniosek drugi: załoga nie zareagowała na rozkaz wyrównania lotu. Nie zareagowała - to nie znaczy, że odmówiła wykonania komendy czy też ją zignorowała - jak podało wiele mediów. Dlaczego Tu-154 przeciął bezpieczną trajektorię? Dlaczego nie było reakcji załogi? A może: dlaczego nie była w stanie zareagować? To na razie zagadka.

Co działo się dalej?

Tatiana Anodina, szefowa Międzyrządowej Komisji ds. Lotnictwa 15 kwietnia podała, że miejsce pierwszego zetknięcia z koronami drzew znajdowało się 1050 metrów od początku pasa startowego, 40-45 m na lewo od jego osi. Po kolejnych 200 m samolot zaczepił skrzydłem o gruby pień i runął na ziemię.

Szczątki samolotu, przynajmniej ich większość, znalazły się 350-500 m od początku pasa.

Jest to zbliżone do tego, co pokazał Siergiej Amielin, dziennikarz-bloger ze Smoleńska, który bardzo dokładnie sfotografował miejsce katastrofy. Ze zdjęć wynika, że korona pierwszego drzewa, brzozy, została ścięta w odległości ok. 1100 m, na wysokości 8-10 m. Eksperci ze "Skrzydlatej Polski" twierdzą, że załoga mogła nawet tego nie poczuć. Samolot był już bardzo nisko, a teren w dodatku nieco się wznosił.

Nie znamy zapisów rozmów pilotów z wieżą. Wiadomo jednak, że od chwili, gdy zaczęło się dziać coś złego (1,5 km od lotniska) do zahaczenia o gałęzie pierwszego drzewa

(1,05 km od lotniska) minęło niewiele czasu. Zakładając, że Tu-154 poruszał się z prędkością ok. 70 metrów na sekundę (minimalna prędkość samolotu, z którą można lecieć, to 235 kilometrów na godzinę), to owe 450 m pokonał w 6,5 sekundy, a o ziemię uderzył po kolejnych trzech. Czyli najwyżej 9-10 sekund minęło od czasu, gdy wieża zauważyła, że coś jest nie tak, do katastrofy.

W tym czasie wydano rozkaz wyrównania lotu i kilkakrotnie powtórzono komendę odejścia na zapasowe lotnisko. Na wypowiedzenie tylu słów czasu było niewiele. Czy kontroler "kontrolował" sam siebie i sytuację, to znaczy: czy wydawał komendy spokojnie, czy też zwyciężyły emocje?

W rzeczywistości czasu mogło być jeszcze mniej.

14 kwietnia naczelny prokurator wojskowy, pułkownik Krzysztof Parulski mówił: "Trzy do pięciu sekund mogła trwać chwila, przez którą załoga wiedziała już, że dojdzie do katastrofy". Prokurator wojskowy Zbigniew Rzepa, który pracował przy odsłuchiwaniu czarnych skrzynek, stwierdził, że końcówka zapisu była dramatyczna.

Prokuratorzy zakładają, że samolot leciał wtedy znacznie szybciej (150-180 m/s, czyli ponad dwa razy więcej niż w poprzednim wyliczeniu). Jeśli tak było, to wieża zaczęła alarmować na sekundy przed tragedią.

Dlaczego nie zauważyli nic niepokojącego wcześniej? To kolejna zagadka.

Możliwy błąd

Rozkaz wyrównania lotu, który padł z wieży, mógł wcale nie pomóc w ocaleniu samolotu. Świadczy o tym wypowiedź z 15 kwietnia dla agencji Interfaks, źródła zbliżonego do komisji badającej przyczyny katastrofy: "Analiza posiadanych przez komisję danych, w tym pierwsze wyniki odczytu czarnych skrzynek, wskazują, że do katastrofy doprowadził błąd w pilotażu" - powiedział informator. Jego zdaniem załoga, prawdopodobnie podejmując decyzję o wyrównaniu lotu po nieudanej próbie podejścia do lądowania i w trudnych warunkach meteorologicznych, nie wzięła pod uwagę specyfiki pilotowania Tu-154.

"Cechą szczególną tego samolotu jest to, że jeśli szybkość zniżania się jest większa niż

6 metrów na sekundę, samolot przy wyrównaniu i przejściu do lotu poziomego idzie do lądowania. To znaczy traci wysokość znacznie szybciej niż zazwyczaj" - powiedziało źródło.

Po katastrofie

Jeśli dziś chłodno spojrzeć na to, co się działo w ciągu pierwszych godzin i dni po tragedii, widać, że od początku dominującą hipotezą był błąd pilota.

Wieczorem Siergiej Szojgu, minister ds. sytuacji nadzwyczajnych mówił, że pilot dwukrotnie próbował podejść do lądowania, co - jak już wiemy - było nieprawdą.

Prokurator Aleksandr Bastrykin, również jeszcze 10 kwietnia, meldował premierowi Putinowi, że "załoga polskiego samolotu zignorowała zalecenia strony rosyjskiej" (depesza Interfaks, 10 kwietnia, 21.45).

Podobnie mówił minister transportu Igor Lewitin: "Pilot samodzielnie podjął decyzję, by lądować w warunkach małej widoczności".

W pierwszych godzinach raczej nie zakładano, że przyczyną katastrofy mógł być np. błąd wieży. Odwrotnie: w mediach pojawiły się wypowiedzi kontrolerów lotów z Siewiernego, którzy twierdzili, że kapitan Protasiuk kiepsko mówił po rosyjsku, co mogło być jedną z przyczyn tragedii.

To też było kłamstwem. Generał Anatol Czaban, szef szkolenia sił powietrznych, zapewnił, że Protasiuk doskonale znał rosyjski. Podobnie mówią wszyscy znajomi Protasiuka i szefowie 36. pułku, w którym służył.

Z kolei generał Siergiej Razygrajew mówił na antenie Echa Moskwy dwie i pół godziny po tragedii: "Lotnisko Siewiernyj to lotnisko pierwszej kategorii. Nie sądzę, by jego stan miał wpływ na to, że doszło do katastrofy". Tu Razygrajew różnił się w ocenie ze swoim polskim kolegą, generałem Czabanem. Czaban uznał w wypowiedzi dla Radia Zet, że lotnisko w Smoleńsku było niedoposażone: "My dzisiaj nie wiemy, jaki jest, jaki był faktycznie stan tego systemu elektro-świetlnego, wiemy tylko, że to był system typowy, radziecki, stary SP2P".

Bardzo szybko bagatelizowano także wersję możliwej awarii samolotu. Szefowie zakładów z Samary, w których Tu-154 przeszedł niedawno remont, zapewniali, że maszyna chodziła idealnie.

Znacznie dalej posunął się prokurator Bastrykin, który już 11 kwietnia wstępnie wykluczył, że przyczyną wypadku była niesprawność techniczna samolotu. Ciekawe, że powołał się przy tym na zapisy czarnych skrzynek, które nie były jeszcze zbadane przez fachowców.

Jednak wersję, że na pokładzie nie doszło do pożaru i wybuchu oraz że silniki odrzutowca pracowały do samego końca, potwierdziła (również wstępnie) Tatiana Anodina, szefowa Międzyrządowej Komisji ds. Lotnictwa - tyle że dopiero 16 kwietnia, zastrzegając, że na ostateczne wywody przyjdzie czas po zakończeniu prac komisji. Tezę o tym, że

Tu-154 był sprawny, wstępnie potwierdza także prokurator Seremet.

Wersje

Śledztwo może potrwać jeszcze wiele miesięcy. Na razie polscy prokuratorzy badają cztery wersje: od usterki technicznej samolotu, poprzez błędy załogi, złą organizację lotu (w tym błędy rosyjskiej obsługi naziemnej), do działania osób trzecich (tu mieszczą się naciski na załogę).

Podobnie jest po drugiej stronie. Mimo słów o tym, co jest bardziej, a co mniej prawdopodobne, Komisja Anodinej bada wszystkie hipotezy. W ostatnich dniach kwietnia poinformowano np., że eksperci wzięli pod lupę całą dokumentację dotyczącą prezydenckiego

Tu-154, która jest dostępna w zakładach Tupolewa. Równie drobiazgowo analizowane są rozmowy z wieżą czy dane z urządzeń nawigacyjnych. Rosjanie wysłali na miejsce nawet samolot-laboratorium, który dokładnie oblatywał teren katastrofy.

Nic więc nie jest pewne, żadnej wersji wykluczyć się nie da. Błąd pilotów jest tylko jedną z hipotez.

MICHAŁ MAJEWSKI i PAWEŁ RESZKA są dziennikarzami śledczymi. W 2007 r. otrzymali nagrodę Grand Press w kategorii News (wraz z Leszkiem Kraskowskim) za materiał "Zabójcze lekarstwo" opublikowany w "Dzienniku". Obecnie współpracują z "Rzeczpospolitą".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2010