Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pierwsze zdanie donosi: "Ponad 5 tysięcy przedmiotów znaleźli polscy archeolodzy, badając miejsce katastrofy [smoleńskiej]". Drugie: "(...) wśród znalezisk są szczątki ofiar (...)". I zaraz potem zdanie trzecie: "Elementy kostne są badane. Jeśli okaże się, że są to szczątki ludzkie, będą one poddane badaniom DNA dla ustalenia, do kogo należały". Sprzeczność między zdaniem drugim a trzecim nie budzi w autorze notatki ani cienia zakłopotania. A przecież wie, że dokonał gigantycznego nadużycia, powiadamiając czytelnika najpierw o znalezieniu niepogrzebanych szczątków pasażerów prezydenckiego samolotu, a potem zaraz przyznając, że nawet nie wiemy, czy w ogóle znaleziono jakiekolwiek ludzkie szczątki, bo ich jeszcze nie rozpoznano nawet pod tym względem.
Tak właśnie wygląda nasza ideologia prasowa od tamtego nieszczęsnego dnia. I zapewne będzie tak aż do momentu, w którym uparcie wierzący w wersję zamachu jako prawdziwej przyczyny katastrofy nie uzyskają jej potwierdzenia. Tylko z czyjej strony, skoro naprawdę nie był to zamach, tylko szaleństwo nieodpowiedzialnej brawury w warunkach krańcowo niesprzyjających?
Więc może o czym innym. Właśnie komentatorzy skończyli ubolewać nad tym, że w rankingu krajów przyjaznych przedsiębiorczości jesteśmy na jakimś kompromitująco dalekim miejscu. Zwłaszcza pod względem długości oczekiwania na pozwolenie budowlane dla przedsiębiorcy. To ponoć blisko rok, gdy na przykład u południowego sąsiada wystarczy dni kilkanaście. Nie potrafię się jednak przejąć. Może dlatego, że jeszcze mam w pamięci niedawny tekst Václava Havla z praskiej konferencji "Świat, w którym chcemy żyć". Wydrukowała go niedawno "Wyborcza" ("Trzeba się dziwić", 1 listopada). Havel opowiada tam o swoim smutku daremnego wypatrywania krajobrazu na ziemi niszczonej bezmyślną zabudową byle czego, byle jak i byle gdzie, tylko w zaspokajaniu potrzeby szybkiej, doraźnej korzyści. Zostaje wtedy pustynia śmietnisk i bezpowrotnie zdewastowana ziemia. Nie mogę się powstrzymać od myśli: może lepiej, że ludzie nie mogą spieszyć się wszędzie tam, gdzie tak bardzo chcieliby się spieszyć...
Więc może jeszcze o czymś innym: o rozmowie niezauważonej przez żaden radiowy przegląd prasy, od których roi się w moim aparacie każdego ranka. Zbigniew Gluza, twórca Ośrodka Karta, opowiada o coraz słabszej kondycji swojej placówki. Ratują pamięć, ale z coraz większym trudem. To jakby nieuznawana wartość. Wystarczy porównać środki na Kartę ze środkami na instytucję zajmującą się przede wszystkim spuścizną po Służbie Bezpieczeństwa. Tam pieniądze płyną rzeką i każdy archiwista odchodzący z Karty (tak jak i np. z Polskiego Słownika Biograficznego) do tamtej instytucji zauważy natychmiast, o ile ta jego nowa praca ważniejsza jest nawet i dla resortu kultury. Dlaczego tak musi być?
Dobrze przynajmniej, że prócz zmartwień i zawstydzeń są i takie zdarzenia jak otwarcie "Kopernika" czy krakowskie Targi Książki. Tylko prośba do organizatorów, do księgarzy, do wydawców: ludzie dzielą się nie tylko na tych, co czytają i nie czytają. Są jeszcze - coraz liczniejsi - ci, którzy nie mogą już czytać, choć dalej tak bardzo by chcieli. Dla nich szczególnie dotkliwe staje się pytanie, komu przekazać - teraz czy w przyszłości - tych swoich przyjaciół: zebrane książki. Z okazji takich jak targi, nagrody, promocje, mnóżcie sygnały o adresach, pod którymi książki będą przyjęte i niezmarnowane. A nie rzucone na niepotrzebny dwumetrowy stos, jak ten, który opisuje Zbigniew Gluza w rozmowie z "Gazetą".