Dziecko jako obcy

Dziecko nigdy nie było bardziej bezpieczne niż w czasach, gdy psychologia dziecka nie istniała, a profesjonalistami w tej dziedzinie byli wyłącznie rodzice. Nauki o dziecku powstały w rezultacie kryzysu, utraty przyrodzonego rozumienia potomstwa. Póki między dzieckiem i jego opiekunami nie było przepaści, nie trzeba było jej zasypywać za pośrednictwem pojęć naukowych.

05.06.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

“Dzieci, póki są dziećmi, do siódmego roku życia na przykład, okropnie różnią się od innych ludzi, to jak gdyby zupełnie inne istoty, odmiennej natury..." - pisał Dostojewski. “Dziecko to nie człowiek" - przyświadczał mu Pascal, a Johann Van Den Berg dodawał: “Dziecko nie istniało, po czym zjawiło się - myśmy je stworzyli".

Dziś dziecko jest nam obce, bo niemal zaraz po stworzeniu filozofowie kompletnie stracili nim zainteresowanie. Hasło kształtowania Nowego Człowieka, tak nośne w całym wieku XX, minęło wraz z totalizmami. Bez urazy: na początku nowego stulecia żaden poważny kierunek myślowy nie ma już w swoim herbie dziecka. Nie chcą go też badać socjologowie - podobno grupa jest zbyt niestabilna i zróżnicowana. I już choćby za to powinniśmy być dzieciom wdzięczni: naukowcy, których pasji poznawczej w żadnej innej sytuacji nie można powstrzymać, tu nagle rezygnują sami. Sami, jak mówi młodzież, “wymiękają", bo przedmiot ich przerasta. Żebyż tak było zawsze! Nie mielibyśmy wtedy ani przesądów o dziecięcej niewinności, ani, wręcz przeciwnie, wyrobionych poglądów na wczesny dziecięcy seksualizm. Nie mielibyśmy teorii (bo przecież nie praktyki) wychowania autorytarnego ani permisywnego. Nie mielibyśmy czarnej pedagogiki ani pedagogik w innych odcieniach kolorystycznych. Stada zdesperowanych rodziców nie miałyby na kogo zwalać swoich wychowawczych niepowodzeń, a zastępy pedagogów nie miałyby kogo obciążać winą za fiasko teoretycznych wizji rodzicielstwa i dzieciństwa. Nie byłoby grubej książki Jaegera o pajdei, ani licznych tomów Bettelheima o tym, dlaczego bajki muszą być okrutne. Może w ślad za tym same bajki by złagodniały?

Problem okrucieństwa bajek wbrew pozorom nie jest marginalny. Staje on przed każdym rodzicem-nieanalfabetą, którego stać na nieocenzurowane wydanie baśni Grimmów. Jest też dobrym przykładem pozornego dylematu wychowawczego, czy może raczej dylematu realnego i fiaska jego teoretycznych rozwiązań. Moja dziewięcioletnia córka Zosia dopóty była przez swoją przestraszoną, niedowierzającą Bettelheimowi matkę karmiona ocenzurowanymi Grimmami, dopóki sama nie zaczęła ich nałogowo czytywać. Wcale się jej nie spodobał ostry wariant opowieści, w którym tatusiowie sprzedawali córeczki diabłu, czasem dodatkowo obcinając im ręce (“Bezręka dziewczynka"), żabim królem ciskano o ścianę (zamiast go pocałować), macochy musiały za karę tańczyć w rozgrzanych do czerwoności żelaznych bucikach (pierwotna wersja “Śnieżki"), a podstępne służące, wrzucone nago do beczki nabijanej gwoździami, wleczone były w niej po ulicach (“Gęsiareczka"). Dlaczego Zosia zareagowała na oryginalną wersję Grimmów tak, jak reagowali na nie dziewiętnastowieczni belfrzy, zamiast tak, jak chciałby Bettelheim? Czy jej reakcja mówi coś o czasie, o dziecku czy może raczej o matce? Czy płynie z niej jakiś morał, na przykład taki, że krytyka kultury może nastąpić dopiero gdy kultura do niej dorośnie? Nie wiem.

Johann Van den Berg uważa, że dziecko nigdy nie było bardziej bezpieczne niż w czasach, gdy psychologia dziecka nie istniała, a profesjonalistami w tej dziedzinie byli wyłącznie rodzice. Twierdzi, że nauki o dziecku powstały w rezultacie kryzysu, utraty przyrodzonego rozumienia potomstwa. Póki między dzieckiem i jego opiekunami nie było przepaści, nie trzeba było jej zasypywać za pośrednictwem pojęć naukowych. “W czasach Montaigne’a, kiedy dziecko bez przeszkód wchodziło w świat dorosłych, nikt nie odczuwał potrzeby psychologii dziecka (...). Podobnie obchodzono się doskonale bez terenów zabaw: dziecko bawiło się na ulicy, między dorosłymi, dziecko uczestniczyło". Przynależność: jest się u siebie, może i nie w centrum, ale z pewnością na własnym miejscu. Ten spokój dawno nam odjęto. O wychowaniu w społeczeństwach zachodnich antropolożka Margaret Mead pisała: “Ręce, które karmią niemowlę (...) nie wykonują już gestów pewnych, charakterystycznych dla ludzi, żyjących w społeczeństwie jednorodnym, gdzie wszystko dzieje się według znanego wszystkim modelu". Dziś, nawet kiedy “naturalnie" karmimy nasze dzieci, brak nam pewności siebie. Martwimy się o pokarm. Ważymy dziecko. Dokarmiamy. Jeśli mamy dużo szczęścia i cierpliwości, zapracowujemy na kolejną rozterkę: nie wiemy, kiedy karmienie zakończyć. Uwaga, mówi Van den Berg, kiedy dzieci budzą szczególną uwagę dorosłych, znaczy to, że coś nie gra i u jednych, i u drugich.

O dziecku coraz trudniej jest nam wiedzieć coś na pewno. Ponieważ z całą pewnością jest od nas mniejsze, niekiedy odczuwamy gwałtowną pokusę jego emancypacji. W tej sprawie Gérard Mendel napisał nawet tekst zatytułowany “W imię dekolonizacji dziecka", a Ronald David Laing postulował wycofanie z terytorium dziecka “sił przemocy zwanej miłością". Ale dziecko jest odporne na taką dekolonizację. Sabotuje ją: dopóki jest dzieckiem, nie jest nam równe, a kiedy już zrówna się z nami, nagle dzieckiem być przestaje. Ciągle jednak potrzebuje miłości.

Boję się mówić o dziecku, bo odkąd w roku 1901 Ellen Key ogłosiła, że nastał “wiek dziecka", mówienie o nim stało się równie bezkarne, co obowiązkowe. Na przykład Bertrand Russell, ważny filozof, ale niedobry człowiek, napisał książkę “O wychowaniu, ze specjalnym uwzględnieniem wczesnego dzieciństwa", w której zaleca wyrabianie w dziecku “bezosobistego stosunku do życia", a rodzinę i szkołę sposobi do walki z mitami, wymyślanymi “z tchórzostwa". W drugiej części swej książki Russell potępia wychowanie oparte na miłości, zamiast na wiedzy. Tylko wiedza rzetelna, twierdzi, może ujawnić, ile zła, na pozór przyrodzonego, zawdzięczamy obyczajowym przesądom, i pouczyć, ile trucizn wsączamy w nasze dzieci w chwili urodzenia (nie trzeba mówić, że to Russell rozstrzygał, która wiedza jest rzetelna, a która nie). “Nie ma wiedzy, która byłaby szkodliwa, ani niewiedzy, która byłaby pożyteczna (...). Wolę kogoś, kto kłamie z całą świadomością tego, co czyni, niż kogoś, kto najpierw podświadomie oszukuje samego siebie, a potem wyobraża sobie, że jest pełen cnoty i prawdomówności". Zadumajmy się nad Bertrandem Russelem, ofiarą swoich czasów, i nad jego biednymi dziećmi.

Czterdzieści lat później, w czasach gdy kult dziecka, łączący wizję Jana Jakuba Rousseau z chrześcijańskim motywem dziecka jako Zbawiciela szerzył się w ogarniętej kontestacją Europie, poglądy zbliżone do Russella głosił Gérard Mendel. Także i Mendel potępiał mistycyzm, mity i ceremonie, wpajające dziecku przekonanie o istnieniu magicznych, tajemniczych światów. Służą one tylko narcyzmowi dorosłych, twierdził. Dorośli odgrywają w życiu dziecka rolę czysto destrukcyjną, mnożąc jego frustracje, szczególnie poczucie winy. “Cała wioska", na której obecność w procesie wychowawczym nalegali dawni antropologowie, nie jest teraz dziecku do niczego potrzebna. Liczy się akceptacja, rozluźnienie rygorów, wolność i swoboda. “Gdyby nie przedwczesna tresura, zwłaszcza w zakresie samokontroli, której poddane jest dziecko w społeczeństwach uprzemysłowionych, (...) agresywność dzieci byłaby zdecydowanie mniejsza" - prognozował Mendel.

Ani on, ani Russell nigdy nie skonfrontowali się ze skutkami własnych wizji wychowawczych, dlatego też nie powiązaliby ich zapewne z paradoksem, następująco opisywanym przez psychologów, pracujących z dzisiejszymi przestępcami: “są [oni] kompletnie pozbawieni zdolności odczuwania wstydu (...). Wstyd pojawia się, gdy popełniony zły uczynek lub zaniechanie dobrego uczynku podważa nasze dobre mniemanie o sobie. Jednak wielu tamtych sprawców nie ma o sobie dobrego mniemania" (A.Marneros, “Hitlers Urenkel").

Przed tygodniem Jerzy Jedlicki apelował w “Tygodniku" o “Wielki Spisek przeciw cywilizacji podłości". Rozglądamy się dokoła w poszukiwaniu sojuszników. Tymczasem sojusznicy są tuż. To nasze dzieci. Jak na spiskowców przystało, nie przychodzą z trąbami i orszakiem. Są niepozorni, jeżeli wręcz nie występują w przebraniu. Pojawiają się niby przypadkiem i bynajmniej nie trąbią ci o spisku do ucha. “Przeciwnie, mówią niby o czym innym, jeżeli w ogóle mówią. Czasem dają tylko znak - pisze Sławomir Mrożek. - Czasami nawet znaku nie dają. (...) Sama ich obecność jest znakiem".

JOANNA TOKARSKA-BAKIR jest antropologiem kultury w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego, kierownikiem Katedry Antropologii Kulturowej w Collegium Civitas. Opublikowała m.in. “Rzeczy mgliste" (Pogranicze 2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2005