Dwie strony Łukasza Orbitowskiego

Młodość żywych trupów

28.09.2010

Czyta się kilka minut

Podejrzewam, że Truman Capote już w kołysce objawił się pisarzem i kwilił prawdziwą literaturą.

Fabuła jest prosta. Straciwszy matkę, młodzieniec o imieniu Joel wyrusza samodzielnie w podróż do wielkiego nigdzie. Tam, wśród bagien Luizjany, żyje jego ojciec. Na miejscu tatuś okazuje się obojętnym kaleką, otoczonym przez potrzaskanych ludzi: zimną gospodynię, pomoc domową z blizną na szyi i tłustego Randolpha, malarza zamkniętego we własnym świecie. Joelem nikt się nie interesuje.

"Inne głosy, inne ściany" Trumana Capote’a są świadectwem podwójnej zamierzchłości. Ta Ameryka zapewne już nie istnieje: domy tonące na bagnach znikły, a jeśli są, zamieszkują je jedynie duchy. Hotel w Neon City należy dziś do jednej z popularnych sieci motelowych, dzieci z okolicznych domów obowiązkowo posyłane są do szkoły, a w sklepach i na stacji benzynowej w niedzielę nie można kupić piwa. Tak to wygląda. Losy Joela wywodzą się z czasów jeszcze bardziej pradawnych, kiedy dzieciństwo w ogóle nie istniało, człowiek najpierw był wrzeszczącym różowym stworkiem, a zaraz potem mniejszym dorosłym, dzielącym problemy starszych.

W ostatniej scenie powieści dokonuje się przeobrażenie - wracający do domu "chłopiec" staje się "mężczyzną" w sposób ostateczny. Sens tego procesu różni się od klasycznego dojrzewania - wolność u Trumana Capote’a to nic więcej jak zrozumienie konieczności. Joel, świadom, że wszystkie sposoby zmiany sytuacji zawiodły, że każda próba może zakończyć się

tragicznie, dołącza do grupy ludzkich upiorów zamieszkujących dom na bagnach. Zamiast ciągu dzieciństwo-dorosłość Capote przedkłada nam parę ruch-bezruch, do której wielokrotnie będzie powracał w kolejnych utworach.

W przebraniu czarownicy

Pisanie książek dla młodzieży to ciężki kawałek chleba - młodzi przecież piją, palą i tęsknią do seksu, a nawet, o zgrozo, miłość uprawiają.

Tkwimy w niewoli popkultury. Żeby wyrwać się z tego więzienia, trzeba umknąć na pustynię, gdzie, wzorem średniowiecznych mnichów, można prowadzić rozmowy z fenkiem i skorpionem. Wszechobecne konsekwencje cyklu powieściowego "Zmierzch" czynią tę perspektywę wyjątkowo atrakcyjną. Taki cykl o Harrym Potterze, wyklinany jeszcze niedawno za grafomanię i satanizm, dziś wydaje się czymś zaskakująco przyjemnym (diabła w powieściach nie dostrzegłem, grafomanii tym bardziej). Nastolatki pragnęły nauczyć się czarów, dziś jednak śnią o wampirach, wilkołakach, odnosząc się życzliwie do smutku i wszelkiej bladości.

W naturalny sposób sukces każdego cyklu powieściowego obradza epigonami. Cechą konstytuującą epigona jest marność, albowiem żeruje on na cudzym dorobku, patroszy go i tworzy literackie monstrum, niby-książkę. "Zmierzch" odmienił ten stan rzeczy, dając nową jakość. Utwory Stephanie Meyer są bowiem tak fatalne, że nikt w marności im nie dorówna. Ogrom powieści nawiązujących do "Zmierzchu" prezentuje poziom o wiele wyższy od pierwowzoru - niby żadna sztuka, a jednak pierwszy taki przypadek w historii.

"Dziewczyny z Hex Hall" Rachel Hawkins szczególnie wyróżniają się na tym tle. Nastoletnia Sophie jest czarownicą, przez co nieustannie musi zmieniać szkołę. Ostatecznie ląduje w Hex Hall, instytucji dla dziwadeł wszelkiej maści. Wampiry, wilkołaki, wiedźmy, wszystko, co chcecie. Staje tam przed problemami właściwymi jej rówieśniczkom. Musi dogadać się z bandą wrednych koleżanek, narozrabiać, ale i umknąć nauczycielce, która się na nią uwzięła, oraz - to najważniejsze - zdobyć serce najprzystojniejszego chłopaka w szkole. Pal sześć, że to potwór.

Pisanie książek dla młodzieży to ciężki kawałek chleba - młodzi przecież piją, palą i tęsknią do seksu, a nawet, o zgrozo, miłość uprawiają. Meyer udała, że te zjawiska nie mają miejsca i amerykańskie szkoły zaludnione są przez świętych; trudno jednak zaoferować nieletnim powieść poświęconą temu, co dla młodzieży najciekawsze, czyli dorosłym przyjemnościom. Hawkins rozmyślnie wybrała inną drogę - nie udaje, że pewne rzeczy się nie dzieją, ale zarazem unika ich eksponowania. Jej czarownice są nastolatkami i problemy mają nastoletnie, odkrywanie mocy magicznych jest tutaj metaforą dojrzewania. Za pomocą fantastycznego kostiumu udało się autorce oddać marzenia, troski oraz zagubienie młodego pokolenia. Rodzicom ku pamięci.

Rozkoszna rozpacz

Nikt dotąd nie zauważył, że powstanie społeczeństwa singli doprowadzi do całkowitego i spektakularnego upadku literatury.

Singiel ze swej natury przypomina monadę Leibniza. Dokonał zerwania tradycyjnych więzi, oddalając się od rodziców i dziadów. Reszta dawnych struktur familijnych utraciła spoiwo oparte na powinnościach. Nowe więzy wspierają się na fundamencie przyjemności i wzajemnych korzyści. Brat nie różni się od kumpla, matka zaś od pomarszczonej koleżanki z biura. Nie wiem, czy świat tak przekształcony będzie mi się podobał, za to wieszczę upadek prozy, bo, jeśli skreślimy prosty romans oraz strzelaninę, okaże się, że właściwym tematem literatury są stosunki międzyludzkie, miłość, wdzięczność, powinność i zdrady. Z perspektywy singla tragedia Romea i Julii jest czystym absurdem.

Fabuła "Wstrząsającego dzieła kulejącego geniusza" rozpoczyna się jak klasyczna tragedia. Dave traci rodziców (na szczęście nie wskutek wypadku samochodowego, wówczas należałoby powieść odłożyć) i staje wobec konieczności zaopiekowania się młodszym bratem. Od lekkoducha oczekuje się dojrzałości, dzięki której będzie mógł wprowadzić smarkacza w społeczeństwo. Dave nie wychodzi tym oczekiwaniom naprzeciw.

Najpierw jesteśmy świadkami szalonej jazdy przez Stany Zjednoczone, gdzie bracia odreagowują osierocenie, a także cieszą się, w ciut wstydliwy sposób, uzyskaną wolnością i pieniędzmi, które przesadnie ciułał zapobiegliwy ojciec. Potem Dave podejmuje próbę sprostania obcym sobie obowiązkom wychowawczym przy jednoczesnym zachowaniu własnego życia. A życie to naprawdę wesołe: dorywcza, choć nieźle płatna praca artysty, kolejne dziewczyny, skręt oraz wódeczka. Wszystko podszywa rozpacz natury egzystencjalnej, która zwykła towarzyszyć ludziom niezależnie od ich statusu, majątku, pracy, rodziny. Eggers nie lamentuje, przeciwnie, droga obrana przez braci wydaje się jedyną możliwą, zgodną z dwoma charakterami: kształtowanym i kształtującym. W osobie narratora (być może tożsamego z autorem) otrzymujemy więc formę przejściową - pół-singla, zadowolonego z własnego statusu, zdolnego sprostać obowiązkom i przyjemnościom. Forma ta, swoista odnoga filtracyjna ewolucji społecznej, nie ma jednak szans na przetrwanie.

Osobnym walorem powieści Eggersa jest komentarz zespolony z właściwym tekstem. Formalnie mamy do czynienia z pamiętnikiem, wyraźnie nawiązującym do biografii pisarza, jednak trudno stwierdzić, gdzie kończy się prawda, a zaczyna fikcja. Sam Eggers jeszcze to plącze. Najpierw, w zabawnym wstępie, podaje klucze interpretacyjne do swojego dziełka, wykorzystując przy tym popularną wersję Freuda i nabijając się srodze z nawyków interpretacyjnych właściwych amerykańskim krytykom literackim. Następnie wskazuje te fragmenty powieści, które należałoby pominąć, gdyż zwyczajnie nie posiadają sensu. Pisarz ubiega drwinę czytelnika i interpretatora. W ten oryginalny sposób Eggers osiągnął, co chciał, zmuszając każdego, by "Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza" potraktował poważnie.

Elvis musi odejść

Lata sześćdziesiąte. Chłopak ma zespół, chatę, częstuje ziołem, kobiety na niego lecą. Żyć, nie umierać. A jednak...

W USA Jack Ketchum jest umiarkowanego kultu - znaczy to, że z zapałem czytają go studenci, osiąga średnie nakłady i zapewne dorabia, prowadząc kursy kreatywnego pisania. Doczekał się czterech ekranizacji, z czego jedna, "Red" z Brianem Coxem (opowieść o starym człowieku daremnie dochodzącym sprawiedliwości za poniesioną krzywdę), plasuje się w rejonach arcydzieła. Na okładce "Straconych" widnieje polecanka samego Stephena Kinga, co nastraja optymistycznie. Tymczasem powieść jest kawałem morderczej prozy w stylu wczesnego Cormacka McCarthy’ego.

Lata sześćdziesiąte. Ray zyskał status lokalnej gwiazdy. Mieszka w jednym z tych bliźniaczych miasteczek, które ukochali sobie tamtejsi pisarze i filmowcy. Chłopak ma lat dwadzieścia parę, szkoły nie skończył, za to odpicował sobie brykę na wysoki połysk, zadaje szyku fryzurą i błyszczącym obuwiem kowbojskim. Diluje trawą, a że jego klientela rekrutuje się z lokalnej szkoły średniej, Ray szybko zostaje idolem młodzieży. Ma zespół, chatę, częstuje ziołem, kobiety na niego lecą, faceci pragną się do niego upodobnić. Żyć, nie umierać.

Niestety parę lat wcześniej Ray otworzył ogień do dwóch przypadkowo napotkanych dziewczyn. Jedna zmarła na miejscu, druga w szpitalu. Miejscowy gliniarz świetnie wie, że to Ray jest winny, ale któż by zeznawał przeciwko tak uroczemu młodzieńcowi?

Status lokalnego Elvisa nie może być wieczny, z czego Ray bardzo długo nie zdaje sobie sprawy. Niezrozumiałe dla niego zachowania ludzkie zaczynają się mnożyć, psując dobry humor. Bo jak kobieta może odmówić mu szybkiej randki? Kolega oszukać na zielsku? Kochanka odejść do innego? Doświadcza w ten sposób normalnej dla innych obcości, nieprzystawalności świata, nabrylantowana fryzura traci status boskiej korony, otwiera się perspektywa dorosłości, dla niego zupełnie niewyobrażalna. Od pierwszych stron wiadomo, że facet pęknie, a strzelba, raz tylko użyta, opuści bezpieczną skrytkę. Ketchum pisze mocno i seksualnie, ale unika przesady, rozwleczenia przemocy typowego dla prozy gatunkowej. W zamian oferuje banalność okrucieństwa, podkreśloną jeszcze prawdziwie gorzkim zakończeniem.

"Straceni" stanowią próbę dekonstrukcji mitu złotych lat 60. Znamy jego części składowe: trawka, wolna miłość, ucieczka od małomiasteczkowej moralności, muzyka. Trawa jednak okazuje się tanią używką, której rozdawnictwo pozwala trzymać młodych naiwnych w emocjonalnym szachu, wolna miłość to brudny seks w zaimprowizowanym haremie prymitywnego dwudziestoparolatka, muzyką nikt się nie przejmuje, a ucieczka od tradycyjnej moralności okazuje się morderczą fikcją. Dwie dziewczyny giną od kul Raya tylko dlatego, że są lesbijkami, czytaj: znajdują się poza jego zasięgiem. Jak refren, na równych prawach z piosenkami Stonesów, powraca morderstwo Sharon Tate i innych. Całość, spreparowana przez inteligentnego, przejętego światem rzemiechę, jest szczególnym świadectwem tamtych czasów, zapewne przerysowanym - ale opowieści o tym, jak wszyscy się wówczas kochali, są również przesadzone. Szkoda też, żeby Ketchum w Polsce się nie przebił. Przy odrobinie szczęścia winien dochrapać się statusu Chucka Palahniuka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 8 (40/2010)