Duchy z przeszłości

Zamachy stanu to po futbolu ulubiony sport Hondurasu. Ale ten pucz jest inny: wcześniej po zamachu zawsze był spokój, a dziś ludzie wypowiedzieli posłuszeństwo nielegalnym władzom.

20.10.2009

Czyta się kilka minut

Julio Escoto to jeden z najbardziej cenionych honduraskich prozaików, autor kilkunastu powieści. - Dotąd życie toczyło się tu niemal wiejskim rytmem, małe skandaliki nie docierały dalej niż do ostatnich chałup. W naszym apatycznym społeczeństwie wszystko było przewidywalne: wybory wygrałby narodowiec albo liberał, lewica wydałaby ledwie słyszalny jęk. Aż nagle spadła kurtyna sielskiego żywota i na scenę wkroczyły duchy przeszłości: zamach stanu, wojsko, oligarchia - mówi Escoto.

Po tym, jak pod koniec czerwca wojskowi porwali, a następnie wydalili z kraju prezydenta Manuela "Mela" Zelayę - wprawdzie latyfundystę, ale flirtującego z lewicą i Hugo Chávezem - Escoto z przerażeniem obserwuje powrót starych duchów i traum. Przez ostatnich kilka miesięcy kraj żyje w warunkach stanu nadzwyczajnego. Nawet jeśli większość duchów z przeszłości powraca zgodnie ze starą formułą - jako farsa.

Na czas kryzysu cały kraj ścisnął się w stolicy; niewielka Tegucigalpa zaraz ugnie się pod swoim ciężarem. Położona w dolinie, poprzecinana chaotycznymi uliczkami, sama zjada się od środka; hipertroficzna zabudowa pochłania rozpadające się Centro Histórico oraz okalające wzgórza. W nowej quasi-architekturze dominują banki i fast foody; w bankach można odebrać przysłane z USA przez emigrantów pieniądze - istotny element dochodu narodowego - a w restauracjach je zostawić. W ramach "wolnej konkurencji" sieciowe restauracje wypierają tradycyjne lokaliki z baleadas i pupusas. Ustawa o promocji turystyki zwalnia te pierwsze z podatków; te drugie nie stanowią, według ustawodawcy, żadnej atrakcji.

Kolejne pod względem liczebności są pacas: sklepy z używaną odzieżą. W kraju, którego głównym przemysłem są odzieżowe maquiladoras (zakłady taniej siły roboczej), większość ubiera się w second-handach. Uszyta w Hondurasie i wyeksportowana do Stanów, odzież po jakimś czasie wraca; tym razem jako ropa americana, którą można kupić za przysłane również stamtąd dolary.

"Białe koszule" kontra "hołota"

Prócz nieznośnego gorąca, wszystkich zwala z nóg potworne zmęczenie. Tłok, duchota, napięcie. Wszystkim siadają nerwy; gdy w autobusie lub sklepie ktoś wspomni o zamachu stanu, w ruch idą słowa i ręce. Rozdarcie w społeczeństwie idzie po szwie klasowym ("białe koszule" versus "hołota"). Ale nierzadko wewnątrz rodzin. A poza tym, to wszystko trwa już zdecydowanie za długo.

Przez prawie 100 dni, dzień w dzień, ulicami maszerowała resistencia: tysiące zwolenników "Mela" skupionych w Frente Nacional contra Golpe de Estado (lewicowe partie polityczne, część liberałów, związki zawodowe, organizacje społeczne). Domagali się jego powrotu. To dłużej niż trwała huelga bananera z 1954 r. - wielki strajk pracowników plantacji. Mimo poparcia świata, który potępił pucz, mimo wielkiej zdolności mobilizacji i kreatywności, każdego dnia cel wydawał się równie odległy jak na początku. Każdy zapewniał, że wytrzyma; ale każdego dnia marsz sunął wolniej i bardziej rozedrganie.

Pozbawieni międzynarodowego uznania puczyści (tj. prawica i konserwatyści, pod rękę z wojskiem) także postawili na przetrzymanie. Nie potrafiąc z równym skutkiem zmobilizować obywateli (ich "białe marsze" odbywały się rzadko i nie przyciągały tylu uczestników), wyprowadzili na ulice "siły porządkowe"; te mają już na sumieniu kilkunastu zabitych, setki pobitych i zatrzymanych. Rząd de facto, który zastąpił znajdujące się na uchodźstwie władze konstytucyjne, pozbawiony zewnętrznej pomocy i wenezuelskiej ropy, jak mógł ciął wydatki, szykując się na długą zimę. Ale widać było, że brakowało mu pomysłu, co dalej.

Wyglądało to tak, jakby w Hondurasie działały dwa ruchy oporu; każdy okopał się i czekał. Czasem zza linii obronnych padał jakiś cios (gdy odpowiadali puczyści, prawie zawsze płynęła krew), a potem znów wszystko pogrążało się w impasie. Nawet niespodziewany powrót obalonego prezydenta - który pod koniec września dosłownie wśliznął się do kraju i ukradkiem przedzierał do stolicy - nie zmienił obrazu rzeczy. Zmieniła się tylko linia okopów. Z ulic przesunęła się pod ambasadę Brazylii, gdzie siedzi oblężony przez puczystów Zelaya. A atmosfera w Tegucigalpie jeszcze bardziej zgęstniała.

Zamachy, sport narodowy

Przez ostatnie 50 lat w Hondurasie było sześć zamachów stanu; wszystkie podobne. Brutalny taniec wokół władzy obejmował tradycyjne elementy choreografii, czyli "obalający będą obaleni" (co prędzej czy później spotykało każdego puczystę), jak też elementy awangardowe. Np. Policarpo Paz García, spocony brodaty oficer uwieczniony przez Ryszarda Kapuścińskiego w "Wojnie futbolowej", był pierwszym wojskowym w Ameryce Łacińskiej, któremu po tym, jak oddał władzę cywilom, ci oddali mu ją z powrotem. Niektórzy tańczyli dwa razy: gen. Oswaldo López Arellano dokonał zamachów w 1963 i 1972 r. - Zamach stanu to, obok piłki, nasz ukochany sport narodowy - mówi jeden z moich rozmówców.

Ciekawe, że Kapuściński w ogóle nie wymienia z nazwiska Lópeza Arellano, rządzącego wówczas Hondurasem, a wymienia za to jego salwadorskiego odpowiednika płk. Fidela Sáncheza. Wspomina tylko, że czekał kilka godzin, aż "prezydent" zwolni jedyny w Hondurasie faks, aby wysłać depeszę do Polski. A to właśnie Arellano przegrał "wojnę futbolową", broniąc kraju z piwnic Banku Centralnego i ani razu nie fatygując się na linię frontu. Dziś 88-letni, nadal trzyma się blisko pieniędzy: jest wspólnikiem jednej w wielkich grup finansowych.

Dzisiejsi zamachowcy także zapragnęli przejść do historii - i to nie byle jak, bo poszerzając repertuar. Wymyślili nową formułę "tranzycji konstytucyjnej"; zgodnie z nią wojsko na wniosek Sądu Najwyższego i przy aprobacie parlamentu uprowadza i wywozi do kraju trzeciego demokratycznie wybranego prezydenta, fałszuje się list z rezygnacją, formułuje listę zarzutów i śle list gończy za prezydentem (już wydalonym), zapewniając, że się chce go sądzić, oczywiście uczciwie. Od trzech miesięcy puczyści nie mogą jednak przekonać do tego wynalazku ani świata, ani większości rodaków. A bal swój już widzieli ogromny...

Wielu latynoskich analityków podkreśla swoisty charakter obecnego puczu: instytucje cywilne nie zostały rozwiązane, ale same wystąpiły przeciwko Zelayi, rzekomo w obronie porządku konstytucyjnego. Rzecz w tym, że wszystkie kontrolowane są przez ten sam krąg osób, powiązanych ze sobą więzami klientelistycznymi i rodzinnymi. Nie brak w nich także, podobnie jak w rządzie, biologicznych potomków wszystkich poprzednich puczystów, łącznie z rodziną Paza Garcíi i Lópeza Arellano.

Jak jednak podkreślają ci z moich rozmówców, którzy widzieli poprzednie pucze, ten jest inny jeszcze z jednego powodu. Zawsze po zamachu był spokój. Tymczasem dziś społeczeństwo Hondurasu, o historycznie niskiej kulturze politycznej, wypowiedziało posłuszeństwo nielegalnym władzom. Wyjście na ulice było aktem politycznym par exellence, a zdarte w trakcie marszów buty stały się symbolem emancypacji.

Ponadto, inaczej niż w Chile czy w innych krajach regionu, zamach stanu nie zmiótł lewicy, lecz tchnął w nią nowe życie. Pozostająca dotąd na marginesie systemu dwupartyjnego - kontrolowanego przez Partię Narodową i Partię Liberalną - i wcześniej ocucona nieco przez Zelayę, zjednoczyła się w jego obronie i puściła w ruch wielki proces organizacyjny, którego horyzontem ma być zwołanie Zgromadzenia Konstytucyjnego i przebudowa kraju.

Bananowa republika grozi Ameryce

Pięć ciężarówek z wojskiem to jak na warunki Hondurasu sporo; ciągną siły z interioru. Rząd skoncentrował w stolicy dużą część kilkunastotysięcznej armii. Zapewnia, że rządzą cywile, ale siedzi na bagnetach. Wraz z wyciągniętym z szafy wojskiem, w pełnej gali powróciły lata 80.: cień "szwadronów śmierci" i zimnowojenny język.

Puczyści z braku prawdziwych podstaw ideologicznych, sięgnęli do kieszeni starych mundurów. Płynnie czytając z pożółkłych kartek przekonują, że obalając "komunistę" zatrzymali zarazę i ocalili demokrację nie tylko w Hondurasie, ale i w Stanach Zjednoczonych. Biegle zastępują przy tym Kubę Wenezuelą, a Fidela Castro - Chávezem.

Waszyngton tym razem nie poczuł się ocalony i po raz pierwszy w historii tak stanowczo potępił latynoamerykański zamach stanu. Choć niewątpliwie nie spogląda życzliwie na rosnącą w regionie lewicę, cofnął pomoc wojskową i gospodarczą, a także m.in. wizy członkom nielegalnych władz.

Postawa dyplomacji USA i prezydenta Baracka Obamy - nagrodzonego właśnie Pokojowym Noblem - była jednak pełna sprzeczności: co prawda Obama za jedynego prezydenta uznał Zelayę, ale niewiele więcej uczynił. Nawet nie przyjął obalonego polityka, choć inni prezydenci regionu - nawet meksykański prawicowiec Felipe Calderón - chętnie się z Zelayą spotykali. Nie brakło oskarżeń, że bezczynność Obamy dała puczystom czas na konsolidację władzy (mieli oni wydać setki tysięcy dolarów na wybielenie swego wizerunku na Kapitolu, najmując adwokatów i lobbystów pracujących dla Clintonów), i że gdyby Obama naprawdę chciał, mógłby szybko zaprowadzić w Hondurasie pokój. Ale zmarnował tę szansę.

Wobec amerykańskich dwuznaczności, dyplomatyczną inicjatywę przejęła Brazylia: to Luis "Lula" Inacio da Silva dał schronienie Zelayi w swej ambasadzie w Tegucigalpie (i zastopował puczystów, gdy ci grozili wtargnięciem do budynku), a potem bronił Zelayi na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ.

Pomimo to, ci odpowiedzieli językiem bezwzględnej suwerenności, a nawet antyamerykańskości; jeden z "ministrów" ogłosił, że w ramach retorsji Honduras przestanie zwalczać przemyt narkotyków i niech się Amerykanie trują... Paradoksalnie są to te same kręgi polityczne, które trzy dekady temu użyczyły kraj amerykańskim wojskom i najemnikom contras, wykonywały każde polecenie ambasadora USA, a nawet wnosiły o nadanie Hondurasowi statusu kolonii USA.

Gdy na początku XX w. humorysta O. Henry wymyślił określenie "bananowa republika", myślał, owszem, o Hondurasie. Gdyby żył dziś, zapewne odłożyłby pióro. Rzeczywistość podkręcona przez kamarylę puczystów przerosła bowiem wyobraźnię. Rząd de facto opłacił (choć nie podpisał) serię billboardów z hasłem najwyraźniej skierowanym jednocześnie (sic!) pod adresem USA i Wenezueli: "Nie mamy $, nie mamy ropy, ale mamy [i tu zdjęcie opakowania jaj]".

Centrum w sojuszu z Północą

Wszyscy mówią o nich "Turcy"; to do nich należy jedna z tych sieciowych restauracji, przed którą zatrzymują się starsze kobiety, aby splunąć na szybę. Za szybą dobrze ubrana para je hamburgery. Znaczy: popiera zamach stanu.

W trzecim najbiedniejszym kraju regionu, gdzie ponad 60 proc. z 7 mln mieszkańców żyje w biedzie i utrzymuje się głównie dzięki przysyłanym przez milion emigrantów pieniądzom, oligarchia jest nieliczna, ale skuteczna. Kilkanaście rodzin trzyma w ręku 90 proc. gospodarki; większość ustaw, łącznie z konstytucją, napisano pod ich potrzeby. Podczas gdy wojsko było tylko wykonawcą, intelektualnych autorów puczu należy szukać na tej krótkiej liście nazwisk, którą wszyscy w Hondurasie znają na pamięć.

Nie zna jej tylko Carlos. Spotykam go w Gwatemali na dworcu autobusowym; ma za sobą pięć dni podróży bez przerwy. Wraca na kilka tygodni do Tegucigalpy z Phoenix, gdzie od kilku lat pracuje jako ogrodnik. Gdy pytam, czy wie, co się dzieje w kraju, wzrusza ramionami i odpowiada, że nie interesuje się polityką; ale z tego, co czytał w serwisach internetowych honduraskich gazet, to Zelaya chciał zrobić z kraju drugą Kubę i Wenezuelę naraz.

- Tak jak miało to wielokrotnie miejsce - mówi mi potem prozaik Julio Escoto - oligarchia z Centrum postanowiła wziąć sprawy kraju w swoje ręce. Ale tym razem stało się coś niespodziewanego: dołączyła do niej elita z Północy, w 80 proc. złożona z potomków palestyńskich i libańskich imigrantów.

To nowość. Darío A. Euraque, profesor historii i szef Instituto Hondure?o de Antropología e Historia (IHAH) w studium "Reinterpreting the Banana Republic: Region and State in Honduras, 1870-1972" opisuje historię kraju jako pasmo rywalizacji między Centrum (Tegucigalpa) a Północą (San Pedro Sula). Aby uzyskać przewagę, przeciwstawne siły były gotowe nawet do reform; np. przedstawiciel Centrum López Arellano przeprowadził reformę agrarną (wstępem do niej było wydalenie Salwadorczyków), przez co w Hondurasie chłopi nie mieli po co iść do lasu, nie było guerrilli i wojny domowej. Z kolei przemysłowcy z Północy promowali masowe uzwiązkowienie.

- Dziś pozostawione samemu sobie, spauperyzowane społeczeństwo postawiło opór. Ten nowy podział społeczny będzie miał poważne skutki - ostrzega Escoto. To właśnie ci ludzie stanęli za Zelayą. Do nich skierowane były jego społeczne działania, jak podniesienie płacy minimalnej, i to oni wyszli na ulice w jego obronie, wierząc, że on chce zmian w Hondurasie.

Oligarchia nie chce nie tylko zmian, ale i ludzi na ulicach. Nie chce też żadnych reinterpretacji; prof. Euraque niedługo po zamachu stracił posadę. Oligarchia chce status quo; dla niej byłoby najlepiej, gdyby mieszkańcy nadal zrywali banany lub emigrowali. A z wyższych czynności - na przykład kopali piłkę.

Futbol, narzędzie władzy

Innym duchem z przeszłości, który wkroczył na scenę wraz z puczem, jest futbol. I to znów w podobnej - jak w 1969 r., z czasów "wojny futbolowej" - scenerii: eliminacji do Mundialu. Sama możliwość awansu dała puczystom nadzieję na pozostanie u władzy: twierdzą, że od kiedy dokonali zamachu, reprezentacja zaczęła grać lepiej. Ostatecznie, mimo że los catrachos (drużyna Hondurasu) wywalczyli bilet na Mundial w RPA w 2010 r., powrót Zelayi zmusił rząd do negocjacji, które, choć z początku niewiele przynosiły, to spowodowały, iż prysło marzenie puczystów utrzymania się u władzy dzięki futbolowej legitymacji.

Ciekawe, że za ostatnim i jedynym dotąd razem, gdy Honduras grał na Mundialu - w Hiszpanii w 1982 r. - w kraju też szalały represje. Wówczas też bito i mordowano "komunistów" (od Castro, nie od Cháveza). Historia futbolu jako narzędzia dla odwrócenia uwagi od sytuacji jest w tym kraju długa.

I tak, w sierpniu rząd jedną ręką organizował "igrzyska", a drugą bił. Podczas gdy jedni, korzystając z okazji, że obniżono o połowę ceny biletów, szli na Stadion Olimpijski w San Pedro Sula, aby oglądać piłkarski spektakl, inni, biorący udział w marszach, brali cięgi od wojska i policji. Media o represjach milczały, wypełniając ciszę wrzawą trybun.

Honduras rozgromił wtedy Kostarykę 4:0; wynik otworzył i zamknął Carlo Costly, na co dzień zawodnik GKS-u Bełchatów. Jeden gol anulował meksykański sędzia, któremu spiker zapowiedział, że jeśli Honduras przegra, żywy z kraju nie wyjedzie. Po meczu, gdy jedni lizali rany, inni oddawali się szaleństwu; na czas fiesty odwołano godzinę policyjną. Samochody na klaksonach jeździły do drugiej w nocy. Tylko resistencia nie świętowała. Dla niej kibicowanie reprezentacji było kibicowaniem wrogowi, a futbol - narkotykiem, mającym osłabić opór ludu.

Ale sama piłka - mimo pasji, jaką rozbudza - nie wywołuje wojen. Jak pokazuje dziś przykład Turcji i Armenii, może być narzędziem porozumienia [patrz "TP" nr 41/09 - red.]. Także kiedyś, w nowo powstałej jako niezależny byt Nigerii, okazała się sposobem na przezwyciężenie politycznych i etnicznych różnic; stadion był tam pierwszym miejscem, gdzie skandowano nazwę nowego państwa. Opowiadają także, że gdy jedność kraju została zagrożona przez secesję Biafry, ogłoszono rozejm w wojnie domowej, by obejrzeć Pelego, który przyleciał do Afryki.

Ale w Hondurasie futbol nie łączy. A jeśli już, to najwyżej na jeden dzień: ten czwartek, 15 października, gdy po zwycięstwie 1:0 nad Salwadorem "jedenastka" Hondurasu ostatecznie zakwalifikowała się na Mundial. Na ten jeden dzień można było zapomnieć, że negocjacje między przedstawicielami Zelayi i puczystami znowu utknęły w martwym punkcie...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, korespondent "Tygodnika" z Meksyku. więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2009