Drugie życie z Klarą

Renata Przemyk, piosenkarka: Najpierw podpisałam wszystkie adopcyjne papiery, a potem dopiero ją zobaczyłam. Miała osiem tygodni. Patrzyła świdrującym wzrokiem, bez mrugania i bez płaczu.

27.02.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. A. Powierża / UNIVERSAL MUSIC POLSKA
/ Fot. A. Powierża / UNIVERSAL MUSIC POLSKA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Leonard Cohen to ważny dla Ciebie człowiek?

RENATA PRZEMYK: Teraz stał się ważniejszy. Z propozycją wystąpienia w „Boogie Street” zwrócił się do mnie Daniel Wyszogrodzki, tłumacz „Księgi Tęsknoty”, tomu, na podstawie którego powstały i przedstawienie, i płyta. Początkowo wahałam się: zastanawiałam, po co mam być kolejną wykonawczynią wielkich przebojów. Okazało się jednak, że większości z tych pieśni nie znałam, dlatego pojawiła się szansa zrobienia ich po swojemu. Argumentem „za” było to, że reżyserii podjęła się Iwona Jera, znana z fantazji i rozmachu. „Wazonowania” tu nie ma.

Czyli?

Stania ładnie na środku, ku ozdobie sceny. Śpiewam Cohena w ruchu, szeptem i krzykiem, tańcząc na krześle, huśtając się na huśtawce, przytulając się do Wojtka Leonowicza, mojego partnera scenicznego. Jest o miłości, o sensie życia, o ciemnej stronie człowieczeństwa, piciu, ćpaniu, Bogu i o Holokauście. 10 lat temu tej propozycji pewnie bym nie przyjęła, ale dziś jestem na innym etapie życia.

No to po kolei. Kto w dzieciństwie był dla Ciebie ważny?

Poza rodzicami to moja wychowawczyni z przedszkola – Halinka Dudka. Ona zauważyła, że błyskawicznie przyswajam wierszyki, piosenki, tańczę, śpiewam, recytuję, jestem jak nakręcana zabawka. Namawiała moich rodziców, nawet listy pisała, żeby posłali mnie do szkoły muzycznej, która niestety znajdowała się na drugim końcu Bielska-Białej. W końcu poszłam do podstawówki, która była blisko domu. Rodzice nie wyobrażali sobie, żeby taka anemiczna, chuda siedmiolatka jeździła sama codziennie przez całe miasto dwoma autobusami.

Ale w finale dobrze trafiłam. W klasach początkowych uczyła mnie pani Basia Szpak – i też była świetna, kochała dzieciaki. Śmiała się serdecznie z moich egzaltowanych wypracowań pisanych stylem „Ani z Zielonego Wzgórza”. Widziała, że lubię polski.

Lubiłaś polski, a wybrałaś liceum ekonomiczne?

Do tego wymarzonego liceum nie dostałam się z powodu obniżonych ocen z zachowania i w ogóle wszystkich przedmiotów. Pod koniec podstawówki, w roku 1981, zostałam wplątana w aferę z napisami na ścianie w toalecie. Uznano, że to ja zrobiłam, bo umiałam podrabiać różne style pisma, ćwiczyłam je w zeszytach. Musiałam się do tej toalety włamać, żeby zobaczyć, co tam było napisane i o co właściwie zostałam oskarżona. Miałam nadzieję, że jest to przynajmniej coś politycznego – jak ginąć, to za wielką ideę. Nie, nie było to polityczne. Prawie nikt wtedy za mną się nie wstawił, z wyjątkiem kilku ludzi z klasy, głównie chłopaków. Bali się. Ta sprawa nigdy nie została wyjaśniona.

To musiał być wstrząs.

Ogromne poczucie niesprawiedliwości, w proteście na długo przestałam się uczyć. Wystarczająco wcześnie jednak zabrałam się do nauki, żeby zdać egzaminy wstępne do jedynego liceum, w którym nie było przyjęć na podstawie konkursu świadectw. Rodzice nawet się ucieszyli, że od razu będę miała zawód i szansę na samodzielność. Zdałam tak wysoko, że przeniesiono mnie do klasy A („zarządzanie i organizacja przedsiębiorstw przemysłowych”). Śmiali się, że będą z nas same panie dyrektorki.
I znalazłam się wśród dziewczyn, które miały plan na życie: stabilizacja, biuro, ekonomia. To nie było bliskie moim ideałom.

Co było?

Zbawianie świata (śmiech). Przy mojej parafii pod wezwaniem Opatrzności Bożej ks. Jacek Pilch prowadził Grupę Apostolską. Rozmawiał z nami jak z dorosłymi, propagował ideę pomagania. Załatwialiśmy obiady dla ubogich starszych ludzi. Przez jakiś czas opiekowałam się dziewczynką, którą wychowywali dziadkowie ewangelicy. Rodzice zginęli w wypadku. Byli katolikami i chcieli, by ich córkę wychowywano w duchu katolickim. Dziadkowie szukali w parafii kogoś, kto tę małą będzie mógł przygotować do komunii świętej.

W naszej Grupie Apostolskiej był też gitarzysta, miał długie włosy i talent muzyczny. Sławek posiadał dwie gitary – klasyczną i elektryczną. Razem układaliśmy religijne teksty do muzyki, m.in. Phila Collinsa, i śpiewaliśmy w kościele. Tam jest dobra akustyka, i po raz pierwszy usłyszałam, że w moim głosie rzeczywiście jest jakaś siła. Zwłaszcza kiedy graliśmy ze wzmacniaczem na elektryku. Głos cudownie niósł się po zabytkowych wnętrzach. W parafii był jeszcze rewelacyjny organista. Zostawałam po mszy, by posłuchać, jak gra fugi Bacha.

W tym samym czasie dołączyłaś do zespołu Rewizja.

Po osiedlu pocztą pantoflową rozniosło się, że śpiewam, i chłopaki z Rewizji do mnie dotarli. Dzięki nim miałam pierwszy, duży występ publiczny. To było 1 maja. Rok 1982, Błonia na obrzeżach Bielska. Mam 16 lat, jestem ubrana w kolorowe ciuchy uszyte przez dziewczynę mojego brata. Nos zatkany katarem, gardło ściśnięte, zjada mnie trema, z którą przez kolejne lata będę walczyć. Ale śpiewam trzy piosenki i mam poczucie, że dałam radę. Na chwilę przed wyjściem na scenę poczułam, że katar puszcza, adrenalina działa... A może to anioły, do których się modliłam? To, że dam radę, nie było dla mnie takie oczywiste, bo rodzice mało mnie chwalili. W każdym razie za rzeczy mało praktyczne (śmiech). Byliśmy wychowywani na ludzi, którzy mają sobie w życiu poradzić, bez rozczulania się nad sobą. Długo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że w czymś artystycznym jestem dobra. Dlatego zdumiewało mnie, gdy chłopak z zespołu mówił: „Ale ty masz piękny głos”. To dało mi do myślenia.

Miałaś swoją gitarę?

Kupiłam ją za zarobione przez siebie pieniądze. Miałam 16 lat. Rozwoziłam w metalowym wózku dwukołowym mleko w szklanych butelkach w skrzynkach. W zimie to był dramat: ja – chuchro, a na moim osiedlu jest albo pod górkę, i wtedy buksowałam nogami, albo z górki, i wtedy leciałam jak chorągiewka za wózkiem. Wyglądałam niczym postać z kreskówki. Od tego czasu zaczęłam zarabiać na swoje pomysły: pracowałam m.in. w fabryce pił i narzędzi, brzeszczoty pakowałam, opuszki palców miałam od tego zharatane. Ale w ten sposób zarobiłam na dwutygodniowy obóz karate.

A potem była bohemistyka w Katowicach.

W liceum miałam nauczyciela od maszynoznawstwa, chodziło nie tylko o komputery, ale w ogóle o maszyny liczące. Pan Mirosław Siuda pomagał mi wybrać odpowiedni kierunek i złożyć papiery. Dlaczego bohemistyka? Bo ciekawa, egzotyczna, ale i mało popularna. Niewiele osób na ten kierunek startowało, trzy na jedno miejsce, a na polonistykę, na którą chciałam zdawać, i na psychologię było około dziesięciu.

Ale nie wystraszyłaś się samodzielnego życia. Wyjechałaś z rodzinnego Bielska-Białej, zamieszkałaś w akademiku w Sosnowcu.

Rodzice początkowo mi pomagali, dawali pieniądze na akademik, a potem już zaczęłam się całkiem usamodzielniać. Jeździłam z Katowic do Czechowic do fabryki zapałek. Potem brałam stróżowanie, mycie okien. Moja pierwsza praca w Teatrze Śląskim to było sprzątanie. Kiedy po latach przyjechałam tam na występy, znałam rozkład wszystkich zakamarków w budynku. Pracowałam w fabryce przetworów spożywczych – z tego powodu latami nie kupowałam papryki i ogórków w occie, bo widziałam, jak to się robi. I jeszcze w czeskim szpitalu w Ołomuńcu dwukrotnie byłam salową. To była świetna szkoła językowa, ale i życiowa: zaprzyjaźniłam się z jednym starszym panem, kilka dni rozmawialiśmy, aż któregoś ranka przychodzę, a jego ciuchy wiszą w kantorku... Znak, że umarł.

Zostałaś rzucona na głęboką wodę.

Byłam przyzwyczajona do pracy, z częścią praktyczną życia świetnie sobie radziłam. Ludzie mnie onieśmielali. Przydawały się umiejętności wyniesione z domu. Jak mówiła mama: „Tego, co umiesz, nikt ci nie odbierze”. Robiłam w akademiku swetry na drutach. Szyłam dla dziewczyn za pieniądze, kiedyś nawet suknię wieczorową. Potwornie byłam zestresowana, bo korzystałam z drogiego materiału kupionego w Peweksie. Teraz bym się tego pewnie nie podjęła w obawie, że zepsuję. A maszynę do szycia dostałam „w posagu”. Mama powiedziała, że cokolwiek by się działo, jeśli umiesz szyć, to zarobisz na siebie. Kiedyś się kombinowało ze strojem: ludzie chcieli wyglądać inaczej niż reszta, bo dziś to wszyscy chcą być do siebie podobni, mieć ciuchy jak ktoś uznawany za modnego, okropność.

Po występie w Jarocinie w 1989 r. już nie mogłaś być taka niepewna.

Jarocin był wtedy podzielony na dwa obozy kontrkulturowe: metali i punków. Pokojowi hipisi snuli się pomiędzy nimi. Przy hotelu był basen. Jeden punk do niego wskoczył i została tylko czerwona łuna po jego irokezie postawionym na cukrze i farbie. Nikt potem do tej wody nie miał odwagi wejść. Tam inność była zaletą, w zwyczajnym życiu przeszkodą.

Wiedziałam, na co się piszę. W Jarocinie obowiązywała zasada: gdy cię kochają, to noszą na rękach, a jeśli się nie spodobasz, lecą w twoją stronę wielkie parówy, woreczki z mlekiem i złe słowa. No i trzeba było być po „dobrej stronie”, nie wchodziła w grę kolaboracja z władzą. Kiedyś wystąpił Obywatel G.C., który wraz z Republiką w Jarocinie miał status boga. Potem pokazał się chyba w telewizji, którą w latach 80. bojkotowano, i od tego momentu był spalony. Tam nie było miękkiej gry.

A Ty wyszłaś na scenę między innymi z akordeonem, na którym grało się na akademiach, a na pewno nie w Jarocinie.

Ryzyko było duże. Przed występem łyknęłam setkę rumu. Stanęłam przed tysiącem twarzy i byłam przerażona. Na początku nie było ani źle, ani dobrze. Przy trzeciej piosence zaczął się aplauz: ludzie tańczyli pogo, wzbijał się kurz z pierwszych rzędów, wpadłam w euforię razem z nimi. Nie chcieli nas wypuścić ze sceny.

Przed Jarocinem powiedziałam sobie, że jeśli tam się uda, to nic mnie już nie złamie, mam robić to dalej.

Przecież już wcześniej się udało: w maju tego samego roku wygrałaś Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie.

Do akademika w Sosnowcu przywiozłam gitarę. Kiedy już wszyscy po imprezach padali, ostatnim wspomnieniem po tak udanym wieczorze było moje śpiewanie. Ktoś powiedział, żebym zgłosiła się na Festiwal Piosenki Studenckiej. W 1987 r. byłam tam po raz pierwszy, za drugim razem dostałam wyróżnienie i poznałam Sławka Wolskiego, który pracował z Mariuszem Lubomskim. Oboje pozostawaliśmy pod wrażeniem Toma Waitsa. Sławek powiedział wtedy: „Za rok wygramy razem”. I napisał dla mnie trzy piosenki, w tym „Protest dance” i „Babę zesłał Bóg”.

A wcześniej jeszcze, gdy z kolegą saksofonistą z zespołu reggae Keter Miriam w klubie studenckim Remedium hałasowaliśmy na próbach, przyszła nas uciszyć Anka Saraniecka, kierowniczka programowa. I skończyło się to tym, że Anka do Jarocina pojechała już jako nasz menedżer, ona świetnie ogarniała sprawy organizacyjne. My nie.

I latami pisała teksty dla Ciebie. Kolejna ważna osoba w Twoim życiu.

Znajomość z Anką zaczęła się od książek, bardzo była oczytana. A ja w akademiku dopiero zaczynałam otwierać się na świat literatury. Anka była zawsze krok przede mną – studiowała polonistykę, orientowała się w nowościach. To był czas książkowego snobizmu. Ludzie nie pytali: „Masz nowego iPhone’a?”, tylko: „Co czytałeś z drugiego obiegu?”. Ściorane, kieszonkowe wydania, kserokopie, sitodruk, druk tak maleńki, że naprawdę trzeba było się wysilić, ale ja wtedy jeszcze miałam dobry wzrok. Zarywało się noc – bo książkę trzeba było oddać jutro – by przeczytać Keseya, Cortázara, Ciorana, Rilkego, Frosta... „Sto lat samotności” Marqueza do teraz jest jedną z najważniejszych dla mnie powieści. Kunderę też miałam w takiej formie, błagając o przedłużenie czasu.

W 1992 r. obroniłam pracę magisterską, zrobiłam prawo jazdy, wyszła moja druga płyta, w przygotowaniu była trzecia i... poczułam się dorosła.

Jaka była ta dorosłość?

Na walizkach. Moje życie toczyło się od płyty do płyty, od koncertu do koncertu, od miasta do miasta, od hotelu do hotelu. Kochałam to zatapianie się w muzyce po uszy. W studiu podczas nagrań kwitłam. Po kilku płytach zorientowałam się, że nie wiem, kiedy minęło te kilkanaście lat.

To były dobre lata?

Intensywne. Dojrzewałam. Przechodziłam też kolejne rozterki miłosne i zastanawiałam się, czego właściwie chcę od życia. Bardzo długo byłam tak osobna, że trudno mi było dopuścić kogoś do siebie. Łatwiej wychodziło mi barykadowanie się niż otwarcie. Na scenie byłam wolna i... kochana. Po drodze było trochę rock’n’rolla...

Można się w takim życiu zatracić...

Zaczęłam zauważać, że omijają mnie inne ważne rzeczy. Od zawsze marzyłam o rodzinie i dzieciach, ale długo wydawało mi się, że to będzie nie do pogodzenia z moją pracą.

Gdy w 2002 r. w moim życiu pojawiła się Klara, na rok zawiesiłam wyjazdy. Zresztą ona wymagała szczególnej opieki. Wolniej się rozwijała – dokuczała jej alergia, słabe napięcie skóry, neurologiczne niedostatki. Wszystko szybko się wyrównało. Z czasem zaczęłam koncertować, ale w ten sposób, by w tym samym dniu wieczorem móc do Klary wrócić.

Kiedy po raz pierwszy pomyślałaś o adopcji?

Długo sądziłam, że trafię na odpowiedniego mężczyznę i... samo się rozwiąże.

W branży muzycznej o partnera na całe życie jest bardzo trudno. Zazwyczaj są to rockandrollowcy, z których już nie ma co zbierać, albo żonaci mężczyźni, albo wielcy wizjonerzy, którzy potrzebują głównie aplauzu.
Kiedyś zwierzyłam się przyjaciółce z tego, że pragnę dziecka. Ona niedługo potem wręczyła mi adres ośrodka adopcyjnego. Początkowo sądziłam, że to się nie uda. Kto da dziecko samotnej kobiecie, która na dodatek wykonuje wolny zawód? Ale okazało się to zgodne z prawem. Musiałam przejść mnóstwo badań, rozmów z psychologami, testów. I miałam mnóstwo szczęścia. Rodzicom adopcyjnym stawiane są bardzo wysokie wymagania, zarówno mieszkalne, jak i finansowe, tak naprawdę rzuca się im pod nogi kłody. Najpierw podpisałam wszystkie adopcyjne papiery, a potem dopiero po raz pierwszy zobaczyłam Klarę. Miała osiem tygodni, była taka maleńka, dla mnie najpiękniejsza istota na świecie! Patrzyła w moje oczy świdrującym wzrokiem, bez mrugania i bez płaczu.

Patrzyła na kobietę, która właśnie stała się jej mamą.

Odkąd jest Klara, zaczęło się moje drugie życie.

Jakie ono jest?

Lepsze, ciekawsze. Patrzę szerzej, widzę więcej. Złagodniałam wobec siebie i ludzi. Nauczyłam się wybaczać. Przedtem byłam surowa, jak ktoś nie był idealny, czułam, jakby mnie zawiódł. W pracy byłam spięta, bo a nuż nie będzie idealnie. Byłam jak koń dorożkarski z klapkami na oczach. Klara otworzyła przede mną świat. Czasem lepiej, gdy nie jest perfekcyjnie, bo robi się miejsce na coś innego: emocje i pasję. Przyjmowałam propozycje, których wcześniej bym się nie podjęła, duety, praca w grupie, między innymi występy w teatrze.

Nic tak nie uczy miłości jak dziecko. Od dorosłego można odejść, gdy cię zrani, od dziecka – nigdy. To miłość bezwarunkowa.

I trudna.

Dziecko zmusza cały czas do wysiłku. Fizycznego i umysłowego. Jego pierwsze pytania o fundamentalne sprawy... Trzeba na nie umieć odpowiadać, choć ja nauczyłam się też mówić „nie wiem”. Gdy Klara miała trzy latka, umarł mój tata. „Dziadziuś w niebie jest z Jazzunią i z rybkami?” – spytała. (Jazzunia to był nasz pies, a dziadek ryby hodował). „Tak” – odpowiedziałam. Dla niej było oczywiste, że wszyscy, którzy się kochają, będą razem, ludzie i zwierzęta. Klara – to ta od św. Franciszka!

To, co dotąd odkładałam, zaczęłam realizować z Klarą. Bywam w różnych częściach Polski, ale guzik widziałam poza salami koncertowymi. Kiedyś obie, a teraz to już we trójkę, bo w końcu trafiłam na właściwego faceta, wsiadamy w auto i jedziemy przed siebie po Polsce. W Toruniu miałyśmy spędzić jeden dzień, lecz zostałyśmy trzy, tak nas oczarował. Chodzimy po miastach, górach, lasach. Klara uruchomiła we mnie spontaniczność, która większość życia była mi obca.

A ilu nowych ludzi dzięki niej poznałam! W Wieliczce, nieopodal której mieszkam, zaangażowałam się w uczenie śpiewu dzieci ze scholii. To był taki zespół familijny: rodzice grali, a dzieci śpiewały. Jako wychowawca z innymi rodzicami jeździłam na kolonie z dziećmi z tego zespołu i z okolicy.

Wszystko w moim życiu krok po kroku robiło się coraz normalniejsze.

Normalniejsze, bo bliżej ludzi?

Też. Ale i radośniej. W katolicyzmie brakowało mi zwyczajnej radości. Jej idealnym uzupełnieniem okazały się buddyjskie przestrzenie, które pomogły mi uporać się ze stresem. Chodzi o to, by zrobić, ile się da, a potem umieć odpuścić. Coś, co uważasz, że jest nieszczęściem, może się okazać szczęściem. To, że nie mam szkoły muzycznej, w tej chwili uważam za coś pozytywnego, bo ucząc się wszystkiego samodzielnie, stałam się silniejsza i bardziej zdeterminowana.

Dzisiaj, kiedy kończymy tę rozmowę, mam złamaną rękę. I cieszę się! Bo operacja się udała! Bo moja rodzina cudnie się mną opiekuje i daje mi jeszcze bardziej odczuć naszą więź. Bo to ręka, a nie kręgosłup, biodro czy głowa. A było groźnie. No i lewa! ©

RENATA PRZEMYK (ur. 1966) jest piosenkarką i kompozytorką. Właśnie ukazała się jej płyta z piosenkami Leonarda Cohena „Boogie Street”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2017