Duchowy rodowód Jana Pawła II: Wybrałem większą wolność

Karol Wojtyła przyszedł na świat 18 maja 1920 r., między godziną 17 a 18. To ważny szczegół, bo o tej samej godzinie – pomiędzy 17 a 18 – rozegrają się w przyszłości ważne wydarzenia jego życia: wybór na papieża i zamach.

16.10.2018

Czyta się kilka minut

Na górze Nebo – stąd Mojżesz zobaczył ukazaną mu przez Boga Ziemię Obiecaną. Izrael, 20 marca 2000 r. GIANNI GIANSANTI / GETTY IMAGES /
Na górze Nebo – stąd Mojżesz zobaczył ukazaną mu przez Boga Ziemię Obiecaną. Izrael, 20 marca 2000 r. GIANNI GIANSANTI / GETTY IMAGES /

Wtedy, w maju 1920 r., trwała wojna polsko-bolszewicka, Armia Czerwona szła na Warszawę. Dlatego właśnie – powie osiemdziesiąt lat później Jan Paweł II – „noszę w sobie od urodzenia wielki dług w stosunku do tych, którzy wówczas podjęli walkę z najeźdźcą i zwyciężyli, płacąc za to swoim życiem”. Zginęli – a on ocalał i nie zamierzał marnować ich ofiary.

Miesiąc po narodzinach, 20 czerwca, rodzice zanieśli syna do chrztu. Wybrali dlań imiona: Karol Józef. Stara chrześcijańska tradycja powiada, że wybierając imię, powierzamy nowo ochrzczonego jego patronowi i żywimy nadzieję, że będzie go naśladował. Wiadomo, jaką rolę w dziejach zbawienia odegrał św. Józef, i na czym mogłoby polegać jego naśladowanie. A Karol Boromeusz? Był kardynałem, biskupem Mediolanu, ojcem soboru, reformatorem Kościoła i wielkim jałmużnikiem. O mały włos zostałby papieżem... Mało brakowało, a padłby ofiarą zamachu...

Domowe seminarium
W tym pierwszym okresie życia największy wpływ na duchowość Karola Wojtyły wywarli jego najbliżsi: matka Emilia, ojciec Karol i ukochany brat Edmund. Wpływu Emilii możemy się jedynie domyślać („Mniej ją pamiętam i mniej jestem świadom jej wkładu w moje wychowanie religijne, a był on z pewnością bardzo duży”): umarła, zanim jej synek przystąpił do I komunii świętej. Pani Wojtyłowa miała jednak niesłychaną intuicję: chciała, żeby jeden z jej synów został lekarzem, a drugi księdzem. I tak się stało.

Śmierć matki (Karol poświęcił jej swój młodzieńczy wiersz „Nad Twoją białą mogiłą...”) stanowiła pierwszy akt rodzinnego dramatu. Trzy lata później zmarł doktor Edmund Wojtyła – miał zaledwie 26 lat, zaraził się szkarlatyną od jednej z pacjentek. Na jego pogrzebie mówiono o nim jako o męczenniku. I wspominano ostatnie chwile: „Słyszę Twe gorzkie słowa skargi, szeptane do ostatniej chwili spalonymi gorączką wargami: »Dlaczego właśnie ja?«” (z przemówienia dr. Brücknera).

Oba te wydarzenia – powie papież w rozmowie z André Frossardem – „głęboko wryły się w mej pamięci: śmierć brata chyba nawet bardziej niż matki, zarówno ze względu na szczególne okoliczności, rzec można tragiczne, jak i z uwagi na moją większą już wówczas dojrzałość”.

W ciągu trzech lat Karol został więc „częściowym sierotą i jedynakiem”. Odtąd najważniejszą osobą w jego życiu będzie ojciec, emerytowany wojskowy, który całkowicie poświęcił się wychowaniu syna. „Jego życie duchowe po stracie żony i starszego syna niezwykle się pogłębiło. (...) Widziałem, jak umiał od siebie wymagać, widziałem, jak klękał do modlitwy. To było najważniejsze w tych latach, które tak wiele znaczą w okresie dojrzewania młodego człowieka.

Ojciec, który umiał sam od siebie wymagać, w pewnym sensie nie musiał już wymagać od syna. Patrząc na niego, nauczyłem się, że trzeba samemu sobie stawiać wymagania i przykładać się do spełniania własnych obowiązków”.

W ich rozmowach nigdy właściwie nie wypłynęła sprawa powołania kapłańskiego.­ Ale przecież – napisze Jan Paweł II w autobiografii „Dar i tajemnica” – religijność ojca i jego osobisty przykład „były jakimś pierwszym domowym seminarium”. To ojciec zabrał go na pieszą pielgrzymkę do Kalwarii; to on zachęcił syna do lektury Biblii, nauczył różańca i przejmującej modlitwy do Ducha Świętego. „Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, co znaczą słowa Chrystusa do Samarytanki o prawdziwych czcicielach Boga – to znaczy tych, którzy czczą Go w Duchu i w Prawdzie”.

Na tym fundamencie mogli potem budować wadowiccy księża – proboszcz, katecheta, opiekun ministrantów: Leonard Prochownik, Edward Zacher, Kazimierz Figlewicz... „Zbliżył nas ołtarz – wspominał ten ostatni. – Karol był gorliwym ministrantem”.

Wojtyła mieszkał na tyłach kościoła. Nic dziwnego, że czuł się tam niemal jak w domu. Częsta msza, droga krzyżowa, nabożeństwo majowe, różaniec – to kształtowało jego dziecięce życie wewnętrzne. A jakby tego było mało, kiedy wyglądał przez okno, widział na ścianie zegar słoneczny z napisem „Czas ucieka, wieczność czeka”. Po latach powie, że „i mury, i wieże kościelne (...) – to wszystko w jakiś sposób katechizuje”.

Często widywano go, jak klęczał przed obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy w swoim kościele parafialnym w Wadowicach. Albo jak szedł do klasztoru karmelitów Na Górce, w którym na początku wieku funkcję przeora pełnił o. Rafał Kalinowski. Starsi zakonnicy musieli mu opowiadać o swoim świątobliwym przełożonym i o życiu, jakie prowadzą. A była to opowieść tak przekonująca, że Karol w wieku dziesięciu lat przyjął od nich karmelitański szkaplerz – i nosił go już do końca życia.

Zapowiedź Asyżu
Karol Wojtyła urodził się i wychował w Wadowicach – miasteczku położonym nad Skawą, u podnóża Beskidów. To położenie zaprogramowało go na całe życie: będzie wysportowany (pływanie) i zawsze już czerpiący radość z obcowania z przyrodą (górskie wycieczki). Nauczy się także czynnego wypoczynku, zgodnie ze starą dewizą mówiącą, że „w zdrowym ciele zdrowy duch”.

W poznawanie świata natury wprowadzał go ojciec. On również był pierwszym przewodnikiem Karola po świecie kultury: opowiadał mu o historii, polecał książki (m.in. „Trylogię”), czytał na głos swoich

ulubionych poetów, m.in. Norwida. Tę wiedzę ugruntowała i pogłębiła dobra przedwojenna szkoła, wadowickie gimnazjum im. Marcina Wadowity, oraz amatorski teatr, który wystawiał klasyczny repertuar (m.in. „Balladynę”, „Nie-Boską komedię”, „Śluby panieńskie”, „Antygonę”). Karol zapowiadał się na świetnego aktora. W tym czasie poznał już młodego polonistę Mieczysława Kotlarczyka, traktującego teatr jak życiową pasję. Jak pisze ks. Adam Boniecki, autor „Kalendarium życia Karola Wojtyły”: obaj „godzinami rozmawiali o teatrze, literaturze, filozofii”. To był rodzaj wtajemniczenia... No właśnie, Jan Paweł do końca życia będzie pamiętał napis na bramie wadowickiego gimnazjum: „To, co czyste, podoba się niebianom; przychodźcie czysto odziani i czystymi rękami czerpcie źródlaną wodę”.

Wtedy, w 1938 r., Karol wydawał się pewien tego, co chce w swoim życiu robić: studiować polonistykę. Nie teologię! Tak odczytywał swoje powołanie i talenty, którymi obdarzył go Pan Bóg.

Przed wojną w 10-tysięcznych Wadowicach mieszkało ok. dwóch tysięcy Żydów. „Wielu z nich – napisze po latach Jan Paweł II – było naszymi kolegami w szkole podstawowej, a potem w gimnazjum”. Świadkowie opowiadają, że chłopcy, grając w piłkę, dzielili się czasem na dwie drużyny: „katolicką” i „żydowską”. Często jednak nie udawało się zebrać wystarczającej liczby Żydów, żeby stworzyć z nich drużynę. W takie dni Lolek Wojtyła bronił bramki żydowskiej.

To właśnie wtedy, w Wadowicach, rodziła się w nim ta niezwykła otwartość na inne kultury i religie. „Jesteśmy dziećmi jednego Boga” – powiedział kiedyś swojemu żydowskiemu przyjacielowi Jurkowi Klugerowi. I w tych słowach małego chłopca była już zapowiedź Asyżu.

Poznałem życie, poznałem człowieka
Wadowice leżą w cieniu Krakowa. Karol bywał w tym mieście kilkakrotnie – kiedyś pojechał tam w Wielkim Tygodniu. Jego dawny katecheta, ks. Kazimierz Figlewicz – przeniesiony z Wadowic do katedry wawelskiej – zaprosił go na uroczystości Triduum Sacrum. To było wielkie przeżycie. Tak wielkie, że Wojtyła dzielił się nim jeszcze 40 lat później, kiedy głosił rekolekcje dla papieża Pawła VI.

„Pamiętam – mówił – rzędy ławek zajęte przez alumnów z seminarium, stalle, w których godnie zasiadali prałaci i kanonicy kapituły (...). Nieraz zastanawiam się nad tym przeżyciem, którego już nigdy poźniej nie dała mi w takim stopniu Ciemna Jutrznia. Tamto było jedyne w swoim rodzaju...”.

Ksiądz Figlewicz oprowadził go pewnie wtedy po katedrze: pokazał konfesję św. Stanisława, grobowce Królów-Duchów i sarkofag królowej Jadwigi; być może opowiedział mu nawet o kłopotach proceduralnych z beatyfikacją tej niewątpliwej świętej. A Karol z całą swą młodzieńczą wrażliwością patrzył na to wszystko i słuchał.

Wkrótce – po zapisaniu się na studia na Uniwersytecie Jagiellońskim i przeprowadzce do Krakowa – ta katedra stała się dlań ważnym miejscem. Przychodził tu często: spowiadał się u ks. Figlewicza i służył mu do mszy. Tak jak 1 września 1939 r. o 6 rano – przed ołtarzem Chrystusa Ukrzyżowanego, „wśród wycia syren i huku eksplozji”. Oczywiście, nie był to jedyny „jego” kościół – była jeszcze przecież parafia salezjanów na Dębnikach. W czasie wojny prawie wszystkich zakonników wywieziono stąd do Dachau. Jeden z nich, ks. Józef Kowalski, pobity za odmowę podeptania różańca i utopiony w gnojówce w obozie Auschswitz, zostanie przez Jana Pawła II ogłoszony błogosławionym.

Ale zanim wybuchła wojna: Karol przez rok studiował polonistykę i uczył się czytania (i rozumienia) tekstów pod kierunkiem m.in. prof. Stanisława Pigonia i młodego asystenta Kazimierza Wyki. Podejmował też pierwsze próby literackie. I kontynuował swą wielką przygodę z teatrem. „Pierwszy rok studiów – wspominał – skierował moją uwagę w stronę języka. (...) To wprowadziło mnie w zupełnie nowe wymiary, żeby nie powiedzieć: w misterium słowa. (...) Odkrywając słowo poprzez studia literackie czy językowe, nie mogłem nie przybliżyć się do tajemnicy Słowa, (...) które »stało się ciałem i zamieszkało wśród nas«. Później zrozumiałem, że te studia polonistyczne przygotowywały we mnie grunt pod inny kierunek zainteresowań i studiów...”.

Po rozpoczęciu wojny (i głębokim wstrząsie, jaki stanowiło dlań aresztowanie krakowskich profesorów) Karol – żeby uchronić się przed wywózką na przymusowe roboty do Rzeszy – zaczął pracę jako robotnik w kamieniołomach, a później w fabryce chemicznej Solvay. Już jako papież nazywał ten okres swojego życia „szczególnym darem Opatrzności”: „Nauczyłem się cenić ten okres i związane z nim doświadczenie bardzo wysoko. Nieraz mówiłem, że warte ono może więcej od doktoratu”. I dalej: „Poznałem życie, poznałem człowieka (...). Nauczyłem się głębokiego człowieczeństwa tego życia prostego, twardego i trudnego, a porzucając fabrykę, zabrałem ze sobą to doświadczenie. (...) Niektórzy wskazują, że moje orędzie i encykliki koncentrują się bardzo na człowieku. Myślę, że bierze się to w dużej mierze z mego doświadczenia jako robotnika, z moich kontaktów ze światem pracy”.

W tym samym czasie realizował się jako aktor w stworzonym przez Kotlarczyka konspiracyjnym Teatrze Słowa (późniejszy Teatr Rapsodyczny). Nawiązał kontakt z Juliuszem Osterwą. Czytał romantyków – i przesiąkał ich sposobem widzenia problemów narodowych, ich mesjanizmem. „Czyśmy się naprawdę wyzwolili? – pisał w listopadzie 1939 r. – Myślę, że wyzwolenie nasze winno być bramą Chrystusową. Myślę o Polsce ateńskiej – ale od Aten całym ogromem chrystianizmu doskonalszej. I o takiej myśleli wieszczowie...”.

W listach do Kotlarczyka można znaleźć ślad pewnej fascynacji prozą Josepha Conrada, której częstym tematem jest honor, wierność, służba – „na przepadłe”. To musiało być szczególne doświadczenie: czytanie Conrada we wrześniu 1939 r., kiedy upadało Westerplatte. I świadomość, że każdy „znajduje w życiu jakieś swoje »Westerplatte«. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować”.

Książka poplamiona sodą
Czas wojny to dla Wojtyły czas cierpienia: w 1941 r. zmarł ojciec. Karol został zupełnie sam – w dodatku z jakimś irracjonalnym poczuciem winy: „Nie było mnie przy śmierci matki, nie było mnie przy śmierci brata, nie było mnie przy śmierci ojca”. To ono, być może, sprawi, że odtąd tak ważna stanie się dlań obecność – przy drugim człowieku, zwłaszcza tym, który cierpi.

Ta śmierć była dla niego początkiem czegoś zupełnie nowego: koledzy z Solvayu zapamiętali maksymę, którą często powtarzał: „Należy żyć życiem, a nie nadużywaniem życia”. Coraz mniej czuł się aktorem, człowiekiem sztuki („nie jest sztuka, aby była li tylko prawdą realistyczną, albo li tylko zabawą, ale nade wszystko jest nadbudową, spojrzeniem wprzód i wzwyż, jest towarzyszką religii i przewodniczką na drodze ku Bogu”). „Od pewnego momentu – napisze w duchowej autobiografii – zdawałem sobie sprawę, że teatr nie był moim powołaniem”.

Był człowiekiem bardzo pobożnym, ale po śmierci ojca (choć trudno w to uwierzyć!) przyszło jeszcze pogłębienie jego religijności. Stało się tak pod wpływem niepozornego mieszkańca Dębnik, krawca Jana Tyranowskiego – o którym Wojtyła powie bez wahania: to mistyk. „Od niego nauczyłem się między innymi elementarnych metod pracy nad sobą. (...) Tyranowski, który sam kształtował się na dziełach św. Jana od Krzyża i św. Teresy od Jezusa, wprowadził mnie po raz pierwszy w te niezwykłe, jak na mój ówczesny wiek, lektury”. Za pośrednictwem Jana Tyranowskiego Wojtyła wszedł „w świat, o którego istnieniu w sobie przedtem nie wiedział”, po prostu: stawał się mistykiem. Jan i Teresa zaczynali być dla niego „nie tylko mistrzami, oni dosłownie pozwolili mu odkryć siebie samego, wytłumaczyli mu i uzasadnili własne jego życie”.

Kiedyś Wojtyła spędzał całe godziny na lekturze dzieł Słowackiego i Wyspiańskiego – teraz czytał „Drogę na Górę Karmel” (wkrótce nauczy się hiszpańskiego, żeby poznawać ją w oryginale) i „Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny” św. Ludwika Grigniona de Montforta. Lektura tej ostatniej książki stała się dlań „momentem przełomowym”. Wojtyła nie mógł się od niej oderwać i brał ją do pracy w Solvayu: „Tak bardzo ją czytałem, że cała była poplamiona sodą – i na okładkach, i w środku. Pamiętam dobrze te plamy sody, bo są one ważnym elementem całego mojego życia wewnętrznego. (...) Z tej książeczki nauczyłem się, co to właściwie jest nabożeństwo do Matki Bożej”.

To w tym dziele Karol Wojtyła znalazł słowa, które staną się programem jego życia: „Totus Tuus” („Cały Twój jestem i wszystko moje jest Twoje”). Graficznym znakiem tego programu stanie się w przyszłości herb biskupa Wojtyły (na widok którego będą rwać włosy z głowy watykańscy specjaliści od heraldyki): litera M (jak Maryja) umieszczona pod krzyżem. Tylko tyle – jeśli chodzi o herb. Aż tyle – jeśli chodzi o życie.

Wtedy też pojawiła się fascynacja Adamem Chmielowskim – malarzem, który zerwał ze sztuką, bo usłyszał głos Boga – stał się Bratem Albertem, człowiekiem, „który daje całego siebie, aby służyć”. „Dla mnie – napisze papież – jego postać miała znaczenie decydujące, ponieważ w okresie mojego własnego odchodzenia od sztuki, od literatury i od teatru znalazłem w nim szczególne duchowe oparcie i wzór radykalnego wyboru drogi powołania”.

To mogło wyglądać jak w Ewangelii: „Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”. „Idź, sprzedaj wszystko... i chodź za mną” (Mt 19, 21). I Karol poszedł.

Na gruncie racji najgłębszych
Była wojna, seminarium duchowne mogło działać jedynie w podziemiu. Karol Wojtyła został do niego przyjęty – miał pracować jak dawniej, w Solvayu, i „studiować w czasie wolnym od pracy, a także – o ile to było możliwe – w czasie pracy w fabryce”. Pierwszą lekturą kursową była „Metafizyka” ks. Kazimierza Waisa: „Zacząłem studiować ten podręcznik i natychmiast natrafiłem na olbrzymie opory. Moje humanistyczne, filologiczno-literackie myślenie nie było w żaden sposób przygotowane do przyjęcia owego tekstu: twierdzeń i sformułowań, z których podręcznik metafizyki składał się od początku do końca. Musiałem się więc przedzierać przez jakiś gąszcz zdań, rozumowań, koncepcji, dość długo nie mogąc zidentyfikować tematu, po jakim się poruszam. (...) Po dwóch miesiącach zgłosiłem się do egzaminu (...) i powiedziałem profesorowi, że ważniejsze od noty, jaką otrzymuję, jest nowe zrozumienie świata, które z tego samodzielnego zmagania się z podręcznikiem metafizyki wyniosłem. Nie przesadzę, jeśli powiem, że świat, w którym żyłem dotąd w sposób intuicyjny, a także emocjonalny, został od tego czasu potwierdzony i uzasadniony na gruncie racji najgłębszych i zarazem najprostszych”.

Karol Wojtyła miał w tajnym seminarium kolegę kleryka, Jerzego Zachutę. Obaj przychodzili do Pałacu Biskupiego służyć do mszy. Któregoś dnia Jerzy się nie pojawił. Wkrótce jego nazwisko znalazło się na liście rozstrzelanych. „Dlaczego on, a nie ja?!” – to pytanie nie dawało Karolowi spokoju. I budziło się jeszcze kilkakrotnie, na przykład w czasie wielkiej obławy, podczas której zabierano wszystkich mężczyzn – nie tylko z ulic, także z domów. „Dlaczego nie ja? Dziś wiem, że nie był to przypadek...”. (Cierpienie zastępcze:  za Karola, jego powołanie – śmierć kleryka Zachuty; za jego kapłaństwo – przedwczesna śmierć Jana Tyranowskiego; za papiestwo – paraliż biskupa Andrzeja Deskura; to temat zasługujący na książkę. Podobnie jak inny temat: zagrożeń, z których Jan Paweł II wychodził obronną ręką – tak jak z zamachu 13 maja 1981 r. albo z wypadku drogowego w roku 1944).

Seminarium – zwłaszcza odkąd klerycy mieszkali w Pałacu Biskupim – to czas wielkiego zapatrzenia w księcia metropolitę Adama Sapiehę. On był wzorem, „bo był przede wszystkim pasterzem. (...) Był ojcem – troszczył się o człowieka. (...) Przy nim odbywałem moje seminarium: byłem klerykiem, a potem księdzem. Miałem do niego wielkie zaufanie i mogę powiedzieć, że go kochałem (...). Często piszą, że Sapieha mnie w jakimś sensie przygotował – może to i prawda. To też jest zadanie biskupa: przygotowywać tych, którzy ewentualnie mogliby go zastąpić”.

Dokończyć, co się zaczęło
Kończyła się wojna – Karol Wojtyła przyjmie święcenia już po niej. Miał być księdzem „po Auschwitz”, a – mając tylu przyjaciół wśród Żydów – dobrze wiedział, co to Auschwitz (jakie są jego konsekwencje dla wiary w Boga i dla wiary w człowieka). Polskę „wyzwalała” sowiecka armia. Karol wychowany w cieniu bohaterów wojny 1920 roku rozumiał, co to oznacza (i jakie mogą być tego konsekwencje dla Kościoła). I przygotowywał się – również do dyskusji ze zwolennikami „nowego”.

Z pomocą przyszedł mu znów Brat Albert. W dramacie Wojtyły „Brat naszego Boga” opisane zostało spotkanie Adama Chmielowskiego z Rewolucjonistą (niektórzy mówią, że do tego spotkania doszło w rzeczywistości: podczas pobytu Lenina w Polsce). Adam-Albert odrzuca pokusę „gniewu”, który „musi wybuchnąć. Zwłaszcza że jest wielki (...) i słuszny”. I mówi: „Wiem jednak na pewno, że wybrałem większą wolność”.

Był styczeń 1945 r. Do furty seminarium duchownego, przy której dyżurował kleryk Wojtyła, zapukał radziecki żołnierz. „Podjąłem z nim rozmowę, która trwała kilka godzin. (...) Dowiedziałem się wiele o tym, jak Bóg wpisuje się w ludzki umysł w warunkach systematycznej negacji jako prawda, której nie można wymazać. Mój rozmówca nigdy w życiu nie był w cerkwi (...), stale słyszał w szkole i w pracy, że Boga nie ma... A ja i tak – powtarzał – wiedziałem zawsze, że Bóg jest”.

Takie spotkania budowały kapłańską tożsamość Karola Wojtyły. A także świadomość, że ma być nade wszystko pasterzem – dobrym pasterzem. Wzorem dla niego stał się św. Jan Maria Vianney. „W latach seminaryjnych czytałem z zapartym tchem książkę ks. Trochu o Proboszczu z Ars – i to nie tylko jako dzieło literackie, ale jako świadectwo dane mocy Chrystusa-Kapłana w duszy Jego wiernego sługi i naśladowcy. (...) Gdyby Jan Vianney żył w naszej epoce, na pewno starałby się cały heroizm swego życia kapłańskiego, cały ów ewangeliczny radykalizm, jaki bije od jego postaci, przenieść w kontekst warunków współczesnego apostolatu i duszpasterstwa”.

Kim byłby XX-wieczny Jan Vianney, gdyby Bóg uczynił go kardynałem czy nawet papieżem? Mam wrażenie, że to pytanie zadawał sobie także Jan Paweł II...

Proboszcz z Ars był duszpasterzem – a nie mnichem. W życiu Karola Wojtyły zrodziło się w pewnym momencie pragnienie całkowitego oddania się kontemplacji – myślał o tym, żeby wstąpić do karmelitów: „Wątpliwości rozstrzygnął książę Sapieha w sposób sobie właściwy, mówiąc krótko: »Trzeba najpierw dokończyć to, co się zaczęło«”. To zdanie będzie do papieża wracać, ilekroć w mediach pojawi się sugestia dotycząca rezygnacji z urzędu. „Trzeba dokończyć...”. I jeszcze: „Tobie oddaję siebie, moją teraźniejszość i przyszłość, abym wypełnił moją posługę tak, jak Ty tego pragniesz”.

Tchnienie miłości
Długo można by opowiadać o korzeniach duchowości Karola Wojtyły – Jana Pawła II. O jego stosunku do świeckich i do rodzin (tzw. Środowisko) oraz do młodzieży (duszpasterstwo akademickie). O jego otwarciu na media (doświadczenie współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”) oraz o kolegialności jako „sposobie życia” Kościoła (Sobór Watykański II i Krakowski Synod Duszpasterski). O Maryi (kalwaryjskie dróżki) i o świętych, zwłaszcza tych przez niego ukochanych: Franciszku, Faustynie, Ojcu Pio, Matce Teresie... O jego stosunku do cierpienia.

Ale może ja to wszystko niepotrzebnie komplikuję? Może trzeba wskazać jedynie na Biblię (dzień przed śmiercią Jan Paweł II poprosił, żeby mu czytano Ewangelię według św. Jana. Świadkowie mówią, że kiedy jej słuchał, wyglądał na zachwyconego). Na modlitwę (pisze Frossard: „papież modli się, tak jak oddycha”). I na Eucharystię („Kiedy patrzę na moją młodość, widzę, że źródłem »siły przebicia« była Eucharystia...”).

Ale jak tu pominąć zamach z 13 maja 1981 r. – i jego związek z objawieniami w Fatimie? Oraz istotę trzeciej tajemnicy fatimskiej (że modlitwa może odmienić los świata)? Jak przemilczeć doświadczenie Łagiewnik – orędzie o Bożym Miłosierdziu: „Jezu, ufam Tobie”?
Dwadzieścia lat temu Jan Paweł II modlił się: „Jeżeli pewnego dnia stanie się, że choroba dotknie mego umysłu i zaciemni rozum, to już teraz poddaję się Tobie tym poddaniem, które potem zyska swą kontynuację w milczącej adoracji. Gdybym pewnego dnia miał się położyć na długo, pozostając bez świadomości, to pragnę, aby każda godzina, którą dane mi będzie w taki sposób przeżyć, była nieprzerwanym dziękczynieniem, a moje ostatnie tchnienie było także tchnieniem miłości. Wówczas, w takiej chwili, moja dusza prowadzona ręką Maryi stanie przed Tobą, aby na wieki wyśpiewywać Twoją chwałę. Amen”.

▪▪▪
„Proste zbiegi okoliczności nie istnieją w planach Bożej Opatrzności” – powiedział kiedyś Jan Paweł II. Papież umarł w sobotę, szóstego dnia po Zmartwychwstaniu, w wigilię święta Bożego Miłosierdzia. Tuż przed śmiercią chwycił za rękę arcybiskupa Dziwisza i powiedział: „Amen”.

Wykonało się. 

2/3 kwietnia 2005 ©

JANUSZ PONIEWIERSKI

„TP” 15/2005

JANUSZ PONIEWIERSKI (ur. 1958) jest redaktorem i publicystą, w latach 1989-97 był członkiem redakcji „Tygodnika Powszechnego”, gdzie kierował m.in. działem religijnym, od 1998 r. redaktor miesięcznika „Znak”. Autor kilku książek o Janie Pawle II, m.in. wielokrotnie wznawianego „Pontyfikatu”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Historia 1/2018