Dopij to piwo. O książkach Vlastimila Třešňáka

Vlastimil Třešňák to nietuzinkowa postać. Pieśniarz, malarz, którego biografia osobliwie lawiruje przez czeską historię. Wspaniały pisarz i wielki konfabulant.

21.05.2023

Czyta się kilka minut

Vlastimil Třešňák wystąpił ze swoim zespołem jako support na koncercie punkowej rosyjskiej grupy Pussy Riot, Praga, maj 2012 r. / KATERINA SULOVA / CTK / PAP
Vlastimil Třešňák wystąpił ze swoim zespołem jako support na koncercie punkowej rosyjskiej grupy Pussy Riot, Praga, maj 2012 r. / KATERINA SULOVA / CTK / PAP

Druga połowa lat 80., Frankfurt nad Menem. Dwaj czescy emigranci, pan Moritz i pan Prag, gnieżdżą się w wynajętej norze, za którą od miesięcy zalegają z czynszem. Żyją z rozmaitych dorywczych prac, ale w istocie to artyści. Biedująca bohema. Pan Moritz maluje. Pan Prag również. Niemniej żądni arcydzieł marszandzi i kupcy nie ustawiają się raczej w kolejce do ich lokalu. Pracownię panowie mają w przedpokoju: „W przedpokoju było największe okno w całym mieszkaniu. Toteż przedpokój zarówno panu Moritzowi, jak i panu Pragowi służył jako atelier. Zamiast firanki okienną szybę osłaniała przypięta czterema pluskiewkami chustka do nosa pana Praga”.

Czy się przyjaźnią? Zapewne tak. Pan Moritz zaproponował w swoim czasie panu Pragowi kąt w swojej pracowni, ponieważ „Pan Prag mieszkał wtedy w samochodzie osobowym marki ­Vauxhall”. Po kilku tygodniach pokłócili się: „po gwałtownej wymianie poglądów na sylwetkę moralną przewodniczącego Najwyższego ­Sowietu i na czołówkę zachodnioniemieckiej ligi piłki nożnej [pan Moritz] zaproponował panu Pragowi przejście na pan albo wyprowadzenie się”. Pan Prag wybrał pierwszą możliwość.

Pan Prag tak naprawdę nazywa się inaczej – nosi nazwisko Třešňák. ­Nieprzypadkowo, bowiem autor powieści, o której tu mowa, zatytułowanej „To, co najistotniejsze o panu ­Moritzu”, nazywa się tak samo. Jak więc narodził się „pan Prag”? Przypadkiem. W scenie otwierającej książkę Vlastimila Třešňáka niemiecki policjant próbuje odczytać z dokumentów dane osobowe obywatela zatrzymanego za posiadanie marihuany – i ponosi porażkę w konfrontacji ze słowiańskimi personaliami: „­Najwyraźniej pomylił w mych papierach rubrykę »Imię i nazwisko« z rubryką »Miejsce urodzenia«. Przez całe dziesięć minut zwracał się do mnie »herr Karlin Prag«, zanim w końcu skrócił to do »herr Prag«. (...) – Pan Prag, pan Prag – powtarzałem. Chyba będę tak siebie czasem nazywać”.

Ubogie, depresyjne, mocno wyobcowane emigranckie życie panów Moritza i Praga składa się z rytuałów i powtórzeń – jest to ten rodzaj monotonii, która czyni świat nieco znośniejszym. Krąży się wciąż tymi sami szlakami i po tych samych knajpach, mówi się te same słowa w tych samych sytuacjach. Złamanie rytuału przyjmowane jest z niedowierzaniem (jak wówczas, gdy pan Prag zamiast piwa kupuje w ulicznym kiosku mleko – „[kioskarz] wychylił się z okienka kiosku, spojrzał surowo na pana Praga, jakby zarządzał natychmiastowe wszczęcie śledztwa, i z obrzydzeniem postawił na pulpicie litrowy karton mleka”).

Co rano pan Moritz najpierw stuka w ścianę, a potem, obudziwszy pana Praga, bezceremonialnie wkracza do jego pokoju z jajkiem na twardo i egzemplarzem gazety „Frankfurter Rundschau”. Gazetę odkłada, zaś jajko obtłukuje o rant maszyny do pisania należącej do pana Praga. „Nie ma pan soli?” – nieodmiennie pyta. Codziennie również pan Moritz snuje mgławicowe plany zdobycia fortuny: zamierza a to stworzyć bestsellerową powieść („­Pewien policjant, uprzednio fryzjer, teraz po prostu patrolujący miasto, sierżant xy, nienawidzi osobników, którzy w dzień i w nocy w miejscach publicznych, na ulicach, w parkach, na przystankach autobusowych, na stacjach metra nastawiają na cały regulator przenośne kasetowe magnetofony. (...) Pewnej nocy nasz kochany sierżant xy przebiera się w obcisły kostium, wkłada na twarz czarną maskę i zaczyna osobników z magnetofonami mordować! Brzytwa, kapuje pan, były fryzjer...”), a to założyć salon chiromancji dla zwierząt, a to – szczyt ekstrawagancji – zrobić prawo jazdy w Stuttgarcie.

Gdy jednak zaczyna się w tym światku rozmawiać o sprawach poważnych, do głosu dochodzi sztuka uników; nie przypominam sobie innej książki, w której dialogi napisane są tak, by mówić zawsze obok tematu. Ze skrępowania, wstydu, nostalgii rozmówcy uciekają tu w durne dowcipy, bon moty, wielopiętrowe aluzje, nagle zmieniają wątek albo odpowiadają nie na temat.

Moja wolność, nie wasza

Ciekawe, że niektóre książki nie mają czytelniczego szczęścia (albo muszą na to szczęście cierpliwie zaczekać): obecna edycja w serii „Stehlík” wydawnictwa Dowody jest już trzecią polską w wypadku „Tego, co najistotniejsze o panu Moritzu” – inna sprawa, że te dwie pierwsze miały miejsce w zamierzchłych czasach (ostatnia bodaj w 1996 r.).

Oryginalnie książka wyszła w roku 1989 w czeskim wydawnictwie emigracyjnym Index w Kolonii. Dosłownie w parę miesięcy później wyszła po polsku w przekładzie Piotra Godlewskiego (wówczas posługującego się konspiracyjnym pseudonimem Paweł Heartman) – było to wydawnictwo na wpół legalne: jeszcze miało charakter niecenzurowanej bibuły, ale w rozsypującym się PRL-u ten fakt już służb nie obchodził. Po upływie roku bądź dwóch „To, co najistotniejsze o panu Moritzu” zasiliło już zawartość zakurzonej półki z przecenami w jednej z warszawskich księgarni. Tam właśnie – będąc jeszcze licealistą – tę książkę znalazłem. Choć może lepiej byłoby napisać: odkryłem. Bo to było odkrycie: nikt w ten sposób w Polsce nie pisał (i nadal nie pisze – nadmieniam po upływie trzech dekad), z takim gorzkim, zrezygnowanym humorem, z taką, powiedzmy, skromną i pełną szacunku dezynwolturą (cóż, to po prostu „hovno, prdel, Vršovice” – jak przeklina jeden z bohaterów książki. Godlewski tłumaczy to jako „żeż kurwa Vršovice”, ale kanciasta i wulgarna polska „kurwa” pasuje tu jak wół do karety).

Polska literatura ma w swoich zasobach utwór względnie analogiczny – „Emigrantów” (1974) Sławomira Mrożka. Podobieństwo jest tu jednak czysto formalne: zarówno u Mrożka, jak i u Třešňáka dwóch facetów siedzi w ponurej kanciapie w jakimś zachodnim mieście. Z uważnej lektury tych dwóch tekstów można natomiast wysnuć sporo refleksji na temat polsko-czeskich różnic kulturowych. Mrożka interesuje odwieczny polski konflikt klasowy między szlachtą (i jej zafrasowaną dziedziczką: inteligencją) a chłopstwem (i jego gniewną, roszczeniową sukcesorką: klasą robotniczą) – stąd postaci dramatu, AA i XX, to typy idealne, modelowy intelektualista i równie modelowy proletariusz. Ich bytowanie wśród bulgoczących rur – metaforycznie: dolnych części przewodu pokarmowego kapitalistycznej cywilizacji – w groteskowy sposób odtwarza dawne polskie animozje, kompletnie już nieistotne w obliczu wspólnie przeżywanej nędzy i całkowicie zbędnej wegetacji na obczyźnie.

Třešňák z kolei opowiada o jednostkowej wolności; nie o historiozoficznym fatum, lecz o roli przypadku w kształtowaniu ludzkiego losu. RFN to miejsce jak każde inne, które nie jest Czechami. Istotna jest natomiast pamięć o wygnaniu z raju zawłaszczonego przez zło. Pamięć, która z jednej strony wymaga, by w kruchej trosce o najbliższych trwać przy pozytywnym programie, opowiadać się za życiem, z drugiej zaś dopomina się o pomstę. Ale to wszystko nie odbywa się w narodowych barwach – ksywka „pan Prag” to po prostu nieco kpiarski wyraz indywidualnej tęsknoty za miastem dzieciństwa i młodości. Bo, jak mówił Magor (czyli „Świr”), Ivan Martin Jirous, jeden z ojców założycieli czeskiego under­groundu rockowego, prześladowanego przez komunistyczną bezpiekę po roku 1968: „Walczyłem sam za siebie, nie walczyłem o żadne wasze prawa człowieka. Każdy musi walczyć o swoje prawa. Mam w dupie waszą wolność, biłem się o własną”.

Odjazdy

Třešňák fabularyzuje tu własną biografię. W późnych latach 80. klepał we Frankfurcie biedę pod jednym dachem z panem Moritzem, a ściślej: z jego pierwowzorem, malarzem Václavem Martinkiem. „Mieszkaliśmy razem jakieś trzy i pół roku – i to go zainspirowało do stworzenia tego Moritza. Siedzieliśmy któregoś razu w kawiarni i Vlasta mówi: »Wacławku, nie złość się, ale czy mogę cię wykorzystać jako postać w powieści? Tyle że będziesz Żydem, nie przeszkadza ci to?«. Odpowiedziałem, że nie przeszkadza. Tak to było – wspomina Martinek, a potem dodaje, że Třešňák niektóre jego pomysły na potrzeby powieści wygładzał i temperował. – Zdarzało mi się nieźle odjechać”.

Właściwie należałoby jeden z takich podfabularyzowanych odjazdów przytoczyć na dowód. Třešňák w wywiadzie-rzece z Ondřejem Bezrem („To je hezký, ne? Rozhovor z Vlastimilem Třešňákem”, Galén 2007) opowiada następującą historię: „Po tym, jak właściciel frankfurckiego mieszkania, herr Berg, pozbył się nas z lokalu, pan Moritz wyjechał, aby zostać pustelnikiem w Himalajach. Wyciszyć się, wyczyścić sobie umysł – tak utrzymywał. Wiózł ze sobą dwie walizki, jedną pełną bibułek do skręcania papierosów, drugą pełną bułgarskich konserw (...) Otwieracz do konserw pożyczono mu w buddyjskim klasztorze, bibułki niemal zużył po drodze. Mnichom pan Moritz się spodobał, dlatego zaproponowali mu dach nad głową. Pan Moritz nie wiedział jednak, że w buddyjskim klasztorze gość może spędzić tylko jedną noc, w ostateczności dwie. W związku z tym mieszkał w klasztorze przez parę tygodni, grał mnichom na sitarze piosenki w rodzaju »Biedny, biedny bosman / stoi mu jak sosna«, dbał o klasztorny ogródek i opowiadał im o herr Bergu, naszym frankfurckim gospodarzu.

Mnisi byli coraz bardziej zdesperowani, ponieważ nijak nie umieli pana Moritza wykopać z gniazda. Doprowadzony do rozpaczy przeor klasztoru obiecał panu Moritzowi, że pokaże mu tajne pomieszczenie, ściśle chronione przed wzrokiem niepowołanych. Pomieszczenie, w którym mnisi ukrywają swoje skarby i świętą księgę, coś na kształt dziennika odwiedzin. I dodał, że potem pan Moritz będzie musiał natychmiast opuścić klasztor.

»Tak życzy sobie wielki duch!«

»Yes, odejdę. Poza tym skończyły mi się bibułki.«

Przeor z panem Moritzem przez tajne wrota weszli do wspaniale oświetlonej piwnicznej sali. Pośrodku, na mahoniowym stoliku, leżał skalp Yetiego i rzeczona słynna księga. Oprawiona w skórę oskalpowanego.

Pan Moritz zdmuchnął z księgi kurz i pajęczyny.

Ostatnia notatka pochodziła z lat 30. XX stulecia, były to wpis i podziękowania od niejakiego Alberta Schweitzera.

»Well« – przeor uroczyście podał panu Moritzowi złote pióro, pan Moritz zaś pod autografem Alberta Schweitzera napisał: »Herr Berg to kutas«.

W dwa dni później pan Moritz zszedł z walizkami w dolinę, do cywilizacji, do najbliższego kiosku, gdzie kupił sobie wielką paczkę bibułek papierosowych Rizzla. A na stojaku przy kiosku ujrzał pierwszą stronę miejscowej gazety. Widniała tam czarno-biała fotografia, na której ówczesny niemiecki kanclerz Helmut Kohl obejmował Václava Havla.

»Czyli że co? Siedzą obaj?« – Pan Moritz nie pojmował.

Poprosił więc kioskarza, żeby przełożył mu tekst pod zdjęciem, i dowiedział się, że w Europie przed trzema kwartałami miał miejsce jakiś »listopad«, że mur berliński padł i że Václav Havel nie siedzi już w więzieniu, ale na Zamku w Pradze”.

Dokręcanie śruby

Swoją drogą Vlastimil Třešňák to także nietuzinkowa postać. Pisarz, pieśniarz, malarz, którego biografia osobliwie lawiruje przez czeską historię ostatnich siedmiu dekad. Ostrożność nakazuje zauważyć, że w pierwszym zdaniu wspomnianego już wywiadu-rzeki Třešňák składa następującą deklarację: „Ondřeju, zanim zaczniesz mi zadawać pytania, muszę cię uprzedzić, że lubię konfabulować. A jeśli mimo wszystko nie udaje mi się wymyśleć odpowiedzi, wzruszam ramionami”. To i owo można jednak ustalić.

Urodził się w 1950 r. w praskiej dzielnicy Karlín. To w tamtym czasie odpowiednik warszawskich Szmulek: rejon cieszący się bandycką sławą i sporym odsetkiem ludności pochodzenia romskiego. Sam Třešňák Romem nie jest, choć zawiera w młodości serdeczne i trwające całe życie przyjaźnie w romskich kwartałach, a jego „biali” koledzy mawiają o nim z przekąsem (i z odrobiną szacunku): „Cygan Třešňák”.

Jego rodzice są w zasadzie nastolatkami. Matkę, sudecką Niemkę, pozna dopiero w 1990 r. Tatuś to też nieopierzony młodziak. Vlastimil trafia na wychowanie do dziadków od strony ojca, jego ojczyzną jest, by tak rzec, ulica. Edukację kończy po podstawówce, włóczy się z gitarą, słucha płyt, nasiąka powoli bitnikowskim i hipisowskim mitem. Wreszcie pod koniec lat 60. ląduje w środowisku chłopców i dziewcząt, którzy na moście Karola grają folk, ten wzorowany na brytyjskim i amerykańskim, pożyczony od Donovana, Boba Dylana i Joan Baez. Są wśród nich przyszłe gwiazdy czeskiej piosenki autorskiej – choćby Vladimír Merta, Jaroslav Hutka czy Petr Kalandra. Jak również Třešňák we własnej osobie.

Władza wprawdzie urządza sobie polowania na długowłosych, ale do lata 1969 r. śruba pozostaje niedokręcona. Definitywny koniec Praskiej Wiosny (która w istocie trwała jeszcze dobry rok po sowieckiej inwazji) to także koniec niewinnej folkowej subkultury. Nowa partyjna ekipa pod wodzą Gustáva Husáka postanawia terrorystycznymi środkami zmusić społeczeństwo do konformistycznego posłuszeństwa. Wszelka nieoficjalna działalność schodzi do podziemia, wzbudzając jednocześnie zainteresowanie tajnej policji. I nie chodzi tylko o hipisów; czechosłowacka bezpieka infiltruje i śledzi rozmaite środowiska: od nielegalnego skautingu po kulturystów, od ekologów po wielbicieli motocykli, od nudystów po turystykę górską, od gejów po fanatyków majsterkowania. W Czechosłowacji – a zwłaszcza w Czechach (dlaczego, to temat na osobny tekst) – trwa potworna, poststalinowska urawniłowka.

Folkowcy próbują działać w formule półlegalnej, w ramach rozmaitych organizacji hobbystycznych, ich własne stowarzyszenie muzyczne „Šafrán” istnieje w takiej czy innej formie do drugiej połowy lat 70., gdy zaczynają się w Czechach przecinać ścieżki różnych offowych przedsięwzięć – przecinają się w konkretnym miejscu i czasie, w Pradze na początku roku 1977, gdy środowisko dysydenckie skupione wokół Václava Havla puszcza w obieg Kartę 77, dokument, w którym wolni obywatele domagają się od państwa, by przestrzegało własnej konstytucji i umów międzynarodowych.

Podpis pod Kartą, który w ogromnej większości wypadków skutkował ostrymi represjami ze strony władzy, złożyło do roku 1989 prawie 2000 osób. Mało? Dużo? W obliczu brutalnego terroru – trudno powiedzieć. W każdym razie na tej liście był także Třešňák i wielu jego kolegów. Třešňák, który – wzorem licznych czeskich artystów, intelektualistów i swobodnych duchów swoich czasów (potrzebowali, jak wszyscy, mieć w dowodzie pieczątkę poświadczającą zatrudnienie) – podejmował się najrozmaitszych prac: w budowlance (nosił cegły), konserwowaniu powierzchni płaskich (bywał sprzątaczem), ochronie (wykonywał zawód nocnego stróża) bądź w dziedzinie inżynierii pomiarowej (dostał fuchę jako pomocnik geodety). To ostatnie zajęcie stało się kanwą dla jego pierwszego undergroundowego przeboju, piosenki „Zeměměříč” („Geodeta”); debiutancki album o tym samym tytule wydali mu w 1978 r. koledzy ze Szwecji, którzy zdołali już wcześniej wyemigrować (taśma matka była przemycana pocztą dyplomatyczną).

Obywatel szwedzki

Związawszy się bliżej z kartystami, ­Třešňák jednocześnie zagwarantował sobie dwie rzeczy: długoletnią przyjaźń z Václavem i Olgą Havlami oraz to, że reżim prędzej czy później dobierze mu się do tyłka. Wydarzyło się w lipcu 1981 r. w znanej skądinąd piwiarni Pod Złotym Tygrysem – w ramach przeprowadzanej od jakiegoś czasu przez bezpiekę akcji „Asanace” („Oczyszczenie”). Třešňák był, rzecz jasna, inwigilowany i nękany od dawna, ale 13 lipca ubecy w cywilu po prostu wyprowadzili ze wspomnianej knajpy całą grupę znajomych z Třešňákiem na czele. Siedzący obok Bohumil Hrabal powiedział podobno do jednego z funkcjonariuszy: „Towarzyszu, pozwól mu chociaż dopić piwo”.

Przez kolejne 48 godzin Třešňák był na przemian bity do nieprzytomności, przesłuchiwany, przypalany zapałkami, zrzucany ze stołka na podłogę i znów poddawany przesłuchaniu. „Upierałem się, że nie wyjadę. Nie chodziło o jakąś tam »miłość do ojczyzny« albo »dumę z bycia Czechem« – nie chciałem wyjeżdżać, bo wciąż miałem tu paru przyjaciół. Złamały mnie i wygnały (...) te brutalne przesłuchania. Strata czasu, zmęczenie, strach, poczucie beznadziei” – opowiadał po ćwierćwieczu.

Emigruje w 1982 r., najpierw do Szwecji, potem do Niemiec. Mieszka z panem Moritzem. Dużo pisze. Wraca do Czech na dobre w 1995 r. – jako obywatel szwedzki (do dziś nie wystąpił o czeski paszport). W tym samym roku wydaje powieść „Klíč je pod rohožkou” („Klucz jest pod wycieraczką”), znakomitą kontynuację „Tego, co najistotniejsze o panu Moritzu” (miałbym prośbę do polskich wydawców – weźcie to opublikujcie, nie będziecie żałować). Nagrywa kolejne płyty z piosenkami, ale prowadzi życie z dala od mainstreamu. Nieszczególnie mu się podoba w polistopadowej republice. Zapytany w 2019 r. w wywiadzie o to, czego się boi, odpowiada: „Współczesnej milicji ludowej, tej łysej, w bejsbolowych czapeczkach. Wiesz, jestem trochę imigrantem, trochę Żydem i trochę Cyganem”. Hovno, prdel, Vršovice. ©

Vlastimil Třešňák, To, co najistotniejsze o panu Moritzu, przeł. Piotr Godlewski, Dowody 2023

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Dopij to piwo