Brat męczenników

Podczas wojny w Algierii islamscy terroryści zamordowali siedmiu trapistów. Ósmy ocalał, dziś mieszka w Maroku. Z muzułmanami.

24.01.2015

Czyta się kilka minut

O. Jean-Pierre Schumacher, w tle portrety zabitych mnichów. Klasztor Notre Dame de l’Atlas, Midelt, Maroko, styczeń 2011 r. / Fot. Bruno Zanzottera / PARALLELOZERO
O. Jean-Pierre Schumacher, w tle portrety zabitych mnichów. Klasztor Notre Dame de l’Atlas, Midelt, Maroko, styczeń 2011 r. / Fot. Bruno Zanzottera / PARALLELOZERO

26 marca 1996 r. islamistyczna bojówka porwała siedmiu mnichów z klasztoru w Tibhirine – trapistów, którzy od lat 30. XX w. żyli w przyjaźni z wyznawcami islamu: przeora klasztoru Christiana de Chergégo; ojców Christophe’a Lebertona, Célestina Ringearda, Christiana Lemarchanda (Bruno); braci Paula Dochiera (Luca), Paula Favre-Miville’a oraz Michela Fleury’ego.

Dwa miesiące później ich głowy znaleziono w worku zawieszonym na drzewie przy drodze do Médéi. Ocalony cudem, teraz 90-letni, ojciec Jean-Pierre Schumacher do dziś mieszka wśród muzułmanów, gdzie kontynuuje misję klasztoru – życia w prostocie, braterstwie i przyjaźni z wyznawcami islamu.

Mówi, że to jedyne lekarstwo na współczesne czasy.

Ślady

Midelt (środkowe Maroko), klasztor trapistów Notre-Dame de l’Atlas, czerwiec 2014 r.

Za murami wszędzie widać ich ślady: papierowe zakładki w książkach o islamie, lista arabskich słów z tłumaczeniem na francuski, psałterze, różańce, stuła, którą brat Christophe wkładał zawsze 1 grudnia, w rocznicę męczeńskiej śmierci Karola de Foucauld, ubrania.

I twarze... Skupione, poważne twarze: w małej klasztornej kaplicy spogląda ze ścian siedem olejnych portretów braci zamordowanych w Tibhirine. – Jesteśmy ich spadkobiercami – mówi przeor Jean-Pierre Flachaire.

W kaplicy, jak memento, leży otwarty testament zamęczonego przeora, ojca Christiana de Chergégo, opublikowany w dzienniku „La Croix”: „Słowem »dziękuję« wyrażającym wszystko, co stanowi moje życie, obejmuję was przyjaciele z wczoraj i przyjaciele z dzisiaj... i Ciebie też, przyjacielu ostatniej minuty, który nie będziesz wiedział, co czynisz. Tak, również i Ciebie włączam w to moje dziękuję, w moje »Z Bogiem!«, które widzę także w twojej twarzy... Amen. Insza Allah”.

Dramat francuskich trapistów, pokazany w filmie Xaviera Beauvois „Ludzie Boga” z 2010 r., wywołał poruszenie świata. W pierwszym roku od premiery film obejrzały 3 mln widzów, zdobył Grand Prix Jury, Nagrodę Jury Ekumenicznego i Prix de l’Éducation National na festiwalu w Cannes. Marokański Midelt, dokąd po tragedii przenieśli się trapiści, to miejsce, gdzie mnisi nadal budują więzi z islamem. – Pokazujemy, że mimo różnych wyznań, kultur i narodowości można tworzyć wspólnotę. To jest nasze świadectwo dla Francji i dla krajów arabskich – mówi Jean-Pierre Schumacher.

Adres URL dla Zdalne wideo

Różaniec w górach Atlasu

Gliniany mur okrąża kilka budynków. Kaplica, ogród, podwórko. Stalowa furtka uchyla się powoli. – Dzień dobry panu – mówi po polsku lekko zgarbiony, uśmiechnięty mężczyzna w białym habicie. Widać, że Jean-Pierre cieszy się z efektu zaskoczenia.
Kto go nauczył polskich słów? – Przyjaciel z dzieciństwa, chłopak spod Poznania, który przyjeżdżał co roku do Alzacji na wakacje. Niestety, zginął podczas II wojny światowej, walcząc z Niemcami w Normandii.

Jean-Pierre został przymusowo wcielony do Wehrmachtu. Jego brat trafił na Syberię. Mimo wieku, zakonnik wciąż jest silny. Codziennie, z różańcem w dłoni, spaceruje wzdłuż muru. Wokoło widać czerwone szczyty Atlasu Wysokiego, z górującym nad okolicą Dżebel Ayachi (3735 m n.p.m.), otoczonym mgiełką lub wianuszkiem śniegu.

Pejzaż jest tu podobny jak w Tibhirine. Jean-Pierre wspomina ostatni rok spędzony w Algierii – rok 1996. W górach słyszeli echa wojny, która szalała na nizinach. Na polach, wokół klasztoru, leżał śnieg, wiatr przynosił zapach eukaliptusów, śpiewały ptaki, szła wiosna i ludziom wracała nadzieja. Po trzech latach przerwy wywołanej wojną przeor postanowił wznowić spotkania islamsko-chrześcijańskiej grupy modlitewnej Ribat al Salam (Więź Pokoju), złożonej z trapistów i muzułmanów, sufitów z bractwa Alawiyines z pobliskiego miasteczka.

– Podczas spotkań nasza kaplica przypominała mały meczet – uśmiecha się Jean-Pierre. Tyle było w niej dywanów do modlitw. Bracia zgłębiali Koran, sufici studiowali Ewangelię, szukali wspólnych fragmentów. – A potem chrześcijańskie modlitwy i muzułmański śpiew łączyły się w jeden przekaz. To była nasza wspólna droga do Boga... Droga przerwana przez historię.

Wojna i rzeź

Dziś można powiedzieć, że wojna domowa w Algierii (1992–2000) zapowiadała w pewien sposób powstanie Państwa Islamskiego; terror o podłożu religijnym był jej stałym elementem. 26 września 1992 r. na lotnisku w Algierze bomba zabiła 9 osób; rok później zamordowano Tahara Djaouta, pisarza walczącego z obskurantyzmem religijnym, oraz Youcefa Fathallaha, przewodniczącego Algierskiej Ligi Praw Człowieka. Aż w końcu zginął prezydent kraju Mohammed Boudiaf. Pół tysiąca szkół wysadzono w powietrze.

Konflikt wybuchł podczas kryzysu naftowego (ropa naftowa i gaz to jedyne eksportowe surowce Algierii). Z braku dewiz na zakup zachodnich komponentów upadł przemysł ciężki. Fabryki opustoszały. Miasta wypełnił tłum bezrobotnych. W sklepach zabrakło mleka, tłuszczów, cukru, a w domach – światła i wody. Armia pacyfikowała demonstracje, wtrącała ludzi do więzień.

Społeczeństwo odpowiedziało oporem: na ulicach zaroiło się od białych dżelab i czarnych hidżabów. W miastach powstawały „prywatne” meczety, prowadzące „koła refleksji i mobilizacji”, w praktyce – gromadzące bezrobotną młodzież. Niepostrzeżenie dla służb bezpieczeństwa powstawał ruch polityczny – dyskretnie wspierany przez Arabię Saudyjską i egipskie Bractwo Muzułmańskie, głoszący hasło „Islam rewolucją totalną”. Dla opozycjonistów szariat oznaczał powrót do ładu i podstawowych zasad moralności.

4 października 1988 r., w proteście przeciwko kolejnym podwyżkom, tłumy manifestantów zawładnęły Algierem. Uboga, bezrobotna młodzież dewastowała sklepy, niszczyła samochody, plądrowała urzędy. Na ulice wyjechały czołgi – w masakrze zginęło 500 demonstrantów. Armia straciła twarz. Kraj pogrążał się w upadku, mogła go uratować tylko demokracja.
Ale pierwsze wolne wybory (samorządowe i część parlamentarnych) wygrali ekstremiści z Islamskiego Frontu Ocalenia, którzy chcieli wprowadzić republikę islamską. Aby temu zapobiec, wojsko wyszło z koszar – zamach stanu z 11 stycznia 1992 r. rozpoczął krwawą, wieloletnią wojnę.

Islamiści zabijali polityków, nauczycielki, dziennikarki, prawniczki, artystów, rodziny żołnierzy, duchownych, obcokrajowców, dziewczęta bez hidżabów. W miasteczku Sidi Rais partyzanci z Islamskiej Grupy Zbrojnej zamordowali 300 osób. Dziewczęta porwali i zgwałcili w lesie, szkołę i przedszkole wysadzili w powietrze. Mieli po 17–25 lat. Nosili emblematy z symbolem Koranu, otoczonego dwoma kałasznikowami. Mówili, że kochają śmierć.

W odwecie armia dokonywała egzekucji w dzielnicach islamskich. Zrywała ludzi ze snu, wyprowadzała przed dom i zabijała.
14 grudnia 1993 r., cztery kilometry od klasztoru trapistów w Tibhirine, gdzie mnisi modlili się wspólnie z sąsiadami, Zbrojna Grupa Islamska (GIA) obcięła głowy 12 chorwackim robotnikom, którzy co roku przychodzili do braci na pasterkę. Mordercy odwiedzili pustelnię w dzień Wigilii. – Chcieli zabrać w góry naszego lekarza, brata Luca, wziąć pieniądze, leki. Myśleliśmy, że nas zabiją. Baliśmy się. Ale nie daliśmy niczego. Byliśmy przecież duchownymi, a nie stroną konfliktu – wspomina Jean-Pierre.
Wizyty żołnierzy, których w klasztorze nazywano „braćmi z doliny”, i partyzantów („braci z gór”), którzy przynosili rannych do Luca, były codziennością, jednak wiosną 1996 r. napięcie osłabło. Słońce świeciło mocniej, wiał ciepły wiatr, klasztor powoli wracał do życia. Bracia pracowali w polu z sąsiadami, handlowali na suku (targowisku), modlili się, uczestniczyli w życiu wioski. W marcu na wybory przeora przyjechał przełożony z Fezu – ojciec Bruno, potem na modlitewne spotkanie Ribat al Salam przybyli: wikariusz generalny Oranu i Ojcowie Biali z Algieru.

Klamka zapadła

– To się zdarzyło 26 marca – wspomina Jean-Pierre Schumacher, przecierając czoło. – Rano pojechałem odebrać z lotniska wracającego z Francji brata Paula, który przywiózł krzewy i łopaty do ogrodu. Kiedy się z nim witałem, zażartował: „Czy tymi łopatami zostaną wykopane nasze groby?”.

Jean-Pierre położył się spać, jak zawsze, około dwudziestej. Zbudził go hałas dobiegający z zewnątrz, z miejsca, gdzie była mała metalowa furtka w murze. Nie zapalając lampy wyjrzał przez zasłonięte okno.

– Myślałem, że partyzanci przyszli z rannymi – opowiada. – Widok mężczyzny w turbanie, z kałasznikowem na ramieniu i sztyletem za pasem, wydawał się to przypuszczenie potwierdzać. Ukląkłem przy łóżku, modliłem się nieruchomo w ciemnościach. Ktoś nacisnął klamkę. Klamka się zacięła. Życie ocaliła mi mała metalowa zasuwka. Nagle usłyszałem głos przeora: „Kto jest waszym szefem?”. Pomyślałem: Christian da sobie radę lepiej niż ja. Jednak zaniepokoił mnie ton rozmów. Po kwadransie ktoś zamknął furtkę. Zapadła cisza.

Do jego celi zastukał ocalony z pogromu o. Amedee, którego pokój był zamknięty na klucz. Porywacze przez pomyłkę zabrali ojca Bruna i Paula, bo sądzili, że trapistów jest siedmiu. Chcieli zabrać wszystkich.

– Po porwaniu byliśmy zbulwersowani, ale nie ulegaliśmy panice – wspomina Jean-Pierre, przystając i rozprostowując plecy. – Myśleliśmy, że terroryści potrzebują jeńców na wymianę, nie sądziliśmy, że ich zabiją.

W gabinecie przeora zastali bałagan, telefon nie działał, kable zostały przecięte. Napastnicy ukradli radio, maszynę do pisania, aparat fotograficzny. Zostawili tylko ser, na którym widniał symbol krzyża.

Jean-Pierre Schumacher: – O świcie następnego dnia, po mszy, czekaliśmy na muzułmanów z miasteczka, którzy modlili się w sali obok klasztoru podczas remontu meczetu. Jeden z nich niósł w dłoni znaleziony na szosie habit brata Michela.
Dwa miesiące później głowy porwanych trapistów znaleziono w worku na drzewie.

– Zginęli 21 maja – mówi głucho Jean-Pierre Schumacher. – Ucięto im głowy rano – dodaje, jakby pora dnia miała jakiekolwiek znaczenie.

23 maja 1996 r. do zamachu przyznała się Zbrojna Grupa Islamska: „Przed dwoma dniami poderżnęliśmy gardła 7 mnichom”.

– Gdy radio podało komunikat o ich śmierci, byłem przełożonym w Fezie. Powiedziałem braciom: „Przeżywamy coś wielkiego. Nie wolno nam płakać, załamywać rąk, trzeba dorosnąć do ofiary. Jak Maria, która stała pod krzyżem i nie obwiniała oprawców, ale była razem z Jezusem”. Odprawiliśmy mszę w czerwonych szatach liturgicznych.

Jean-Pierre nigdy nie nosił żałoby i nigdy nie rozstał się duchowo z zadręczonymi przyjaciółmi: – Pojawiają się w moich snach, każdego dnia próbuję ich uwewnętrznić w modlitwach.

Wspomina ostatnią scenę z filmu „Ludzie Boga”: jest mgła, pada śnieg, idą jeden za drugim, między nimi oprawcy. – Ale nie widać przemocy, można by rzec, że idą ręka w rękę. Zagadkowe, prawda? – uśmiecha się.

Kto zabił mnichów – nie wiadomo. Jedni mówią, że algierskie służby specjalne, inni, że integryści. Francuski dziennikarz Jean-Baptiste Rivoir uważa, że uprowadzenie zostało zlecone przez wojskowe służby bezpieczeństwa i przeprowadzone wspólnie z nieświadomymi manipulacji terrorystami. Celem miało być pozbycie się niewygodnych świadków, zdyskredytowanie islamistów i wywarcie presji na Francję. W ubiegłym roku władze Algierii – bez podania przyczyn – nie wpuściły do Tibhirine francuskiej komisji prawnej, która miała dokonać ekshumacji i badania czaszek.

Motyle skrzydła

Czerwone słońce kładzie ostatnie promienie na Dżebel Ayachi. Od gór wieje chłodny wiatr. Ojciec Jean-Pierre wkłada białą berberską czapeczkę w popielate wzorki, robi przystanek i siada na ławce.

Dlaczego mimo wojny i narastającego zagrożenia trapiści pozostali w Algierii? Dlaczego nie wrócili do Francji? – Nie mogliśmy porzucić misji, którą powierzył nam Bóg – odpowiada. – Ludzie z wioski byli tak samo zagrożeni, ale nie mieli gdzie jechać. Dodawaliśmy im otuchy. Byliśmy przyjaciółmi. Mieliśmy ich porzucić?

Przeor Christian de Chergé miał dodatkowe powody. Podczas wojny francusko-algierskiej (1954-62) zarządzał powiatem. Przyjaźnił się z komendantem posterunku policji Mohamedem, który ocalił mu życie podczas zamachu. Trzy dni później Mohamed został znaleziony z poderżniętym gardłem przy studni. Christian czuł się dłużnikiem wyznawców islamu, choć nie pragnął męczeństwa.

– Czy Tibhirine to było wasze Westerplatte? – pytam.

– Nie. To był motyl – Jean-Pierre uśmiecha się z zestawienia. – Motyl ma delikatne skrzydła, ale gdy nimi macha, tworzy fale rozchodzące się po krańce świata. Tak widzę rolę mnichów. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby żyć w pokoju z armią, partyzantami, sąsiadami, przezwyciężyć pokusę konfliktu, budować zrozumienie, z nadzieją, że dzięki łasce bożej tworzymy fale pokoju. Poświęciliśmy dla tej sprawy życie.

Kasbah Myriem

Midelt to czterdziestotysięczne miasteczko zagubione między Atlasem i Saharą; dawny garnizon Legii Cudzoziemskiej, nazywany z powodu kawiarnianych ogródków „Małym Paryżem”.

W czasach kolonialnych nie było tu nic poza nomadami pędzącymi stada owiec z hal na Saharę, glinianymi domkami górników ołowiu, lichymi sklepikami i niewielkim targiem. W 1926 r. na ów kraniec imperium przybyły siostry Franciszkanki Misjonarki Maryi i w krótkim czasie zbudowały więź z wyznawcami islamu. Nie nawracały. Nie europeizowały. Świadczyły o Ewangelii własnym życiem. Stworzyły spółdzielnię hafciarską, szkołę, ośrodek zdrowia, organizowały pomoc dla ubogich. Ich gliniany klasztor, zwany przez Berberów „Kasbah Myriem”, stał się oparciem dla kilku pokoleń muzułmanów.

Addego Atmaniego, który prowadzi w miasteczku kawiarnię „Chez Addi”, zna tu każdego. Teraz wynosi na werandę podniszczoną gazetę „Le Soir” z 2000 r. Na pierwszej stronie widnieje zdjęcie o. Jeana-Pierre’a Schumachera i tytuł: „Marokański Midelt, miejsce, które wybrali trapiści z Algierii”. Podtytuł głosi: „Mnisi przybyli do Kasbah Myriem obchodzą ramadan tak jak muzułmanie”.

Addi pamięta dzień, kiedy zakonnicy przyjechali do klasztoru. Szli z dworca autobusowego ubrani w dżinsy i ortalionowe kurtki. Zapytał ich, kim są. „Jesteśmy ludźmi modlitwy, wśród ludzi modlitwy” – odpowiedział Jean-Pierre. To mu się spodobało. – Modlimy się przecież do jednego Boga.

Kierowca taksówki, który wozi do klasztoru turystów, zapewnia, że mnisi są lubiani przez sąsiadów. – Kiedy wydali fetę z okazji jubileuszu „starego marabuta” (tak nazywają tu o. Schumachera), liczba gości przekroczyła ich oczekiwania. Muzułmanie zapraszają ich na święta, śluby i pogrzeby. U nas panuje tolerancja.

W Maroku nawracanie jest zakazane przez prawo.

Bracia i siostry w islamie

Dzień w dzielnicy Taakit zaczyna się biciem dzwonu o 4 rano. Godzinę później, gdy mnisi medytują, z meczetu płynie głos muezzina. O szóstej śniadanie, o siódmej lektura, lectio divina. O ósmej przychodzi kucharka o imieniu Ba’ha.
Bracia zbierają jabłka w sadzie, jadą swoim renault kangoo handlować na suku, robią zakupy, rozmawiają z ludźmi. Każdego dnia, o 10.30, piją z robotnikami herbatę w salonie. Potem, kiedy medytują w kaplicy, murarze śpiewają w ogrodzie modły do Allaha. Czasem na kolację wpada imam.

Znów wędrujemy po podwórzu. Jean-Pierre wręcza kucharce kopertę z wypłatą. – Tego nigdzie nie zobaczysz – mówi z dumą – kobieta w klasztorze trapistów. Ba’ha jest dla nas jak siostra, a szef murarzy jest bratem.

Kucharka wypożyczyła od zakonników płytę DVD z „Ludźmi Boga” i wyświetliła film sąsiadom. Podobno byli poruszeni. Portier klasztoru Omar zbiera rozmaryn dla chorego mnicha, murarz Hassan, zatrudniony przy remoncie świątyni, nazywa Jeana-Pierre’a swoim ojcem. Żyją w dużej bliskości. Kiedyś zdarzyło się nawet, że wspólnie tańczyli podczas uroczystości muzułmańskiej.

W Tibhirine szli jeszcze dalej: wspólnie uprawiali ziemię i dzielili się plonami. – Tibhirine to nie była wielka teologia relacji islamsko-chrześcijańskich, ale małe laboratorium – podkreśla Jean-Pierre. – Życie w prostocie, braterstwie i przyjaźni. Dziś podobnie. Pokazujemy, że mimo różnych wyznań, kultur i narodowości można tworzyć wspólnotę. To jest nasz przekaz dla współczesności.

Drabina

Na klasztor spada purpurowy zmierzch. Ba’ha przygotowuje miętową herbatę w pokoju gościnnym. Wnętrze jest ascetyczne: stół, ława, kilka foteli. Nie ma kaloryferów, mimo że zimą pada śnieg i temperatura spada do minus 10 stopni. Goście dogrzewają się wtedy kuchenką turystyczną podłączoną do butli gazowej.

Ojciec Jean-Pierre jest zmęczony, ale chce jeszcze coś powiedzieć. – Drogi chrześcijan i wyznawców islamu – składa dłonie w modlitewnym geście – są jak rozstawna drabina zakończona w niebie. My wchodzimy z jednej strony, oni z drugiej. Im bliżej szczytu, tym bardziej zbliżamy się do siebie i do Boga. ©

 

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2015