Dzieci jak zasób ruchomy

W podkarpackim Nisku sąd wyrywa nastolatków z rodziny zastępczej. I kieruje ich do domu dziecka. Oto, jak w niejednym powiecie wygląda odmieniana od lat przez wszystkie przypadki deinstytucjonalizacja.

27.09.2021

Czyta się kilka minut

 / JANIS PIPARS / ANZENBERGER / FORUM
/ JANIS PIPARS / ANZENBERGER / FORUM

Piotr i Paweł (imiona zmienione), lat 12 i 14, podopieczni rodziny zastępczej. Tę w 2013 r. założyła mieszkanka Niska, Katarzyna. Rodzina żyje pod dachem jej domu, równolegle z drugą, stworzoną przez jej siostrę, Elżbietę (łącznie z Piotrem i Pawłem mają pod opieką siódemkę dzieci).

Półtora miesiąca temu niżańskie Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie wysłało do miejscowego sądu rejonowego wniosek: Piotr i Paweł powinni trafić do zlokalizowanego w Rudniku, a więc na terenie powiatu niżańskiego, domu dziecka prowadzonego przez siostry pallotynki. Gdy niecałe dwa tygodnie temu sąd wydał wyrok zgodny z wnioskiem PCPR, Katarzyna i Elżbieta zaalarmowały działaczki Koalicji na rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej. A te poinformowały o sprawie dziennikarzy – równolegle „Tygodnika” i TOK FM.

Jeśli sąd drugiej instancji potwierdzi decyzję pierwszej, chłopcy pójdą do domu dziecka. Mimo że od dawna przebywają w rodzinie. Mimo iż sami mieli deklarować w rozmowie z kuratorem sądowym chęć pozostania w dotychczasowym miejscu. I mimo że państwo polskie od lat deklaruje odwrót od domów dziecka. Właśnie na rzecz rodzin zastępczych.

Więź

Początek tej historii to maj roku 2017. Słoneczny dzień, pod dachem sióstr Katarzyny i Elżbiety zjawia się trójka dzieci: chłopcy w wieku 8 i 10 lat, a także ich 3-letnia, przyrodnia siostra.

– Mieli w plecakach zabawki, żadnych ubrań. Dziewczynka nie potrafiła posługiwać się łyżeczką, przyjechała z butelką ze smoczkiem pełną kaszki dla niemowlaków. Wszystkie dzieci były zaniedbane, także higienicznie – opowiadają siostry Katarzyna i Elżbieta: energiczne, żywiołowe, zmieniające się co i rusz w opiece nad malutkim dzieckiem.

Odsłona druga historii to rok 2019: biologiczna matka traci prawa rodzicielskie do Piotra i Pawła. W tle jest przemoc, której dopuszczał się jej partner. I alkohol. Matka zachowuje prawa w stosunku do córki, choć nadal nie może sprawować nad nią bezpośredniej opieki, więc cała trójka pozostaje pod dachem Elżbiety i Katarzyny. Ta sytuacja będzie zresztą źródłem emocjonalnych problemów obu chłopców – matka podczas odwiedzin będzie się interesować tylko córką, z czym jej synowie nie mogą się pogodzić. Młodszy, na wniosek specjalistów, trafi do częstochowskiej placówki terapeutycznej ze szkołą i internatem (jest tam do dziś – w domu przebywa w czasie wakacyjnych i świątecznych przerw; Elżbieta i Katarzyna zapewniają, że wróci na stałe pod ich dach, gdy jego przybrana siostra trafi do rodziny biologicznej bądź spokrewnionej zastępczej).

Chłopcy trafiają wkrótce na listę adopcyjną. Ale ich wiek sprawia, że na przysposobienie nie ma szans. W praktyce oznacza to, że czas do uzyskania pełnoletności spędzą w pieczy zastępczej. Ta już wówczas ma działać zgodnie z dogmatem: gdy tylko się da, unikamy placówek, wysyłamy dzieci do rodzin zastępczych, bo to one gwarantują większą stabilność.

– Właśnie taką stabilność próbowałyśmy im dać – mówi Elżbieta. – Najpierw żyli na walizkach, marząc o powrocie do mamy. Gdy to okazało się niemożliwe, myśleli o adopcji. A kiedy i to nie wypaliło, zostałyśmy my. Tu mają swój dom, ale też życie rodzinne. Babcię, dziadka, ciocię, wujka.

Przełom, opowiadają siostry, nastąpił w ostatnie wakacje. – Łatwiej go dostrzec na przykładzie starszego, Pawła – opowiadają. – Zauważyły to nauczycielki i opiekunki ze szkoły tańca. Mówią, że Paweł się otworzył, uspokoił, „rozpakował walizkę”, poczuł jak u siebie. Gdy całkiem niedawno rozpłakał się, opowiadając o tym, co czuje, uznałyśmy ten moment za znaczący. Zaczął z siebie wyrzucać i negatywne, i pozytywne emocje. Przytulać się, np. na pożegnanie. Tęsknić za domem.

Wyrok

Elżbietę i Katarzynę pytamy o to, jak układały się ich relacje z PCPR, odpowiadającym za wspieranie rodzin zastępczych.

– Był czas, że przynajmniej nikt nie przeszkadzał – odpowiadają. – Przez osiem lat naszej pracy tutaj miałyśmy dwie naprawdę oddane panie koordynatorki, które jak mogły, to nas wspierały. Ale nie wytrzymały gęstej atmosfery panującej w urzędzie. Był czas, że miałyśmy poczucie nagonki na nas. Być może za często prosiłyśmy o wsparcie dla dzieci, za wielu rzeczy się domagałyśmy.

– Na przykład czego?

– Jedno z dzieci miało problemy emocjonalne. Zgłaszałyśmy to do PCPR, ale nikt się tym specjalnie nie przejął.

– Dziecko nie dostało wsparcia?

– Dostało, bo zapewniłyśmy je prywatnie. A kolejne problemy załatwiałyśmy, już używając własnych znajomości.

19 sierpnia tego roku. Kurator sądowy odczytuje Katarzynie wniosek PCPR: chłopcy mają trafić do domu dziecka. – Dowiedziałam się o tym jako ostatnia – opowiada kobieta. – Wyznaczono już datę rozprawy, więc musiała się odbyć. PCPR mógł teoretycznie wycofać wniosek tuż przed rozprawą. Tyle że jego przedstawiciel nie dotarł.

14 września. Katarzyna: – Od początku widziałam sceptycyzm sędzi, w którymś momencie ze złości się nawet popłakałam. Widziałam, że dołączone opinie psychologa i wychowawców znających chłopaków nic nie dają. Ten mój nieszczęsny płacz chyba sędzię skrępował, nie wiedziała, jak zareagować. Powiedziała, że decyzja będzie za trzy dni.

17 września: wyrok. Elżbieta: – Nie mam biologicznych dzieci, ale poczułam się tak, jakby moje własne zabierano. Przecież urzędniczki też są matkami, nie wyobrażam sobie, dlaczego podjęły taką decyzję.

Orientacja

Pytanie o tę decyzję zadajemy więc dyrektorce Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Nisku, Marcie Ciosmak. Mówi o problemach we współpracy na linii rodzina–instytucje (PCPR, szkoła jednego z chłopców). Sugeruje niekompetencję opiekunek w relacji z nastolatkami.

– Tyle że we wniosku, który wysłaliście do sądu, nie ma o tym mowy – zauważamy. – Jest za to napisane, że chodzi o zrobienie miejsca dla młodszych dzieci.

– Nie o to nam chodziło. Chodziło o funkcjonowanie tej rodziny – odpowiada dyrektorka PCPR, odcinając się tym samym od stworzonego i podpisanego przez swoich urzędników dokumentu.

– Nie tak dawno chcieliście umieścić w tej rodzinie dwójkę małych dzieci. Skoro są według was takie problemy, dlaczego ryzykujecie posyłaniem tam kolejnych podopiecznych? – dopytujemy.

– Mnie w chwili składania tej propozycji nie było w pracy – odcina się znowu dyrektorka, a na pytanie, skąd pomysł, by Piotra i Pawła wysyłać właśnie do placówki, tłumaczy się brakiem miejsc w rodzinach zastępczych.

Pod koniec 20-minutowej rozmowy urzędniczka oświadcza, że jest rozgłosem wokół sprawy zaskoczona, a telefonem od dziennikarzy zdenerwowana. Dlatego proponujemy sformułowanie wypowiedzi na piśmie. Ta jednak nie nadeszła.

Starosta powiatowy, który nadzoruje pracę urzędu, odmówił komentarza. Za pośrednictwem swojej sekretarki przekazał, że sam się nie wypowie, ale prosi o kontakt z… szefową PCPR, która „jest lepiej zorientowana”.

Sprzeciw

Przypadek z Niska to nie jedyny podobny.

– PCPR wystąpił o przeniesienie piątki naszych dzieci do domów dziecka – opowiada nam o przypadku z ostatnich tygodni kobieta, która w województwie świętokrzyskim pełni funkcję placówki opiekuńczej typu rodzinnego, czyli de facto komórki podobnej do rodziny zastępczej [kobieta nie chce podawać danych; boi się odwetu urzędników – PM, MJ]. – We wniosku skierowanym do sądu napisano, że potrzebne jest miejsce dla dzieci poniżej 10. roku życia. Gdy się o tym dowiedziałam, nogi się pode mną ugięły. Byłam pewna, że to pomyłka, że nikt nie mógł wpaść na taki głupi, nieludzki pomysł – mówi kobieta. Dzieci, które urzędnicy chcieli przenieść, są u niej od niemowlaka. Jedno z nich w tej rodzinie zastępczej żyje od 14 lat. Są wśród nich także dzieci niepełnosprawne.

Sprawa w świętokrzyskim potoczyła się jednak zupełnie inaczej niż ta w Nisku – sąd odrzucił wniosek ­PCPR-u w trakcie jednej rozprawy. – Mam szczęście do ludzkiego sędziego, na wstępie mi powiedział, że nie bierze pod uwagę przenoszenia dzieci. Jego zdaniem szukanie w ten sposób miejsc w rodzinach jest niedopuszczalne – relacjonuje kobieta i zaznacza, że napisała skargę do starosty, ale ten nie zechciał się do niej odnieść.

Za zakończoną ostatecznie happy endem historię zapłaciły dzieci: jedna z córek usłyszała fragment rozmowy dorosłych. – Przeżywała męki – opowiada kobieta. – Dusiła to w sobie, aż któregoś razu rozpłakała się i spytała, czy ją oddamy. Zapewnialiśmy, że nie, ale to był etap, na którym nie mieliśmy jeszcze pewności, jak zakończy się cała sprawa. Zresztą sam wniosek z PCPR zachwiał poczuciem bezpieczeństwa dzieci. Nagle zdały sobie sprawę, że choć są w rodzinie od zawsze, to nie znaczy, że muszą tu pozostać.

System

W tle zdarzeń z Podkarpacia czy województwa świętokrzyskiego jest odbywający się – z różnym skutkiem w różnych częściach Polski – proces tzw. deinstytucjonalizacji. Trwa już ponad dekadę, ale jego pierwsze założenie, czyli przechodzenie od placówek do rodzin zastępczych, jak na razie można uznać za fiasko – wiele powiatów nie radzi sobie z pozyskiwaniem rodzin. Założenie drugie – wymuszone przepisami „urodzinnianie” placówek, które w tej chwili mogą przyjmować do 14 dzieci – działa tylko do pewnego stopnia. Owszem, domy dziecka stają się coraz mniejsze, tyle że… powstają nowe. Kontekstem dla historii z Niska i podobnych jest też – nie wszędzie przestrzegany – zakaz umieszczania w placówkach dzieci poniżej 10. roku życia.

– Powiaty, które nie radzą sobie z pozyskiwaniem rodzin zastępczych, zaczęły badać grunt, traktując dzieci jak samorządowe zasoby ruchome: „Zabierzemy z rodzin starsze dzieci, zrobimy miejsce dla młodszych, zobaczymy, co się będzie działo” – komentuje Anna Krawczak, badaczka Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW, prywatnie była matka zastępcza, obecnie adopcyjna. – W przypadku Niska zadziałała na szczęście reakcja środowiskowa. Powiat mówi: „Nie mamy wyjścia”, nasze organizacje odpowiadają: „Nie pozwolimy wam na to, będziemy krzyczeć”. Bo jeślibyśmy nie krzyknęli, to nie tylko stałaby się konkretnym dzieciom krzywda, ale też epizody przekształciłyby się w zjawisko.

Dlaczego te epizody wydarzają się właśnie teraz? Czy trafiające z PCPR-ów do sądów bliźniacze wnioski to dzieło przypadku? A może, jak sugeruje Anna Krawczak, przewrotny efekt medialnych wezwań, by w domach dziecka przestać wreszcie umieszczać najmniejsze dzieci. Może w reakcji na te wezwania powiatowi urzędnicy reagują bezmyślnym „zwalnianiem miejsc” w rodzinach zastępczych.

Inną hipotezą dzieli się z nami warszawska sędzia rodzinna Anna Sitarska-Duda. Jej zdaniem chodzi o opóźniony efekt pandemicznego lockdownu, który sprzyjał kryzysom wewnątrz biologicznych rodzin, za to nie sprzyjał działaniom interwencyjnym.

– W Warszawie mamy bardzo duży wzrost liczby dzieci wymagających natychmiastowego zabezpieczenia w pieczy – relacjonuje Sitarska-Duda. – Nawet w placówkach brakuje miejsc dla rodzeństw, co grozi im koniecznością umieszczenia w różnych instytucjach albo ryzykownym oczekiwaniem na zwolnienie odpowiedniej liczby miejsc w jednej. Na pieczę rodzinną liczne rodzeństwa nie mają szans. Przenoszenie z rodzin do placówek wyłącznie w celu „zwolnienia miejsca” uważam za rażące naruszenie dobra dziecka. W ogóle pogarszanie sytuacji jednego dziecka w pieczy dla tymczasowego załatwienia sprawy innego nie jest realizacją ustawy, ale oczywistym mijaniem się z jej celem.

Z „pandemiczną” hipotezą zgadza się Anna Krawczak: – Pracownicy socjalni przestali na dłuższy czas chodzić w teren, asystenci rodziny też, podobnie wielu kuratorów. Być może dopiero teraz za to płacimy.

Ministerstwo

Wysłaliśmy pytania do odpowiadającego za nadzór nad pieczą resortu rodziny i polityki społecznej. Urzędnicy zaprzeczają, by zalecali powiatom przenoszenie dzieci z rodzin do domów dziecka. I zapewniają, że jeśli zajdzie potrzeba, resort będzie w sprawie Niska interweniować.

Jest jednak ważne pytanie: co ministerstwo zrobiło, by nie musiało dochodzić do podobnych sytuacji? Do dziś nie wiemy np., ile jest na poziomie ogólnokrajowym miejsc w rodzinach zastępczych. A to prowadzi do patologii – powiat X ma wolne miejsce, ale będący w potrzebie powiat Y nie zawsze o tym wie.

10 września do konsultacji trafiła nowelizacja ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej. Ma wreszcie powstać rejestr rodzin, ale na entuzjazm za wcześnie: w 2018 r. powstała już ustawa, która miała podobny rejestr wprowadzić. Tyle że prawo przygotowane przez ówczesnego wiceszefa resortu Bartosza Marczuka utknęło gdzieś w ministerialnych biurkach.

Nowelizacja z tego roku zakłada też zakaz powoływania nowych domów dziecka. Tyle że ministerstwo zostawia samorządom furtkę: nie można zbudować placówki, chyba że zgodzi się na to wojewoda, po zasięgnięciu opinii Rzecznika Praw Dziecka (przy czym opinia RPD nie jest wiążąca). Może się więc okazać, że placówki będą powstawały jak dotychczas.

Nowelizacja szumnie zapowiada też zwiększenie wynagrodzenia dla rodzin zastępczych zawodowych. Co to w praktyce oznacza? Że jeśli przepisy wejdą w życie, to rodzina może liczyć na… minimalną krajową. Resort w dołączonej do projektu ocenie skutków regulacji sam przyznaje, że dziś takie wynagrodzenie to średnio 65 proc. ustawowego minimum. W dodatku wszyscy rodzice zastępczy pracują na umowach cywilnoprawnych, czego twórcy noweli ani myślą zmieniać.

Siostry z Niska za swoją pracę dostają miesięczne wynagrodzenie: 1900 złotych netto. Do tego tysiąc na każde dziecko. Muszą utrzymać siebie i dzieci, a więc poza jedzeniem i ubraniem zapewnić leczenie, rehabilitację, konsultacje u specjalistów, opłacić media itd.

Utrzymanie dziecka w placówce w nieodległym Rudniku? To 4,5 tys. złotych. A zatem także ekonomiczny bilans jest dla domu dziecka miażdżący – koszty są tu co najmniej dwukrotnie wyższe.

Dobro

Skoro placówki szkodzą dzieciom, a w dodatku są droższe, to po co jeszcze istnieją? W emitowanym w TOK FM radiowym serialu dokumentalnym „Piecza” Anna Krawczak stwierdza ironicznie, że domy dziecka to lokalne miejsca „czynienia dobra”. Politycy przed wyborami mogą tam pojechać z wizytą, zrobić sobie zdjęcie. Mieszkańcy – zwieźć maskotki i zabawki. Tu łatwo wygłuszyć sumienie, poczuć się lepiej. Pomaganie rodzinom zastępczym jest trudniejsze.

Jest też inny wymiar tego zjawiska – placówki to miejsca pracy. Dla dyrektorów, wicedyrektorów, kucharzy, kierowców, opiekunów, konserwatorów, osób sprzątających. Dla dorosłych. W placówce w Bielsku-Białej, która jest de facto jednym tworem, choć formalnie składa się z pięciu instytucji dla 14 dzieci każda, pracuje ponad 70 osób. W serialu „Piecza” dyrektorka tej instytucji zapewniała, że na początku 2021 r. mieli ponad 60 wychowanków. Żeby utrzymać taką placówkę, samorząd musi więc płacić za każdego podopiecznego ponad 13 tys. złotych. Są domy dziecka, gdzie utrzymanie jest jeszcze droższe. Likwidacja takiego podmiotu oznaczałaby jednak zwolnienie 70 osób. W małych samorządach to nie do pomyślenia.

Co gorsza, w tej sytuacji władze powiatu nie mogą sobie pozwolić na utrzymywanie domów dziecka w niepełnym składzie. Koszty personelu i administracji są przecież takie same niezależnie od liczby podopiecznych. To sprzyja sytuacjom, w których dzieci trafiają do placówek, mimo że w rodzinach zastępczych mogłoby się znaleźć dla nich miejsce.

Apelacja

Annę Krawczak pytamy, czym grozi przenoszenie dzieci z miejsca na miejsce. Ekspertka przytacza wyniki badań, w ramach których prześwietlono losy dużej grupy dzieci przebywających od niemowlęctwa w rodzinnej pieczy zastępczej.

– Te, które nie pozostały w tym środowisku na dłużej, lecz przenoszono je przynajmniej dwa razy, np. do placówki albo do rodziny biologicznej i z powrotem, miały o 63 proc. większe ryzyko wystąpienia tzw. eksternalizacyjnych zaburzeń zachowania – referuje Krawczak. – Mówimy o dzieciach już straumatyzowanych, na które urzędnicy mają taki pomysł, by ich życie zdestabilizować jeszcze bardziej.

– Czego Piotr i Paweł nie doświadczą w domu dziecka?

– Odpowiedź jest trudna, bo dotyczy doświadczenia życia rodzinnego, które jest przecież dla większości z nas tak oczywiste, że aż przezroczyste.

– Spróbujmy.

– Gdy będzie ich bolał brzuch, nie doświadczą opieki tej samej mamy czy cioci na co dzień. Zamiast tego będzie codziennie inna opiekunka. Więc jednej nocy dostaną termofor, drugiej tabletkę, trzeciej usłyszą, że mają się uspokoić. Nie doświadczą zapraszania kolegów do domu, na grill, nocowankę, urodziny. Nie doświadczą rozbicia namiotu przed domem. Wspólnego gotowania. I najważniejsze: nie doświadczą trwałej, stałej więzi.

Elżbieta i Katarzyna czekają na uzasadnienie wyroku pierwszej instancji. Po jego otrzymaniu zamierzają wnosić apelację. ©℗

MICHAŁ JANCZURA jest dziennikarzem TOK FM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2021