Partia władzy nad rodziną

PiS jest, jaki jest, ale dba o dzieci i rodziców – to opinia powtarzana nie tylko przez jego zwolenników. Równie trafna jak prawicowa wizja rzekomych zagrożeń czyhających na „tradycyjną polską rodzinę”.

20.07.2020

Czyta się kilka minut

 / WESTEND61 / GETTY IMAGES
/ WESTEND61 / GETTY IMAGES

W zasadzie na każdym przystanku kampanijnej podróży Andrzeja Dudy słyszeliśmy z megafonów ten sam refren – tak jakby prezydent miał wszystkim do powiedzenia mniej więcej to samo, a do profilu słuchaczy dostosowywał tylko retoryczne ozdobniki.

Żołnierze składający przysięgę w 3. Podkarpackiej Brygadzie Obrony Terytorialnej? „Dziękuję Bogu i Waszym rodzicom za to, że jesteście, i za Wasze wychowanie – mówił 5 lipca. – Za tę niezwykłą postawę, która została Wam wpojona w rodzinach, w domach. Zawsze to podkreślam: rodzina jest największą wartością państwowotwórczą”.

Biznes wracający po lockdownie w normalne ramy funkcjonowania? „To ogromne liczby miejsc pracy, ogromna liczba rodzin, które dzięki temu mają pieniądze (…) – tak 9 czerwca w siedzibie spółki Wireland Duda pił do zalet rządowej tarczy antykryzysowej. – Pomoc i wsparcie dla firm, które przekłada się na to, by rodzina mogła normalnie funkcjonować (…) Bo przecież rodziny idą do sklepów, dokonują zakupów, wydają pieniądze i, tym samym, napędzają gospodarkę”.

Plac budowy węzła drogowego w miejscowości Tyszki-Nadbory? „Realizacja wszystkich takich wielkich inwestycji drogowych, infrastrukturalnych sprzyja przyszłemu rozwojowi Rzeczypospolitej. To miejsca pracy, to polskie rodziny, które dzisiaj utrzymują się z pieniędzy, które są zarabiane tu, na tej budowie” – mówił prezydent. W jego kampanii nawet szerokopasmowy internet był obietnicą składaną „wszystkim polskim rodzinom”.

Był też oczywiście inny lejtmotyw: „daliśmy wam 500 plus”. A oprócz niego także marzenia o kraju, w którym – jak grzmiał w Augustowie – „nie jesteśmy spętani okowami lewicowej poprawności politycznej, gdzie chroniona jest rodzina, i chronione są dzieci”. Bo w narracji Andrzeja Dudy – ale też w przekazie PiS – politycy tej formacji polską rodzinę „żywią i bronią”. Żywią, bo zlikwidowali biedę. Bronią, bo w dobie wojny kulturowej odpierają ataki zewnętrznych wrogów, na czele z „agresywną ideologią LGBT+”.

Nigdy dotąd polityczna propaganda z rodziną odmienianą przez wszystkie przypadki nie była tak intensywna. I równie dwuznaczna – bo odwołując się do szlachetnych idei, stała się w istocie jedną z najbardziej dzielących i wykluczających figur polskiej polityki.

Wybrakowani

Nie da się wykluczyć, że kampanijne tourneé z rodziną na ustach przyspieszy wykrystalizowanie się nowej grupy społecznej, na razie jeszcze niezorganizowanej, ale już boleśnie świadomej tego, że w pewnym sensie składa się z obywateli uznanych za „gorszy sort”. Mowa o trzydziesto-czterdziestolatkach w szczycie wieku reprodukcyjnego, aktywnych zawodowo, nierzadko z dobrą sytuacją materialną, ale bezdzietnych. Czasami z wyboru podyktowanego pragmatyzmem lub wygodą, czasem z powodów zdrowotnych, bo bezpłodność dotyka dziś już półtora miliona polskich par – niemogących, w odróżnieniu od miażdżącej większości europejskich państw, liczyć na kompleksowe finansowanie leczenia (wprowadzony przez poprzednią ekipę w 2013 r. program refundacji in vitro został przez PiS przerwany).

Bez względu na tło ich bezdzietności wielu przedstawicieli tej grupy łączy poczucie, że państwo, które tak hołubi rodzinę i jej prokreacyjne funkcje, odstawiło ich na boczny tor.

– Czuję się wybrakowana. Dla państwa nie liczy się, jaką jestem obywatelką, co umiem i co mogę wnieść do wspólnoty. Kluczowe jest to, że nie urodziłam dziecka – to jedna z wielu łudząco podobnych do siebie deklaracji, które podczas pracy nad tym materiałem słyszeliśmy od bezdzietnych Polek i Polaków.

Ich poczucie wykluczenia wynikało z obserwacji, że większość najgłośniejszych, wprowadzonych w ostatnich latach elementów polityki społecznej stanowiły projekty skierowane do rodzin z dziećmi: flagowy 500 plus, jego późniejsze rozszerzenie na każde dziecko, wyprawka szkolna 300 plus, wcześniej zaś niebędąca gotówkowym transferem, tylko systemem ulg i zniżek, Karta Dużej Rodziny. A był przecież jeszcze pomysł wprowadzenia „bykowego” – dodatkowego opodatkowania bezdzietnych, który wywindowałby ten rodzinny pakiet rozwiązań już do poziomu karykatury. Idea nie została wcielona w życie, ale – zgodnie z doniesieniami „Rzeczpospolitej” – była na serio rozważana w gabinetach MSWiA.

Nie ulega wątpliwości, że polityka mająca stymulować dzietność to nie tylko prawo każdego europejskiego kraju, ale powinność: zastępowalność pokoleń jest warunkiem istnienia każdej zbiorowości, a depopulacja stała się w naszej części świata jednym z kluczowych problemów. Trudno natomiast nie odnotować jednego ze skutków ubocznych skupienia tak dużych sił i środków państwa na tym jednym obszarze: poczucia pewnej części Polaków, że państwo dba o ich dobrostan wprost proporcjonalnie do prokreacyjnego wkładu. I że nawet formułując marzenia o dobrobycie na miarę najbogatszych krajów, beneficjentami tego skoku chce uczynić przede wszystkim ową „lepszą część” społeczeństwa. Nieprzypadkowo Andrzej Duda mówił w Augustowie o planie rozwoju, „by polska rodzina żyła na takim poziomie, jak żyje się w bogatych państwach na zachodzie Europy”.

W tym kontekście symptomatyczne były podczas minionej kampanii losy tzw. bonu turystycznego, który miał być początkowo – zgodnie z zapowiedziami minister Jadwigi Emilewicz – wsparciem dla zatrudnionych na umowach o pracę, aby mogli wykorzystać tysiąc złotych podczas wakacji w Polsce. Nieco później, ni stąd, ni zowąd przekształcono go jednak w bon „na każde dziecko” od ubiegającego się o reelekcję Dudy. „Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku przyjadą tutaj polskie rodziny, przyjadą dzieci, przywożąc bon turystyczny wszystkim tym, którzy świadczą tutaj usługi turystyczne” – mówił prezydent.

Problem w tym, że PiS nie poprzestaje na dzieleniu rodzin na dzietne i bezdzietne.

„Otóż śmiem”

Konwencja programowa PiS, Słupsk, wrzesień 2019 r. „My chcemy Polski opartej o tradycyjną rodzinę (...) Trwały związek między kobietą a mężczyzną i dziećmi, które przychodzą na świat, jest czymś niezwykle cennym w wymiarze naszej cywilizacji chrześcijańskiej (…) – mówi Jarosław Kaczyński. – Ktoś tam krzyczał do mnie: »jak ty śmiesz mówić, jak powinna wyglądać rodzina«. Otóż śmiem. A jak powinna, to wiadomo. Stały związek kobiety i mężczyzny, no i dzieci. Prosta sprawa”.

Passus o przewodniej roli chrześcijaństwa w polskim życiu społecznym nie jest oczywiście nowością w konserwatywnej narracji. Znamienne jednak, że prezes mylił się bardzo – i zapewne z premedytacją – nazywając „prostą sprawą” zjawisko, które w świetle badań socjologicznych i danych statystycznych okazuje się coraz bardziej zróżnicowane. Np. między 2002 a 2011 r. – czyli pomiędzy dwoma ostatnimi spisami powszechnymi – liczba Polaków żyjących w związkach nieformalnych wzrosła z 400 do 650 tys., czyli z 1,3 proc. do 2 proc. populacji. Od 2016 r. już co czwarte dziecko przychodzi w Polsce na świat w związku nieformalnym. Tymczasem jeszcze w latach 90. – gdy prezes Kaczyński był mężczyzną po czterdziestce, i być może wówczas ostatecznie wykrystalizowało się jego wyobrażenie o „typowej polskiej rodzinie” – wskaźnik ten nie sięgał nawet 10 proc.

Pod coraz większym znakiem zapytania pozostaje też nierozerwalność małżeństwa, bo średni czas jego trwania od połowy minionej dekady uległ skróceniu z ponad 13 do 12,5 roku. Na 192 tys. małżeństw zawartych w 2018 r. przypadło 63 tys. rozwodów – choć i tak ich wzajemne proporcje uległy poprawie w porównaniu z połową zeszłej dekady.

Powyższe zmiany oczywiście nie oznaczają, że tradycyjna rodzina, pojmowana tak, jak widzi ją prezes Kaczyński, należy w Polsce do rzadkości. W badaniu „Preferowane i realizowane modele życia rodzinnego”, które przeprowadził CBOS w kwietniu 2019 r., aż 49 proc. ankietowanych opisywało swój status rodzinny nieomal słowami szefa PiS: czyli jako dwuosobową rodzinę z dzieckiem lub dziećmi. Kolejne 21 proc. określiło krąg swych najbliższych jako rodzinę wielopokoleniową, a co dziesiąty badany okazał się osobą samotną. Ankietowani wychowujący dzieci w nieformalnym związku z osobą innej płci stanowili 3 proc. przebadanych, a samotni rodzice – 1 proc.

Co ważne, w porównaniu z danymi z bliźniaczej ankiety przeprowadzonej w 2008 r. w każdej z ostatnich dwóch kategorii zaobserwowano w 2019 r. spadki. Odsetek ankietowanych, którzy opisali swoje rodziny jako tradycyjne lub wielopokoleniowe, nie uległ tymczasem zmianie.

Politycy opozycji i lewicowi aktywiści, którzy zarzucają PiS dążenie do rekonstrukcji anachronicznego, dawno porzuconego przez Polaków wzorca rodziny, nie odczytują zatem poprawnie ani intencji władzy, ani ich społecznego podłoża. W rzeczywistości plan partii Kaczyńskiego polega na zamrożeniu zmian obyczajowych, które wydają się jej nowotworem na zdrowej tkance polskiej obyczajowości. W cytowanym już badaniu ów tradycyjny model wydaje się także optymalnym dla olbrzymiej większości ankietowanych (55 proc. życzyłoby sobie rodziny w modelu dwa plus dzieci, a 32 proc. tęskni za jej wielopokoleniowym wariantem). Pytanie jednak, czy znakomita większość Polaków opowiedziałaby się także za tym, co PiS uznał za logiczne polityczne rozwinięcie obserwacji socjologicznych. Mianowicie za prerogatywą państwa do modelowania kształtu polskiej rodziny daleko poza sferę demograficzną.

Socjologowie i antropolodzy kulturowi od lat podkreślają, że charakterystyczną cechą polskiej obyczajowości pozostaje rozchwianie pomiędzy radykalnością ocen i zdolnością do tolerowania, może wręcz akceptowania postaw potępianych w sferze deklaracji. To, że większość Polaków za wzorzec rodziny uważa dwupłciowe małżeństwo wychowujące własne dzieci, nie musi zatem oznaczać niechęci do rodzin patchworkowych, samotnych rodziców czy niezgody na nazywanie rodziną związku dwojga bezdzietnych osób. Przeciwnie: kolejne badania od lat pokazują, że w Polsce przybywa osób gotowych rozciągać definicję rodziny na związki osób bezdzietnych lub wręcz jednopłciowe. Nawet w odniesieniu do związków jednopłciowych wychowujących dzieci odsetek Polaków skłonnych nazwać je rodziną wzrósł między 2008 a 2019 r. z 9 do 23 proc.

W tym miejscu wyraźnie otwarta postawa polskiego społeczeństwa rozjeżdża się więc z radykalizmem PiS, który dzieli rodziny na równe i równiejsze. Przedstawiciele środowiska LGBT+ – przez ostatnie miesiące atakowani jak nigdy przedtem – to przecież czyjeś dzieci, bracia i siostry. „Politycy, urzędnicy bawią się życiem. Mogą doprowadzić do nieszczęść, które w środowisku młodzieży LGBT+ i tak się zdarzają. Dać oręż tym, którzy będą chcieli skrzywdzić nasze dzieci” – mówiła nam przed rokiem, w apogeum jednego z homofobicznych wzmożeń, Irmina Szałapak ze stowarzyszenia My Rodzice, zrzeszającego matki, ojców i sojuszników osób LGBT+, nie przypuszczając zapewne, że najgorsze dopiero nadejdzie.

Demograficzny klincz

Główną wadą prorodzinnej polityki PiS jest prymat ideologii nad pragmatyzmem. Bilans jej działań – gdy już odrzeć go z propagandowego sztafażu – wypada bowiem zaskakująco blado. Efektów nie przyniosła nawet rządowa ofensywa demograficzna – bo przecież ten cel legł u podstaw programu 500 plus, który dopiero z czasem w narracji partii władzy przepoczwarzył się w narzędzie wyrównywania szans i niwelowania biedy.

To prawda: rządy PiS przypadły już na okres demograficznej zapaści, gdy konieczny do tzw. zastępowalności pokoleń wskaźnik nieco ponad dwójki dzieci na kobietę w wieku rozrodczym był pieśnią odległej przeszłości (początku lat 90.). Prawdą też jest, że po wprowadzeniu 500 plus – choć nie ma pewności, że w bezpośrednim związku z nim – rekordowo fatalne statystyki nieznacznie drgnęły, i to zarówno biorąc pod uwagę wspomniany wskaźnik, jak i liczby bezwzględne (w 2017 r. liczba urodzeń podniosła się np. o 20 tys. – po raz pierwszy od lat do nieco ponad 400 tys.). Ale potem było już znowu pikowanie, a rok obecny to ostateczne rozstanie ze złudzeniami: w pierwszym kwartale urodziło się o niemal dwa tysiące dzieci mniej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego, a tzw. roczna suma krocząca urodzeń (dane za 12 ostatnich miesięcy) spadła w marcu do poziomu sprzed wprowadzenia flagowego PiS-owskiego programu.

To tym boleśniejsza porażka, że w Polsce istnieje potencjał do odwrócenia fatalnego trendu. Młodzi Polacy – o czym mówiła ostatnio na naszych łamach demograf prof. Irena E. Kotowska z SGH – deklarują chęć posiadania większej liczby potomstwa (statystycznie około dwójki). Gdyby więc ograniczyć funkcję 500 plus do demografii, można by mówić o klęsce największej państwowej inwestycji w dzietność ostatnich dekad.

Ktoś oczywiście mógłby pytać, jak wyglądałyby te same wskaźniki bez 500 plus, i dowodzić, że program zahamował przynajmniej negatywne trendy. Ale i to wątpliwe: polityka PiS jest przykładem nie tyle „dobrej zmiany”, co raczej dobrej kontynuacji. Rządy PO-PSL przyniosły bowiem zauważalną poprawę dostępności usług opiekuńczych (żłobki i przedszkola), a także ułatwienia dla pracujących rodziców (np. wydłużenie urlopu macierzyńskiego do roku), a obecna władza wzmocniła wsparcie o drugi, finansowy filar. Wszystko to nie ma jednak na razie odbicia we wskaźnikach dzietności.

Dlatego warto ocenić 500 plus także w kontekście niewielkiego, ale zauważalnego spadku aktywności zawodowej kobiet. W 2016 r. badaczki Instytutu Badań Strukturalnych (przy współpracy OECD) wychwyciły grupę kobiet, które za sprawą 500 plus zrezygnowały z pracy bądź starań o nią. Iga Magda (IBS i SGH), Aneta Kiełczewska (IBS), a także Nicola Banda (OECD) przyjrzały się ruchom na rynku pracy między III kwartałem 2016 a II kwartałem 2017 r. Wniosek: między 91 a 103 tys. kobiet zmieniło wówczas rynkowy status tylko za sprawą wprowadzenia programu. Efekt dotyczył przede wszystkim kobiet gorzej wykształconych i mieszkających w mniejszych miejscowościach – co PiS przedstawił zresztą jako zwycięstwo rodziny, która odzyskuje wreszcie matkę zajętą dotąd wyczerpującą i do tego słabo płatną pracą.

Nie da się zaprzeczyć, że największą chorobą polskiego rynku pracy w III RP były i w niektórych miejscach nadal są: fatalna relacja pensji do efektywności, umowy cywilnoprawne i folwarczne relacje pracodawcy z pracownikami. Dobrze, że transfery socjalne PiS ułatwiły wyjście z tego zaklętego kręgu przynajmniej najsłabszym. Gorzej, że odbywało się to i odbywa przy akompaniamencie obietnic władzy o budowie nowoczesnej, konkurencyjnej gospodarki, która niebawem „dogoni Zachód”.

Narracja polityków PiS staje się w tym miejscu prostacko demagogiczna, bo zapewnień prezydenta, który w kampanii zapowiadał walkę o wyrównanie dochodów polskich rodzin z zachodnioeuropejskimi, nie da się pogodzić z jednoczesnym idealizowaniem tradycyjnego modelu rodziny utrzymywanej przez mężczyznę.

Powojenny boom gospodarczy w USA i w Europie Zachodniej opierał się także na uaktywnieniu zawodowym milionów zamkniętych wcześniej w domach kobiet, które wojna zmusiła do zajęcia miejsc pracy opuszczonych przez zmobilizowanych mężczyzn. W USA – jak pisze Susan M. Hartmann w książce „The Home Front and Beyond: American Women in the 1940s” – w latach 1940-45 odsetek czynnych zawodowo kobiet wzrósł o 50 proc. i w efekcie pod koniec II wojny światowej amerykańska gospodarka zyskała aż 6,5 mln nowych rąk do pracy. W tym samym czasie odsetek kobiet pracujących jako służące spadł z 17,7 do 9,5 proc. Średnia pensja kobiet wzrosła zaś z 31,2 do 54,6 dolara tygodniowo i nic dziwnego, że w 1945 r. już 68 proc. zamężnych Amerykanek pracujących w przemyśle, usługach lub administracji publicznej chciało zatrzymać swoje posady po wojnie. Po kapitulacji Niemiec i Japonii tej tymczasowej emancypacji rynku pracy nie dało się już zahamować, co z czasem przyniosło wymierne owoce zarówno gospodarkom, które skokowo zwiększyły produktywność, jak i samym rodzinom, które mogły odtąd utrzymywać się z dwóch pensji.

Deklarację zmian w kodeksie pracy, zrównujących płace obu płci, złożoną przez prezesa Kaczyńskiego w szczycie kampanii prezydenckiej, potraktujmy jako kiełbasę wyborczą do czasu, aż projekt trafi pod obrady. Warto za to bliżej przyjrzeć się innej, już zrealizowanej obietnicy, za którą również stała ideologiczna wizja wzmocnienia tradycyjnej wielopokoleniowej rodziny, czyli obniżeniu wieku emerytalnego do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn. Wyjęci z rynku pracy seniorzy w wizji PiS mieliby domyślnie pomóc dzieciom w wychowywaniu wnuków.

W tej idyllicznej wizji rząd przemilcza jednak ekonomiczne konsekwencje skrócenia wieku emerytalnego, które – z racji niższych zarobków, obowiązków macierzyńskich i wreszcie dłuższego przewidywalnego czasu życia – odczują przede wszystkim kobiety: z symulacji fundacji GRAPE wynika, że w przypadku obecnych 40-latków, urodzonych w drugiej połowie lat 70. XX w., mediana wysokości emerytury względem obecnej spadnie o około 25-30 proc. wśród kobiet. Wśród mężczyzn spadek nie przekroczy 11 proc.

Bieda zagnana w kąt

Jest oczywiście jedno ważne osiągnięcie PiS: obniżenie za sprawą 500 plus wskaźników biedy. Przed wprowadzeniem programu w skrajnym ubóstwie żyło ponad 7 proc. Polaków. W 2019 r. – wedle ogłoszonego dopiero co raportu GUS – współczynnik ten spadł do poziomu 4,2 proc. Co ważne, najbardziej na tych spadkach zyskały rodziny wielodzietne, wśród których zasięg skrajnej nędzy od początków polskiej transformacji pozostawał wielkim i nierozwiązanym problemem (na początku 2015 r. wypomniała to Polsce nawet Komisja Europejska). Sukces 500 plus w tej mierze jest więc niepodważalny, choć przesadą były słowa prezydenta Dudy, który chwalił się podczas kampanii – nie wiadomo na jakiej podstawie – że PiS zniwelował biedę tych rodzin „o ponad 90 procent”.

Czy można ogłosić partię Jarosława Kaczyńskiego rzeczniczką najbardziej zagrożonych wykluczeniem i biedą polskich rodzin? Bynajmniej: za dużo jest czynników, które komplikują ten obraz. Choćby pierwszy z brzegu, bo odnoszący się do rzeczywistości trwającej jeszcze epidemii: decyzja o zdalnym nauczaniu w szkołach, z równoczesnym zachowaniem pełni wymagań programowych, uderzyła najboleśniej właśnie w dzieci z takich rodzin. A minister edukacji Dariusz Piontkowski nie silił się nawet na oszacowanie skali najbardziej poruszającego zjawiska, czyli zniknięcia tysięcy uczniów z systemu – w efekcie nie tylko cyfrowego wykluczenia, ale też trudnej sytuacji rodzinnej.

Epidemia unaoczniła zresztą jeszcze inny problem: niewydolność pomocy społecznej, której pracownicy w obliczu „zaginionych” dzieci rozkładali bezradnie ręce. To problem głębszy niż tylko porażka czterech miesięcy zdalnej szkoły: partii władzy deklarującej przy każdej okazji troskę o dobro rodzin nie udało się wzmocnić tej sfery – np. wprowadzonych jeszcze za poprzedniej władzy asystentów rodziny, mających pomagać w codziennym życiu najbardziej bezradnym rodzicom, nadal w wielu gminach brak. A tam, gdzie są, bywają przepracowani oraz fatalnie wynagradzani.

Dziecko na ołtarzu rodziny

W kilkuletniej praktyce władzy PiS zaznacza się jeszcze jeden głęboki rozdźwięk: między deklarowaną troską o „dobro rodziny”, a decyzjami, których rezultaty boleśnie uderzają w sytuację bytową jej najsłabszych członków – dzieci.

Koronny przykład to głośna ustawa „Za życiem”, dająca jednorazowy zasiłek w wysokości 4 tys. zł rodzicom, którzy – mimo nieodwracalnej wady bądź choroby dziecka w okresie płodowym – zdecydują się na niedokonywanie aborcji. Cały pakiet udogodnień i przywilejów gwarantowanych na papierze przez nowe prawo (rehabilitacja, szybka opieka lekarska, specjalny „asystent” dla rodziny) okazał się w dużej mierze iluzją. „Ta ustawa w ogóle nie działa. Kiedy o niej słyszę, rzucam mięsem i mam ochotę rozwalić telewizor. Nasze »dobre państwo« gardzi niepełnosprawnymi dziećmi, bo one nie pójdą zagłosować” – mówiła Małgorzacie Nocuń mama chłopca cierpiącego na rzadką chorobę genetyczną.

Przykład kolejny: deklarowana przez PiS obrona rodzin przed urzędniczą wszechwładzą. Gdy rządziła koalicja PO-PSL, politycy prawicy co i rusz podnosili alarm, że polskie państwo firmuje praktykę odbierania rodzinom dzieci „za biedę”. Zapowiadano rewolucję, choć nie bardzo było wiadomo, na czym ma ona polegać – żadne poważne analizy nie wykazały, by bieda była bezpośrednią przyczyną odbierania potomstwa. W efekcie tego propagandowego wzmożenia po dojściu prawicy do władzy na dołach systemu zapanował strach – dziś nietrudno usłyszeć od pracowników pomocy społecznej czy sędziów rodzinnych, że niewydolnym rodzinom biologicznym daje się w nieskończoność szanse na poprawę sytuacji. Kosztem dzieci, które krążą między środowiskiem rodzinnym a domami dziecka bądź rodzinami zastępczymi.

System pieczy zastępczej to zresztą kolejny dobry test faktycznej dbałości obecnej władzy o „rodzinną Polskę”. Jeszcze poprzednia ekipa zapoczątkowała – do pewnego stopnia skutecznie – proces tzw. deinstytucjonalizacji, czyli odchodzenia od anachronicznych i szkodliwych dla rozwoju dużych domów dziecka na rzecz rodzin zastępczych. Ostatnie lata to już jednak stagnacja: w latach 2017-19 w placówkach przebywało niezmiennie ponad 16 tys. dzieci. Wiele z nich bez szans na stabilne życie – powrót do rodziny biologicznej lub adopcję.

Może więc choć na tym ostatnim polu coś się poprawiło? Andrzej Duda podczas kampanii wyborczej brał w obronę „polską rodzinę” przed możliwością adoptowania dzieci przez pary homoseksualne, a nawet proponując wpisanie takiego zakazu do Konstytucji. Ale nie zająknął się choćby raz o tym, jak system polskich przysposobień usprawnić.

A byłoby co usprawniać: liczba adopcji za rządów PiS z roku na rok spadała – z ponad 3300 w roku 2015 do 2661 trzy lata później. Dzieje się tak nie dlatego, że brakuje kandydatów do przysposobień (wprost przeciwnie: czekają w kolejkach). Sytuację diagnozowała NIK, podając, że od początku 2015 r. do połowy 2017 r. z około 75 tys. dzieci będących w pieczy zastępczej jedynie 6 tys. zakwalifikowano do adopcji. Powód? W wielu przypadkach – używając prawniczego eufemizmu – „nieuregulowana sytuacja prawna”. A mówiąc dosadniej: przeciąganie w nieskończoność iluzji, iż u boku biologicznych rodziców dziecko znajdzie wreszcie szczęście.

Być może najbardziej wstydliwym wycinkiem tego systemu są losy dzieci porzuconych przez biologicznych rodziców – nieuleczalnie chorych, upośledzonych, z wadami, a więc takich, które mają minimalne szanse na znalezienie stabilnego dachu nad głową. Do 2016 r. istniała dla nich szansa na stały dom – adopcje zagraniczne, których rocznie przeprowadzano między 200 a 300. Tyle że PiS – znowu: przy użyciu wzniosłych haseł, sprowadzających się do zasady, że „polskie dzieci powinny być w polskich rodzinach” – system zagranicznych przysposobień niemal zlikwidował.

Owszem, w tle tej decyzji był dramat jednej z dziewczynek wysłanych do USA (była najprawdopodobniej za oceanem krzywdzona) – ale decyzja o ograniczeniu do minimum adopcji poza granice kraju namnożyła innych dramatów. Śledziliśmy na łamach „TP” losy konkretnych dzieci, którym odmówiono wyjazdu: tułały się i tułają po polskim systemie pieczy zastępczej, czasami skazane na opiekę w zakładach opiekuńczo-leczniczych.

Historie takich dzieci boleśnie pokazują newralgiczny styk politycznej ideologii i życia. Kilka tygodni temu opublikowaliśmy rozmowę Anny Kiedrzynek z Michałem Błochem, lekarzem opiekującym się ciężko chorymi dziećmi w dolnośląskich hospicjach i ZOL-ach. Nieco wcześniej napisał list do posłów PiS i Konfederacji, którzy poparli restrykcyjny projekt ustawy aborcyjnej autorstwa Kai Godek – chciał, by pomogli, a przynajmniej zainteresowali się losem dzieci. „Nawet nie odpisali na maila. Inni posłowie z tej samej partii lubią mówić, że aborcja powinna być zakazana, bo dziecko z ciężką i nieodwracalną wadą można oddać” – mówił Błoch, opowiadając dramatyczne historie wielu spośród tych oddanych dzieci.

„Podstawowa komórka społeczna”

Obraz, na który składają się powyższe elementy, nie napawa optymizmem. PiS czyni z rodziny coś w rodzaju nowej jednostki społecznej miary. Można zaryzykować tezę, że partia cofa zegar o trzy dekady: do czasów, gdy społeczeństwo nie składało się jeszcze z upodmiotowionych jednostek. Podmiotem polskiego życia społecznego ponownie staje się właśnie rodzina jako „podstawowa komórka społeczna”, ciesząca się ochroną państwa – nawet za cenę praw obywateli.

Stąd krytyka tzw. konwencji antyprzemocowej i postrzeganie jej jako zagrożenia dla „tradycyjnej polskiej rodziny”. Stąd też partyjna obstrukcja i oburzenie, z jakim spotkał się były rzecznik praw dziecka Marek Michalak, proponujący zmianę w kodeksie rodzinnym zapisu o „władzy rodzicielskiej” na „odpowiedzialność rodzicielską”. „Ta propozycja nie może być przyjęta. Nie możemy zgodzić się na to, by prawnie oderwać dziecko od rodziny. Jest to tendencja pojawiająca się w zachodniej Europie. Tam się źle dzieje. Często dzieci są odbierane z byle powodu rodzinom i są przekazywane do adopcji, również homoseksualnych” – przestrzegał poseł PiS Piotr Uściński, wówczas przewodniczący Parlamentarnego Zespołu na rzecz Polityki i Kultury Prorodzinnej, dodając, iż proponowana przez RPD zmiana „może doprowadzić do różnego rodzaju dewiacji” (cytaty za radiomaryja.pl).

W podobne tony – akcentujące rodzicielską władzę – uderzał w zakończonej kampanii Andrzej Duda, mówiąc, że „czas najwyższy, by w naszym systemie prawnym, zgodnie z oczekiwaniami rodziców, wreszcie to prawo rodziców do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami było realizowane”. Nauczyciele i prawnicy natychmiast przypomnieli głowie państwa, że oto z dumą ogłosił plan otwarcia drzwi do lasu, bo przepisy zapewniają już podobny wpływ na linię programową szkoły radom rodziców.

Ale prezydent bez wątpienia wiedział, co mówi. W jego wizji naturalne prawo każdego rodzica do współdecydowania o kształcie edukacji zostało rozdęte, na razie w sferze politycznej retoryki, niemal do rozmiarów wyłączności. Sprowadzając rzecz do absurdu, można wyobrazić sobie rodziców, którzy z bliżej nieznanych powodów zakazują uczenia ich dzieci matematyki.

Scenariusz, w którym wskutek podobnego życzenia z programu szkoły znikają elementy teorii ewolucji, partie materiału o szczepionkach czy nauka o zmianach klimatycznych, jest niestety znacznie bardziej realny. ©℗

PROGNOZA DEMOGRAFICZNEJ (NIE)POGODY

KONIEC GRUDNIA 2019 R. – Polska liczy 38 mln 383 tys. mieszkańców, a więc o niemal 23 tys. mniej niż pod koniec roku poprzedniego. Rok 2050 – jest nas o cztery miliony mniej, pół wieku później zaś populacja topnieje o 10 mln w stosunku do dzisiaj. To tylko jedna z demograficznych prognoz dla naszego kraju, który – choć w tej chwili należy jeszcze do relatywnie młodych na tle całej Unii Europejskiej – starzeje się w bardzo szybkim tempie.

PROGNOZUJE SIĘ, że mediana wieku w 2035 r. przekroczy w Polsce 48 lat, a w 2050 r. wyniesie już około 52. Zdecydowanie szybciej będą się starzeć mieszkańcy miast. Tak oto nasz kraj z jednego z najmłodszych w Europie za trzy dekady może się stać jednym z najstarszych.

ALARMUJĄCE SĄ zwłaszcza prognozy dotyczące przewidywanego odsetka Polaków w wieku poprodukcyjnym (wedle obowiązującego dziś u nas prawa to kobiety w wieku 60 lat i starsze oraz mężczyźni 65 plus). W tej chwili odsetek mieszkańców w tym wieku wynosi już ponad 20 proc. i będzie się podnosił – dochodząc w 2050 r. do około 30 proc. Stąd konieczność – poza próbami stymulowania dzietności, które na razie okazały się w Polsce mało skuteczne – głębokich zmian w polskiej polityce na wielu obszarach: od rynku pracy przez system emerytalny aż po architekturę czy usługi opiekuńcze. ©(P) PW

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2020