Jasny, przenikliwy, wybaczający

Błoński czuł literaturę, ważniejsza była dla Niego osoba pisarza niż sam tekst. Chciał poprzez zwały liter dobrać się do cudzej duszy - pisze Stefan Chwin.

17.02.2009

Czyta się kilka minut

Jan Błoński /fot. Wojciech Plewiński /
Jan Błoński /fot. Wojciech Plewiński /

Zobaczyłem Go po raz pierwszy - na Krupniczej. Pamiętam, jak Go słuchali młodzi pisarze. Jego słowo brzmiało jak wyrok, choć powagę werdyktu zręcznie osłaniał ironią albo swoim słynnym - jak mówiono: "konferencyjnym" - chichotem. Patrzyłem z daleka: wysoki, z grzywą mocnych, szpakowiejących włosów, pięknie operował dłońmi, trafnymi błyskami obrączki podkreślając pointy. Bocianowaty, na szczudłowatych nogach, w wąskich spodniach, w miękkiej marynarce w kratkę, pochylony trochę do przodu, nieco zgarbiony, rzucający okiem spod nastroszonej brwi, robiący wrażenie roztargnionego, choć wewnętrznie skupiony, obserwujący wszystkich na chłodno, jakby zza przeźroczystej tarczy żartu i dystansu. O czym mówił? Pamiętam ton ducha: jasny, ostry, przenikliwy i dobrodusznie wybaczający. Potem, kiedyśmy się poznali już trochę bliżej, pojąłem, że ma w sobie dar, którego zwykle nie mają akademicy. Pisarze słuchają ich rzadko, a jeśli już, to jednym uchem; Jego słuchano uważnie i trochę ze strachem.

Biało-czerwona fastryga

Dobrze czuł literaturę. Ważniejsza była dla Niego osoba pisarza niż sam goły tekst. Chciał poprzez zwały liter dobrać się do cudzej duszy. Ciekawiło Go, jak ludzie radzą sobie w świecie i jak sobie w świecie radzą - duchowo - pisarze. Umiał wchodzić w pisarskie osobowości od środka. Towarzyszyć w przygodzie talentu. Metodologie badań literackich? Orientował się w nich nieźle, ale szybko pojął, że prawdziwym narzędziem historyka literatury jest historyk literatury. To on jest harfą, która chwyta drgnienia, śpiewy i pasaże cudzego ducha. Nigdy nie dał się sterroryzować Mistrzom z Iblu, jak ich czasem żartem nazywał. Wiedział naprawdę, o co chodzi w literaturze. Nigdy nie nabrał się na jej "językowość". Była dla Niego bardziej przygodą ducha niż przygodą języka, chociaż słuch językowy miał nieomylny. Potrafił napisać spore studium o dwóch wersach Miłoszowego przekładu Biblii, umieszczonych na Pomniku Poległych Stoczniowców w Gdańsku, w tym, co starotestamentowe, odkrywając piękne rytmy poetyckiej intonacji.

Jego milczenie miało równą siłę jak Jego głos. Bardzo rzadko - a może wcale - pisał źle o pisarzach. Był zdania, że jeśli pisać, to o tych, którzy zasługują na pisanie. O tych, którzy nie zasługują, milczał. Milczał też o pisarzach, którzy byli Mu duchowo obcy, nawet jeśli ich cenił i szanował. Kiedyś uśmiechnął się: "Lem ma do mnie żal, że nie napisałem o nim ani słowa. Ale cóż, to jest takie jakieś dalekie, obce... że nie mam uchwytu".

Zaczynał od niezgody. Na nieborowskim spotkaniu w latach 40. wygłosił nieprawomyślny referat, bodaj razem z Kijowskim, od razu ustawiając swoje miejsce w przestrzeni realnego socjalizmu. Nie wchodził jednak w czołowe starcia z systemem. Jego mistrzostwo w grach z cenzurą było niebotyczne. Umiał napisać niecenzuralne rzeczy tak, że cenzura była bezradna. Robił robotę ważną i skrytą. Bez Niego z pewnością Nagroda Kościelskich nie miałaby tego znaczenia, które ma. Jeździł do Genewy i Paryża, zszywając biało-czerwoną fastrygą literaturę krajową i emigracyjną. Pamiętam, z jakim respektem mówił nam o Nim Jeleński. Nie przypadkiem też, gdy powstała Nagroda Nike, kapituła jednomyślnie wybrała Go na przewodniczącego jury. To wydawało się oczywiste. Był chyba najwybitniejszym uczniem Kazimierza Wyki, obok takich tuzów jak Puzyna, Kijowski i Flaszen.

Spotykaliśmy się zwykle letnią porą w Żarnowcu, w ceglanym, kaszubskim domu niedaleko klasztoru, w którym dawniej się zatrzymywał, gdy jeszcze można było przemieszkiwać u sióstr. Jego chrześcijaństwo było dla mnie zagadką. Był po prostu wierzącym katolikiem, ale ciągnęło Go do duchów wykolejonych, zwichniętych i przetrąconych: Witkacego, Becketta, Gombrowicza, a nawet do potwornego Geneta. Może dlatego, że prawdy wiary przepuszczał przez swoją "francuskość", którą nasiąkał od dziecka, czytając w wieku paru lat zagmatwane dzieło Prousta, na dusze błądzące potrafił rzucać snop przenikliwej uwagi i wyrozumienia. Umiał odróżnić obcość duchowej strawy od wagi duchowego kruszcu, z którego zostali ulepieni. Choć może pisał o nich także dlatego, że miał podobne kłopoty co oni.

Kiedy któregoś dnia szliśmy przez żarnowiecki las, a za sosnami szumiało morze, powiedział: "Prawdziwa powieść jest historią rozczarowania". "Prawdziwą powieść stworzyły narody, które mają ręce we krwi" - odpowiedziałem na to, unosząc gałąź jarzębiny, która nam zagradzała drogę. Uważałem, że to nie przez przypadek powieść powołały do istnienia duchy kolonialnych imperiów, podbijających świat, które narrację uczyniły sposobem życia, ale on odrzekł tylko jednym słowem: "Stendhal". Wierzył, że rdzeniem dojrzałej kultury jest smutek rozczarowania.

Kingmaker

Poznałem wielu mistrzów interpretacji. Byli metodologicznie nienaganni, sprawni, zręczni i przenikliwi. Ale ich było wielu. Błoński był jeden. Metodologicznie krnąbrny, sobiepańsko synkretyczny, skuteczny i doskonały, sięgał do wszystkiego, co tylko się da. Cóż, w badaniach literackich żadna metodologia, nawet najbardziej platynowa, nie zastąpi osobowości. Naprawdę był pisarzem świetnie piszącym o pisarzach. Jego teksty miały "błońską" barwę i rozpoznawalny natychmiast rytm. Pisząc, był blisko dzieła. Nie bał się tych zbliżeń. Nie miał obsesji czystości, która zżera niektórych. Był ostatnim, który by wzywał do wzniesienia muru berlińskiego między krytyką a historią literatury. Nerw krytyczny pobrzmiewał w Jego tekstach literaturoznawczych, nadając im blask, siłę i głębię. Pisząc o dawnych pisarzach, zawsze ich włączał do żywej współczesności, która Go drażniła i ciekawiła. Jego Sęp Szarzyński, o którym napisał wcześnie, wiele mówił o skłonnościach współczesnej duszy do baroku. Gdy pisał o Prouście, miał na myśli tajemnice XX-wiecznej powieści, ale też własne kłopoty z literacką filozofią wiary. Jego - wierzącego - pasjonowały przygody artystów, którzy chcieli wypełnić absolutem sztuki miejsce po "umarłym Bogu".

Jego umysł miał w sobie lekkość i precyzję, jakiej nie spotykałem u innych. Francuskie słowo "esprit" dobrze oddaje energię Jego ducha. Tak łączyć swobodę pióra z dobitnością i powagą myśli potrafiło niewielu. Był znawcą kultury błyskotliwym. Umiał empatycznie zgłębiać sekrety artystycznej wyobraźni, zachowując przy tym ostrość krytycznego spojrzenia i zimną bezlitosność oceny, którą w rozmowie łagodził z wrodzonym sobie taktem. Był prawdziwym, pełnym uroku mistrzem rozmowy, jakich dziś widuje się coraz rzadziej. Słuchając Go, miało się wrażenie obcowania z kimś, kto znacznie więcej wie, niż mówi. Za żartami, w których celował, i swawolnym biesiadowaniem mangeura krył się człowiek ogromnej wiedzy, pełen duchowej siły i mądrości.

Czasem narzekał, że nie napisał wielkiego dzieła. Nie miał racji. Pisał tak, jak nakazywała mu Jego natura: nagłymi chwytnymi rozbłyskami uwagi i ciekawości. Wszędzie szukał wokół siebie zapowiedzi wielkości i cieszył się prawdziwie, gdy je czasem znajdował.

Był Kingmakerem, co jest warunkiem wielkiej krytyki. Miał charyzmat, bez którego krytyk się nie liczy. Jeśli kogoś wskazał palcem, publiczność literacka brała to pod uwagę. To on zbudował właściwie gmach chwały Witkacego, Gombrowicza i Mrożka, choć wielu ten gmach budowało razem z Nim. Był wierny swoim fascynacjom. Jego prace Witkacowskie, które pisał przez całe życie, złożyły się na dzieło, do którego będziemy sięgać jeszcze długo, choć powstawały w kapryśnym rytmie sporów i teatralnych odkryć.

Umiał słyszeć, co pisarz mówi, co u krytyków literatury jest raczej darem rzadkim. Nie należał do krytyków, którzy literaturze narzucają swój smak. Odnajdywał pisarza wartego uwagi i starannie go opukiwał ze wszystkich stron, by sprawdzić, jak dźwięczy metal, z którego dzieło wykute. Nie lękał się streszczać myśli Witkacego, uważnie rekonstruował linię rozumowania Gombrowicza w "Dzienniku". Nie starał się być ważniejszy od pisarzy, co jest u większości krytyków grzechem powszechnym. Miał naturalny dar zachwytu i nie krył się z tym, że podziwia Miłosza, chociaż przyznawał, że nie do końca go rozumie. Cenił Herberta - z oddalenia. O Różewiczu wypowiadał się skąpo.

Nie lubił, kiedy mówiliśmy do Niego "panie profesorze". Chyba nie bardzo wierzył w to, że literaturoznawstwo jest nauką. Lubił pisanie Pilcha. Na nocnym czytaniu Kościelskich, gdy Pilch czytał o "aktualnej kobiecie", zaśmiewał się, bił brawo i krzyczał: "Jeszcze! Jeszcze!". W głębi ducha był dość mroczną naturą i źle myślał o przyszłości. Przewidywał ogólne pogorszenie w kulturze. W pisaniu Stasiuka szukał - nie bez racji - iskier katolicyzmu. Cenił Tulli, chociaż mówił, że dziwaczy. Dobrze mówił o Baczaku. Lubił toruńskie rzeczy Myszkowskiego. Ale prywatnie czytał św. Augustyna.

Kiedy rozmawialiśmy o dawnych czasach, powiedział: "Pamiętam, co poczułem w czasach okupacji, gdy w jakichś drzwiach minąłem się z młodym esesmanem. Ja miałem na sobie podarty płaszcz. On był obszyty dobrze wyprasowanym suknem, wysoki, lśniący od żelaznych okuć i spojrzał na mnie tak, jakbym był ze szkła". Szliśmy wtedy po żarnowieckiej plaży: "To było straszne, widzieć te wielkie tłumy, które szły do getta, i czuć, że mało kto w Polsce przejmuje się ich losem. Bo przejmowało się niewielu". Tekst "Biedni Polacy patrzą na getto" nosił w sobie przez wiele lat. Publikując go, otworzył nową kartę w polskiej kulturze, wzniecając spór, który trwa do dziś.

Jedno niemieckie słowo

Niedobrze zaczęło się już koło 1995 r. Kiedyśmy szli ulicą Długą w Gdańsku, gdzie przyjechał jako recenzent na obronę habilitacji, mruknął: "Wiesz, zapominam imion pisarzy. Zdarza mi się to podczas wykładu". Wtedy sobie z tego żartowaliśmy. Mieszkał w bursie Szkoły Plastycznej na Chlebnickiej. Z okien widział dachy Gdańska. W wolnych chwilach jeździł po dalekich przedmieściach. Chciał być sam. Któregoś dnia jakiś osobnik wymusił na Nim haracz na wiklinowych piaskach w okolicach Twierdzy Wisłoujście.

Innym razem zamieszkał u sióstr na Świętojańskiej. Trochę Go to męczyło: rygor, godziny, porządek. Któregoś wieczora, gdyśmy Go odprowadzali do drzwi, powiedział: "Jak Szymborska do Gdańska przyjedzie, to ją tu wpakujcie".

Nie byłby tym, kim był, gdyby nie Pani Teresa. Byli bardzo ze sobą zaprzyjaźnieni. Wyspecjalizowany w rzeczach ducha, w rzeczach praktycznych był bezradny. Na krakowskim Rynku, w stosownej odległości od posągu Mickiewicza, powinno się postawić Pomnik Żony Pisarza Polskiego, tak jak się stawia wszędzie pomnik Nieznanego Żołnierza.

Ostatnie lata były najtrudniejsze. Na wieczorze poetyckim po pogrzebie Miłosza w kościele św. Katarzyny siedział niedaleko nas, jak inni. Patrzyłem na Jego profil. Wyglądał na zasłuchanego. Ale kiedy do Niego podszedłem, popatrzył na mnie oczami, w których nie było nic. Miałem wrażenie, że kolor tęczówek jest jaśniejszy niż dawniej. Gdy przedstawiłem się, podał mi rękę, lecz nawet się nie uśmiechnął, chociaż znaliśmy się od 20 lat. Dziwny, blady błękit pod powiekami. Odchodząc, rozmyślałem nad teologią Alzheimera. O tym, jak tęgie głowy znawców Pisma poradzą sobie z tajemnicą, której dotknąłem. Opiekun prowadził Go pod rękę, ostrożnie, powoli, jakby szedł razem z Nim po oblodzonym chodniku, chociaż był sierpień.

Był osobą publiczną, więc Jego choroba była sprawą publiczną. Pamiętam, co ktoś powiedział: "Promotor mojego magisterium umarł na to, promotor mojego doktoratu umarł na to, teraz moja kolej". Jedno niemieckie słowo wzniecało zimny wiew przerażenia. Myśląc o tym, co Mu się przytrafiło, zaglądaliśmy do własnego paszportu. I mówiliśmy sobie: jakież może mieć znaczenie to wszystko, co robimy.

Potem dochodziły do mnie wieści o tym, co się z Nim dzieje. Wszystko dalekie, odległe, bolesne. Wynurzał się z tych wieści jak ledwie uchwytne widmo człowieka, którego znałem. I myślałem tylko o jednym: co zrobić, by uniknąć Jego losu. Jak brzmiało to piękne, słynne zdanie, które wciąż brzmi w naszych uszach? Pozwólcie mi odejść do Domu Ojca Mego - szybko, jednym krokiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim, historykiem literatury i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio opublikował „Miłosz. Interpretacje i świadectwa” (2012) i tom esejów „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2013… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2009