„Dłużej niż na zawsze"

Czytając tę książkę, wydaną w rok po śmierci księdza Jana i ułożoną z fragmentów jego wypowiedzi, mam wrażenie, że słyszę jego głos. Wiele tu nowych szczegółów i pełnych uroku epizodów.

19.04.2007

Czyta się kilka minut

Ks. Jan Twardowski /fot. E. Lempp /
Ks. Jan Twardowski /fot. E. Lempp /

Szarobrunatna marcowa Warszawa rozświetlana reflektorami sunących Krakowskim Przedmieściem samochodów. Najpierw furtka przy kościele Wizytek. Wąska ścieżka nieco zabłocona. Potem mały piętrowy domek z drewnianą górką. Zza zielonych drzwi wychodzi pani w okularach - jak się potem okazuje, serdeczna przyjaciółka księdza Jana. Słyszymy, jak wspina się po skrzypiących schodach i głośno mówi: "Z Lublina przyjechały dwie panienki. Mówią, że kochają poezję Księdza...".

Możemy wejść, ale na krótko. Ksiądz Jan przeziębiony - ktoś przyniósł wiosenną grypę. Schody zapętlone i strome, jakby się wchodziło na wieżę. Zdejmujemy szaliki, czapki, płaszcze w korytarzu zawalonym gazetami, książkami, rzeczami cudownie bezużytecznymi i tymi pierwszej potrzeby. Pani Anna uchyla drzwi. Ksiądz Jan w dżinsowej koszuli i kocu na nogach siedzi na łóżku tuż przy piecu kaflowym. Wyciąga do nas ręce, szczupłe i delikatne. Jakbyśmy znali się od lat. Dobrze z nim być.

Czytając "Autobiografię" ks. Jana Twardowskiego, wydaną w rok po jego śmierci, mam wrażenie, że siedzę przy nim obok kaflowego pieca i słyszę jego głos. Tym bardziej że co kilka stron uśmiecha się z fotografii. Nawet ci, którzy znają wszystkie jego książki, nie będą rozczarowani: w "Autobiografii" odnajdą nowe szczegóły i pełne uroku epizody.

***

Spokrewniony z czarnoksiężnikiem Twardowskim nie był, choć porównanie z "polskim Faustem", którego duszę zaprzedaną diabłu ocala nauczona przez matkę kantyczka, wydawało mu się nawet przyjemne. Pochodził z typowej inteligenckiej rodziny, w której doliczył się kiedyś aż dziewiętnastu ciotek. Urodził się jeszcze za cara Mikołaja - w 1915 roku w Warszawie, jako jedyny syn państwa Anieli z Konderskich i Jana Twardowskich. Matka, której uroda uwieczniona została na starym dagerotypie, była najcieplejszym wspomnieniem jego życia. To jej ręce uczyły go "trzymać łyżkę, by nie trafiała do ucha/rozróżniać klon od jaworu". Zawsze pamiętał uczucie niepokoju, gdy czekał w korytarzu na jej powrót. Kiedy na schodach zabrzmiały jej kroki, Janek z siostrami otwierali już drzwi. "Matka moja tak święta że tylko przez skromność/w naszym domu rodzinnym nie czyniła cudów".

Ojciec był absolwentem Szkoły Technicznej Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej i specjalistą od kolejnictwa. W 1932 roku przejął obowiązki kierownika Działu Napraw Wagonów Osobowych w Pruszkowie-Żbikowie. Był bardzo religijny i dopóki mógł, służył jako ministrant do Mszy, nawet na ślubie własnej córki. Poza tym był z niego "straszny wykpis" i kawalarz. Dużo pracował, ale gdy tylko był w domu, zabierał dzieci na spacery, wystawy w Zachęcie czy do opery. Był pierwszym przewodnikiem Janka po Powązkach. Sentyment do Powązek został Księdzu na całe życie - przychodził tam często, aby zapalić znicze nie tylko na grobach swojej rodziny, ale także na grobie Bolesława Prusa czy Wiktora Gomulickiego, którego "Wspomnienia niebieskiego mundurka" były najukochańszą lekturą jego dzieciństwa.

Rodzina Twardowskich osiedliła się przy ulicy Elektoralnej, gdzie przez pewien czas mieszkał Słowacki, gdy był urzędnikiem banku. Z mieszkania Jerzego Petersburskiego dochodziły dźwięki szlagierów, które śpiewała cała ówczesna Warszawa. Mahoniowe meble, zepsuty fortepian, kilka rodzinnych portretów, popiersie Mickiewicza, Matka Boska Częstochowska na blasze, zegar szafkowy nazywany "Pater noster"... i mała wnęka między pokojami, w której rezydował Janek.

Kataryniarze, handlarze szatkujący kapustę czy ostrzący noże, świnka morska wyciągająca losy - to wszystko składało się na obrazek przedwojennego warszawskiego podwórka, w którego życiu Janek z radością brał udział. Różnice między ludźmi nigdy nie miały dla jego rodziców znaczenia - ze wszystkimi wymieniali ukłony na ulicy, niezależnie od tego, czy był to Żyd, katolik, "pani chustkowa" czy "pani kapeluszowa".

Należał do pokolenia kochającego książki. "Trylogię", III część "Dziadów", "Dewajtis" czytał mu ojciec na dobranoc. Lekturą dzieciństwa były jednak dla niego baśnie Andersena. Andersen "nobilitował w swych opowieściach te przedmioty i zjawiska, które wydawały się nic nie warte, pochylał się nad istotami, które zazwyczaj spychane są na margines", i uczył, że szczęście można odnaleźć wszędzie: w kufrze, piórze, kaloszach, krzesiwie. Okruch lustra, który wpadł nieszczęśliwym trafem do oka, wypływał razem ze łzami. Ta korzyść z płaczu wydawała się potwierdzać przekonanie, że absurd życia da się pogodzić z mądrością i dobrocią Boga. Dickensowskim humorem - "uśmiechem przez łzy" - urzekł Janka Makuszyński. Wielkim zaskoczeniem dla niego było, gdy poszedł odwiedzić swojego ulubionego pisarza, a ten przez gosposię odprawił go listem: "Drogi chłopcze, jestem w takim humorze, że chciałbym się powiesić". Mickiewicz, Słowacki i jego "Godzina myśli", o której pisał magisterium; Żeromski, Konopnicka, Prus - "do dziś lubię starą literaturę, bo opowiada o zwykłych ludzkich uczuciach".

Kto nauczył go wiary? "Matka mówiła mi, że jest Ktoś tajemniczy i niewidzialny, a ja ufnie za nią podążałem". Z okresu "dzieciństwa wiary" zapamiętał ubogich ludzi, którzy w święta szli do kościoła boso, z butami w rękach (zakładali je dopiero w kruchcie). Katechizm trochę go nudził, bo upraszczał wiarę, odbierał jej tajemniczość i niezwykłość. Podczas Mszy Świętej z ciekawością słuchał tylko Biblii. Jego wiara podobna była do wiary św. Paschalisa, który będąc dzieckiem, wdrapał się na wielki ołtarz i zapukał do tabernakulum, pytając: "Panie Jezu, jesteś tam?". Kiedyś zobaczył w pustym kościele płaczącego księdza. "Bałem się podejść do niego. Płakał przed Panem Jezusem".

Spotkanie z Bogiem nie zaczęło się od teologii. Małemu Jankowi Bóg objawił się jako niezwykły Człowiek, z którym chciałby się zaprzyjaźnić, który z pewnością - wierzył - nada sens jego życiu. Dopiero później zrozumiał, że Człowiek ten musiał być kimś więcej.

Pod wpływem ojca, któremu marzyło się, by syn został tak jak on inżynierem, Janek poszedł do Gimnazjum im. Czackiego o profilu matematyczno-przyrodniczym. Matematyki nie lubił, był urodzonym humanistą. Jako że pisał wiersze, choć piekielnie się tego wstydził, szybko trafił do "Kuźni Młodych", ogólnopolskiego pisma międzyszkolnego, gdzie poznał późniejszych wybitnych pisarzy i krytyków: Jana Kotta, Kazimierza Brandysa, Wojciecha Żukrowskiego, Ryszarda Matuszewskiego. Jako młody redaktor przeprowadził wywiady ze Staffem, Wierzyńskim.

Kiedy ukazał się pierwszy jego tomik, "Powrót Andersena" (1937), bardzo się tym przejął, jednak gdy w książce, którą wydano wkrótce potem, traktującej o debiutach, pominięto go, przestał pisać. Dopiero po wojnie dowiedział się o pozytywnej recenzji Józefa Czechowicza z tego tomiku. Po maturze zdał na polonistykę na UW. W 1939 roku otrzymał absolutorium (magisterium dokończył już jako kleryk) i stanął przed wielką niewiadomą. Czuł się zagubiony. To zagubienie pogłębiła wojna, choć zakładał optymistycznie, że nie potrwa długo.

***

Nie lubił wspominać tego okresu swojego życia, pamiętał jednak wiele szczegółów. Płacz kobiety, który był tak rozpaczliwy, że nawet po upływie wielu lat wydawało się mu, że ciągle go słyszy. Muzykę Chopina dobiegającą z okna mieszkania, która zdawała mu się nieludzka, bo zabrzmiała, gdy gestapo przeprowadzało egzekucję na Polakach. Choć formalnie do AK zwerbowany został przez szwagra dopiero w czasie Powstania, już wcześniej przewoził paczki, listy. "Czułem się jak Kopciuszek wciągnięty przez wydarzenia".

Wychodząc do Powstania z płonącego domu na Elektoralnej, wyniósł małego ołowianego żołnierzyka. W ruinach rodzina znalazła jeszcze kilka drobiazgów: sekretarzyk, list miłosny stryja, dwie srebrne łyżeczki... W pierwszych dniach Powstania omal nie zginął. Wysłany przez szwagra na Wolę, wpadł w sam kocioł. Niemcy "postawili wszystkich pod ścianą i chcieli rozstrzelać. Jednak przedtem jeden z nich kazał mi pokazać legitymację. Otworzyłem. Nie wiedziałem, że miałem obrazek Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Niemiec go zobaczył, spojrzał na mnie, odsunął od ściany i kazał odejść". Nigdy nie trzymał w ręce broni. "Śmierć w ulicach poznałeś (...)/i krwi dziecka ogromny na Grzybowskiej ślad". Piekło, które wtedy zobaczył, było czymś, o czym nie chciał pamiętać. Miał poczucie winy, że nie zginął. Czuł się dłużnikiem Pana Boga.

Choć w przedwojennym Kościele raziła go nietolerancja wobec mniejszości narodowych i ciasnota poglądów, w czasie wojny bardzo zbliżył się do niego - poznał księży, którzy przerażeni losem Żydów pomagali im. Marzenia o tym, by zostać żołnierzem i mieć ukochaną kobietę, nie spełniły się. W obecności kobiet czuł się nieco wystraszony i nieśmiały, a poza tym ciągle zakochiwał się bez wzajemności. One tymczasem wybierały go na powiernika, zwierzały się z uczuć do innych mężczyzn. Życie w obliczu śmierci rozbudziło go duchowo, przybliżyło do Boga jeszcze bardziej.

***

Powołanie do kapłaństwa uważał za tajemnicę. Po prostu obudził się kiedyś w nocy i zaczął chodzić po podłodze "jak czapla po desce". Przyszło mu do głowy, żeby zostać księdzem. Potem na przyjęciu u znajomych spotkał panią, która wywróżyła mu nie tylko śmierć jego koleżanki, ale również to, że on sam zostanie księdzem. Myśl o kapłaństwie przywołał później kolega z gimnazjum, Jan Skalski, którego matka na siłę wyciągnęła z seminarium. "Gdyby nie on, nie zostałbym księdzem". Kiedy ukrywał się po Powstaniu w Końskich koło Kielc, spotkał Stanisława Rostkowskiego, matematyka i psychologa, spokrewnionego z rodziną św. Stanisława Kostki, który doradził mu, by jak najszybciej jechał do seminarium. Zrozumiał, że to właśnie ten moment.

Bez żadnych dokumentów i poświadczeń został przyjęty do seminarium (przyjął go ks. Bogdan Jankowski, późniejszy benedyktyn). Czy zdawał sobie sprawę z tego, w jakim momencie podejmuje tę decyzję? Mówiono, że komuniści pozamykają kościoły. "Dziwiono się, że ktoś chce być księdzem. Tymczasem mnie właśnie to się podobało. To, że Kościół był słaby, zagrożony, bez żadnego triumfalizmu. Ten Kościół był mi bardzo bliski".

W seminarium nauczono go, że jako ksiądz ma być jak ośla szczęka w ręku Samsona, działająca mocą Boga. Ma być przezroczysty, aby to nie jego było widać, lecz Boga. Tak traktował potem całe swoje kapłaństwo oraz pisanie. "Przecież to nie ja ludzi rozgrzeszam, tylko Bóg czyni to przeze mnie. I to mi pozostało w pisaniu wierszy: nie mam świadomości, że sam je piszę". Dobrze zapamiętał dzień swojej pierwszej Mszy w kościele w Katowicach, dokąd przeniosła się jego rodzina po wojnie. "Nie jadłem obiadu ze wzruszenia, choć podano mi zsiadłe mleko z kartoflami, nie mogłem się nawet przeżegnać, bo trzymałem stale w rękach pół tysiąca obrazków do rozdawania. Wtedy sama mamusia mnie przeżegnała".

"Nowo wyksiężonego" skierowano na parafię do Żbikowa - pół wieku temu była to wioska na przedpolach Pruszkowa. Przybyłego wprost z drogi proboszcz Franciszek Dyżewski zaprowadził do kościoła, zapalił świece, otworzył tabernakulum. "Uklękniemy i teraz pomodlimy się, bo będziemy razem z Nim mieszkać". Tak uroczystego ingresu młody ksiądz nie mógł zapomnieć, a kościół - choć pełen bohomazów i po prostu brzydki - zachwycił go. Był to właśnie ten pierwszy kościół, w którym - jak pisał - "gdy zamykałem Jezusa w tabernakulum zawsze z cząstką/czyjegoś płaczu/gdzie modliłem się żeby nigdy nie być ważnym".

Tam wygłosił również swoje najkrótsze w życiu kazanie. Pod pulpitem na ambonie proboszcz ukrywał czaszkę, którą posługiwał się nieraz jako rekwizytem (np. wołając "Nie chowaj się za filar! Tak będziesz wyglądała!"). Kiedyś, gdy ksiądz Jan zaczynał właśnie kazanie, czaszka wypadła spod pulpitu i z hałasem potoczyła się po schodach ambony. Ks. Jan powiedział tylko "Amen" i zszedł z ambony.

Chciał być użyteczny - zauważył, że jedna z dziewczynek nie ma butów, więc kupił je. Okazało się, że to córka pracownicy UB, która potem mu oświadczyła: "Miałam polecenie, żeby księdza śledzić, bo ksiądz nowy, nie wiadomo jaki. Ale nigdy niczego złego o księdzu nie powiem". Piszący wiersze i nie bardzo przytomny - taką miał opinię w UB, którego pracownicy chcieli zwerbować go na "księdza patriotę". Raz udało mu się przed nimi uciec. Nie ustąpili - przyjechali ponownie i zabrali go samochodem do Urzędu. Kilka godzin czekania na korytarzu. Potem pouczenia od sześciu zdenerwowanych panów usadowionych za stołem. "Każdy z nich zaczął mi udowadniać, że nie ma Boga, a jeden (...) przypomniał, że za króla Łokietka pewien biskup miał dziecko. Raptem powiedziałem: - A ja Pana Boga widziałem. - Tak? - Tak. Zamilkli. Po chwili jeden z nich wstał i oznajmił mi: - Ksiądz jest wolny". Widocznie uznali go za wariata, nie zauważając nawet, jak inteligentnie ich zaszachował.

W Żbikowie Ksiądz Jan przeżywał trudny okres - samotność, lęk przed ubekami. Lęk przed staniem podczas Mszy tyłem do ludzi. Sposób odprawiania Mszy przed reformą soborową uważał za dziwactwo. Sobór go uratował - patrzenie na ludzi podczas Mszy zbliżyło go do nich jeszcze bardziej.

Po wojnie pisał tylko do szuflady. Dla siebie, nie czując nad sobą bata mody literackiej. Takie wiersze "znalazły przyjaciół" - szczególnie w środowisku "Tygodnika Powszechnego". Jerzy Turowicz życzliwie zachęcał do pisania. Odpowiadał na każdy list od razu odwrotną pocztą. "Jego listy zawierały bardzo wnikliwe spostrzeżenia, świadczące o pogłębionej lekturze (...). Wiele mnie nauczył. Był człowiekiem nie tylko wiedzy, ale modlitwy. Człowiekiem czystego serca".

Dzięki Turowiczowi zaistniał w literaturze. Także dzięki Jerzemu Zawieyskiemu, który namówił go do przygotowania do druku zbioru wierszy. Redaktorzy wydawnictwa Pallottinum przyjechali bryczką z Ożarowa po maszynopis. "Sam niczego nie szukaj, ale jeżeli będą chcieli, to się zgódź" - doradził Księdzu jego spowiednik.

***

Tom drugi "Autobiografii" otwiera przeniesienie ks. Twardowskiego do warszawskich Wizytek (1959), gdzie przebywał już do końca życia. To czas dojrzewania, codziennego oddawania swojej woli Bogu, powtarzania: "ufaj jak chłopiec z otwartą buzią/Bogu się mówi - tak". Czas nocnych wędrówek po Warszawie i samotnych wigilii, by w ten sposób jednoczyć się z opuszczonymi i cierpiącymi. Czas gromadzenia wokół siebie ludzi.

Przyciągał wszystkich: dzieci, naukowców, którzy nieoczekiwanie przychodzili prosić o chrzest, skłóconych małżonków, ludzi starych, którzy zwierzali mu się, że nikt ich nie kocha, psychicznie chorych. Modlił się incognito na świeckim pogrzebie Artura Sandauera. Przywoził Komunię Świętą chorej Annie Iwaszkiewiczowej do Stawiska. Żył w dwóch światach: w szarzyźnie PRL-u i w świecie ludzkich zwierzeń, tęsknoty za Bogiem i miłością. "Pośród nich odczuwam moc modlitwy".

Choć już jako dziecko przeczuwał, że cierpienie jest potrzebne ("Wkładałem nawet kamyk do buta, żeby trochę pocierpieć i ćwiczyć cierpliwość"), z chwilą, gdy poznał dziewięcioletnią dziewczynkę, która umierała bez buntu, zasłaniając twarz, by matka nie widziała na niej bólu, zrozumiał, że nie można Bogu stawiać pytania: "dlaczego?". Jest w tym coś niewłaściwego - uważał; to tak jakby postawić Boga pod ścianą. Zrozumiał, że Bóg odpowiada zawsze w innym języku. Jak Hiobowi, jak tej świętej dziewczynce.

Modlił się przy łóżkach wielu umierających. Również przy nieprzytomnym Janie Śpiewaku, poecie, mężu Anny Kamieńskiej. Kiedy kapłan odszedł, wspominała Kamieńska w "Notatniku", "Janek obudził się i powiedział nagle wyraźnie: »Ksiądz się modlił. Jestem szczęśliwy«". Historia przyjaźni Księdza z Kamieńską to również historia dochodzenia poetki do wiary: "Szukałam umarłego, znalazłam Boga". Kiedy Ksiądz dedykował jej wiersz "Śpieszmy się", ona odpowiedziała: "Nikogo nie zdążyłam kochać/choć się tak spieszyłam/jakbym musiała kochać tylko puste miejsca". Tydzień przed śmiercią pisała do Księdza: "Wiesz, dawniej bardzo lubiłam czytać wiersze. Teraz - zniechęcona - już nie mogę czytać oprócz Twoich wierszy. Są i mądre, i piękne, i zabawne. Do każdego trzeba się uśmiechnąć inaczej. Dziękuję za każdy wiersz, powtarzam sobie wiele razy niektóre zwroty i cieszę się nimi. Pamiętam, jak czytaliśmy je razem". Przyjaźń z Kamieńską uważał za najważniejszą w życiu. "Razem czytaliśmy i tłumaczyliśmy Ewangelię. To się rzadko zdarza, by czytać z kobietą Ewangelię".

Naprawdę znanym poetą stał się dopiero w latach 80., dlatego jako autor wierszy czuł się jak nastolatek. Chciał się nimi dzielić jak opłatkiem - z wierzącym czy niewierzącym, grzesznikiem czy świętym. Czytelnicy to docenili. W 1976 r. czytelniczka z Łodzi pisała do "Tygodnika Powszechnego", że nie mając nadziei na kupno tomiku "Znaki ufności" przepisała go podczas choroby w szpitalu. Tylko PRL-owska cenzura stawiała absurdalny opór. W 1962 r. uznała kilka jego wierszy za "wojujące" lub "zbyt pesymistyczne". A w 1982 r. usunęła z "Tygodnika" wiersz "Baranku wielkanocny" ze względu na słowa: "Baranku wielkanocny coś wybiegł z rozpaczy/z paskudnego kąta/z tego co po ludzku się nie udało/(...) prawda że trzeba dostać pałą/by wierzyć znowu".

Chciał, by jego wiersze były pogodne. Tymczasem zdarzało się, że recytujący je aktorzy robili z niego tragika. Był tym przerażony. Nigdy też nie miał "ambicji, żeby być »kierunkiem literackim«". Uważał po prostu: "jestem inny od innych. I moje wiersze są inne od innych. Pytają mnie, czym jest dla mnie pisanie wierszy. Pisanie wierszy jest grzechem pięknym". Humor towarzyszył mu zawsze. Jako świadectwo pokory, środek, za pomocą którego pokazuje się własną niedoskonałość. "Kiedyś napisałem do jednej pani w liście, że nie mam kogo całować, więc całuję psy podwórzowe. Nie odpisała mi wcale. Niektórzy ludzie nie mają poczucia humoru i wyobraźni".

Kiedy znalazł się w szpitalu, modlił się powtarzając "Jezu, ufam Tobie". Wiedział, że On siedzi obok niego. Przypominał sobie po imieniu i nazwisku wszystkich ludzi, od których zaznał życzliwości. "Trwało to wieczór, całą noc i - do rana nie skończyłem". Nie bał się śmierci - "sama śmierć to przejście, jakby zdejmowano z nas koszulę - taka chwila nagości". Uważał, że okrutnym żartem byłoby, gdyby Bóg dał życie człowiekowi po to, by je następnie odebrać. "»Śmierć miłość od śmierci ocala«. Śmierć ocala miłość. Jeżeli kogoś naprawdę kocham - nie wierzę w jego śmierć".

***

"Autobiografia" to opowieść o kimś, kto choć przez całe życie uważał się za brzydkie kaczątko, czuł się jednocześnie bardzo kochany przez Boga. Czytając ją, czuje się dobro, którego ksiądz Jan świadkiem, a właściwie świadectwem był przez całe życie. Uśmiech świętego. "Wdzięk pobożności". Jego pozbawioną patosu fascynację Bogiem, przyrodą, człowiekiem. To historia szczęśliwego księdza. "Nie jestem wcale taki genialny i nie za mądrze wyglądam, a gromadzę ludzi przy sobie i natychmiast staram się prowadzić ich dalej, do miłości Boga i człowieka. Prawie nie wychodzę z domu, a wszystko koło mnie się obraca. Fenomen jakiś!" - mówił w swoje dziewięćdziesiąte urodziny.

To również opowieść o ludziach, którzy pojawili się na jego drodze: o prof. Władysławie Tatarkiewiczu, z którym miał pisać filozofię dla dzieci; o prof. Gustawie Wuttke, oprowadzającym go po polach i lasach jak po muzeach; o młodym człowieku, który prosił go o spowiedź przedślubną, mimo że jego narzeczona umarła kilka dni przed ślubem; o niepełnosprawnym chłopcu, który podarował mu kasztan w dowód sympatii; o ósmoklasistce z Ciechanowa, która przyjechała do niego z prośbą, by odprawił Mszę za duszę Dziewczynki z zapałkami.

Wypada podziękować tym, którzy ocalali jego słowa. Zwłaszcza Aleksandrze Iwanowskiej, która ułożyła dwa tomy "Autobiografii", składając w całość rozproszone po różnych publikacjach fragmenty wywiadów i wspomnień. "Wypisują o mnie różne bzdury, a ja chciałbym ci podyktować historię mojego życia, prawdziwą, ale pogodną" - mówił ksiądz Jan do swej edytorki. Kiedyś powiedział jej: "Szenic mówił: »Jak piszesz o umarłym, to on opiekuje się książką«. Człowiek umiera dwa razy: raz, kiedy sam umiera, drugi, kiedy umierają jego przyjaciele. Kto go wtedy wspomni? Ten, który go wskrzesza w książce. Wskrzeszenie człowieka. Autor ma odpowiedź z tamtego świata".

"Autobiografia" to kolejny dowód na to, że śmierć nie jest w stanie odebrać ludzi naprawdę nam bliskich. Spełnia się to, co Ksiądz Jan napisał mi kiedyś w dedykacji: że jest ze swymi przyjaciółmi "dłużej niż na zawsze".

Ks. Jan Twardowski, "Autobiografia. Myśli nie tylko o sobie", t. 1: "Smak dzieciństwa, 1915-1959", t. 2: "Czas coraz prędszy, 1959-2006", opracowała Aleksandra Iwanowska, Kraków 2006/2007, Wydawnictwo Literackie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (15/2007)