Czerep sobie radzi

Sarmacki stosunek do śmierci wciąż w nas żyje. Makabrę rozpadu i gnicia oswajamy śmiechem – to całkiem niezła terapia.

27.10.2013

Czyta się kilka minut

„Taniec śmierci” – fragment dekoracji kaplicy Pana Jezusa w kościele p.w. Trójcy Świętej w Tarłowie. Po 1655 r., tzw. warsztat Mistrza Tarłowskiego / Fot. Jakub Jagiełło
„Taniec śmierci” – fragment dekoracji kaplicy Pana Jezusa w kościele p.w. Trójcy Świętej w Tarłowie. Po 1655 r., tzw. warsztat Mistrza Tarłowskiego / Fot. Jakub Jagiełło

Dawno temu na „szczęśliwą paradoksalność” polskiego myślenia o śmierci zwrócił moją uwagę pewien Włoch od lat badający naszą kulturę. Owszem, dużo w naszym doświadczeniu żałobnym zamyślenia, tkliwości, powagi, czasem nawet koturnowości. Owszem, ważna jest pamięć o przodkach, dająca poczucie wspólnoty, ciągłości, trwania, kontynuacji. I materialność tej pamięci, domagająca się porządnego nagrobka, zniczy i kwiatów, czasem tylko wzruszającej tabliczki, przypominającej przechodniowi imię człowieka, którego prochy zostały gdzieś w obozie koncentracyjnym czy stepach Kazachstanu.

Jest jednak i druga strona, mająca swe źródło w zmysłowości, żywiołowości, a przede wszystkim ironiczności polskiego sarmatyzmu: – Kiedy przyjechałem do Polski, zdumiały mnie witryny przedsiębiorstw pogrzebowych. Wystawne, bogactwem form i pomysłów niewiele ustępujące salonom mody ślubnej, nie chowające się wstydliwie w podwórkach i oficynach, ale śmiało wyglądające na ulice – mówił włoski badacz. – No i te fantazyjne nazwy: „Styks”, „Ostatnie pożegnanie”, „Charon”, „Epitafium”, „Wieczny Odpoczynek”, „Atena”, „Kalia”. Nie widziałem tego w żadnym innym kraju...

Pamiętam, że najbardziej uderzyła mnie ta ostatnia uwaga, natychmiast przywołująca na myśl wielkie theatrum, jakim był w barokowej Polsce ceremoniał pogrzebowy. Czyżbyśmy nadal przechowywali gdzieś w tyle głowy tamten obraz, podświadomie przenosząc jego elementy w czasy współczesne? A jeśli tak, to co z tego wynika – na dobre i na złe?

POGRZEB TRIUMFALNY

Pogrzeb miał w Rzeczypospolitej szlacheckiej nader oryginalny wymiar. Ból i żałoba mieszały się z manifestacją rodzinnego splendoru, autentyczny żal walczył o pierwszeństwo ze spektaklem, kazania wychwalały niebiosa a panegiryki doczesność, modlitwa i pokuta nierzadko przegrywały z rozkoszami polowania i uczty. Tak jakby pogrzeb nie dowodził – jak głosili kontrreformacyjni kaznodzieje – bezradności człowieka wobec śmierci, ale wprost przeciwnie: w pewien sposób ją unieważniał, przynajmniej na chwilę, głosząc pochwałę życia.

Zauważył to zresztą Bernard O’Connor, Irlandczyk, który przyjechał do Polski, by przyjąć posadę nadwornego lekarza Jana III Sobieskiego. Pisał: „W pogrzebach Polaków tyle jest okazałości i pompy, iż prędzej wziąłbyś je za tryumfy niż za pochowanie zmarłych”. Miał rację.

Kiedy po miesiącach, a niekiedy nawet latach przygotowań kondukt pogrzebowy pojawiał się wreszcie w miejscowości, w której miał spocząć zmarły, dla setek, a nawet tysięcy osób, uczestników i obserwatorów rozpoczynało się barwne, dynamiczne święto.

Co ważne, na równych prawach brał w nim udział ten, którego zamierzano pochować – obecny za sprawą archiminusa, czyli sobowtóra (to on, odziany w zbroję, „w finale” uroczystości spadnie z konia), a także dzięki portretowi przybijanemu u szczytu trumny. Czasem w jej wieko wprawiano szybkę na wysokości głowy. Tak, by zmarły mógł podziwiać widowisko. By docenił wysiłki swoich spadkobierców, którzy zapewnili mu rozliczne puste mary reprezentujące przodków (jego własne wyróżniały się szczególną ozdobnością), konie z tarczami herbowymi, bramy triumfalne, wielki katafalk nazywany „zamkiem żalu” (castrum doloris), fajerwerki, chorągwie żałobne. By usłyszał wszystkie (czasem idące w setki i przekładające się na długie godziny) kazania i mowy panegiryczne, w których przywoływano greckie bóstwa, rzymskich senatorów i władców Orientu. By wraz z żyjącymi cieszył się „przerwami” w żałobie, kiedy pito i jedzono, strzelano do jeleni i zajęcy, oglądano przedstawienia teatralne i żonglerów, słuchano wędrownych grajków i zawodowych gawędziarzy. A wszystko to przez dwa, trzy, cztery dni...

Oczywiście, mówimy o obyczajach warstw uprzywilejowanych, ale – jak zauważa irlandzki obserwator – „na pogrzeb, jaki np. we Francji przysługiwał książętom krwi i dostojnikom państwowym, sili się w Polsce każdy średniozamożny szlachcic”. Co więcej, spektakl ten dostarczał „rozrywki” także poddanym, oddziaływał na całe społeczeństwo.

W notatce O’Connora wyraźnie wybrzmiewa ton krytyczny – bo też dla wielu, nie tylko cudzoziemców, polska pompa funebris była najzwyklejszym marnotrawieniem majątku i objawem megalomanii. A jednak zjawiska nie dało się ukrócić, nawet jeśli umierający w ostatniej woli prosił o skromność i intymność pochówku. Przekonali się o tym na własnej skórze ojcowie z Towarzystwa Jezusowego – wykonawcy testamentu zmarłej w 1654 r. Anny Alojzy Chodkiewiczowej, która zamiast na magnacki spektakl wolała przeznaczyć pieniądze na remont kościoła zakonnego w Jarosławiu. Tam właśnie, gdy zwłoki przenoszono z klasztoru benedyktynek św. Mikołaja do jezuickiej fary, doszło do zamieszek między licznie zgromadzoną familią a bracią zakonną (podobno krewnych najbardziej zirytował zbyt niski, ich zdaniem, katafalk). Sprawę załagodził dopiero nuncjusz papieski.

Katolickim „purytanom” nie udawało się nawet coś znacznie prostszego: kolejne synody bezskutecznie żądały, by podczas pogrzebów nie opowiadano z ambon dykteryjek, anegdotek i bajek. Wydaje się, że dawnym Polakom zależało, by do officium defunctorum, liturgii żałobnej, wprowadzić jak najwięcej witalności – nawet jeśli miało to oznaczać pierwotność, pogaństwo, a nawet swoisty „biologizm”. Ten rodzaj oswajania śmierci pozwalał spojrzeć na nią zarówno z przymrużeniem oka, jak i z ironicznym dystansem. Dowodzi tego polska sztuka barokowa.

FUNERALNE BALETY

Od połowy XVII wieku w Polsce zaczęły pojawiać się przedstawienia „tańca śmierci” – choćby te z kaplicy Pana Jezusa kościoła Trójcy Świętej w świętokrzyskim Tarłowie i z kościoła bernardyńskiego w Krakowie. Motyw makabrycznego karnawału w sztuce i literaturze Zachodu zyskał „popularność” znacznie wcześniej, w XIV i XV wieku, gdy nad Europą krążyło widmo „czarnej śmierci” (dżuma wybiła wtedy 45-50 procent populacji), a prowansalski trubadur Peire Lunel de Montech donosił z ogarniętej zarazą Tuluzy: „I ja pochowałem piątkę moich dzieci własnymi rękami (...) Umarło tak wielu, iż wszyscy wierzyli, że to koniec świata”.

Polskę największa trauma europejskiego średniowiecza szczęśliwie ominęła (choć mocno dotknęła naszych sąsiadów), a historycy do dziś zastanawiają się, jak to w ogóle było możliwe (jedni przypuszczają, że nasze państwo stworzyło jakiś rodzaj „kordonu sanitarnego”, inni spekulują, że byliśmy genetycznie odporni na tę odmianę dżumy). W każdym razie dance macabre na dobre zaistniał w Polsce znacznie później – jako element polityki po Soborze Trydenckim, która podkreślała znaczenie pokuty i zwracała uwagę na nieuchronność śmierci, a zarazem jako konsekwencja naszej własnej traumy – potopu szwedzkiego, klęski, której nie dało się porównać z żadną wcześniejszą, którą jednak stopniowo leczono, choćby tylko paliatywnie, wiktoriami „Lwa Lechistanu”, Jana III Sobieskiego.

Czy barokowe tańce kościotrupów w polskich kościołach to wyłącznie dowód naszego cywilizacyjnego zapóźnienia? A może traktowaliśmy śmierć „po gospodarsku”, jako coś naturalnego? W tarłowskim wizerunku trudno doszukać się grozy, makabry czy choćby zwykłego smutku. Nie sprawdza się nawet moralizatorstwo, którego celem byłoby przypominanie, że śmierć może przyjść w najbardziej nieoczekiwanej porze życia. Widzimy za to zadowolonego z siebie truposza, który niczym wiejski złodziejaszek wyjada owoce z kosza na plecach nic niepodejrzewającego ogrodnika; innego, który nie bacząc na wylewające się z otwartego brzucha jelita, wytwornym gestem wsparł szkielet o kosę i wdał się w dyskusję z młodzieńcem trzymającym w ręku obumarłe tulipany. Trudno uwierzyć, by rozmawiali o zwiędłym życiu, chodzi najpewniej o zwykły zawód miłosny – ani pierwszy, ani ostatni.

Całość artystycznej koncepcji podsumowuje dumny szlachciura (sportretowany dokładnie, jakby arcywzorzec gatunku), który ściąga co prawda w geście powitania czapkę przed rachitycznym kościotrupem, ale całą swoją posturą, każdym gestem daje znać, kto tu naprawdę jest panem. Zdaje się pouczać przybysza: „Znaj proporcją, mocium panie”. Jeśli ten taniec jest grą, z całą pewnością wygrywa w niej życie – nie śmierć.

Malowidło olejne z krakowskiego kościoła bernardyńskiego nie ma w sobie nic z elegancji i harmonii, klasy i wartości, które charakteryzują tarłowską kaplicę. Cechuje je natomiast dosadność i tempo satyry społeczno-politycznej (nawet jeśli bardzo niezdarnej). Bo i rymy towarzyszące tańczącym ze śmiercią są proste, by nie rzec: prostackie. Ot, choćby taka „strofa”, przez nieznanego z nazwiska autora włożona w usta króla: „Dałbym Berło y z Korono / By mię s tańca Uwolniona / O? Nader przykre niestety / Które śmierć skacze Ballety”. Nieważne, czy – jak kłócą się interpretatorzy obrazu – chodzi o Mikołaja Korybuta Wiśniowieckiego, czy też tylko o pewien „kukiełkowy” typ władcy, który nie dorósł do swojej funkcji. Nieważna jest jakość językowa czy artystyczna dzieła. O jego sile przesądzają groteska, karykatura, komizm – i szybki, „karnawałowy” rytm kompozycji.

PRZYJEMNOŚCI PROSEKTORIUM

O tym, że śmierć i zabawa grają ze sobą, że w mówieniu o Kostusze przydaje się koncept i dowcip, nawet jeśli gruby, dobrze wiedział jezuita tworzący w odległych ostępach Księstwa Litewskiego, autor „Uwag rzeczy ostatecznych” – ksiądz Józef Baka. Dlatego z czarnym humorem głosił damom, że „w lot kapturki podrą szczurki / Tam bukiety i tupety / Salopy od ropy / Zbotwieją, struchleją”. Rycerzom zaś czującym się potomkami Sarmatów przypominał, że „Macedończyk zburzył Greki / Sam w Kocyta wleciał rzeki / Tam płynął i zginął / gdzie groble na wroble”.

W taką poetykę doskonale wpisują się nasze portrety trumienne – jak twierdzą niektórzy, jedyny twór oryginalny, który wprowadziliśmy do międzynarodowej historii sztuki. Obrazy te stanowczo przeczą zasadzie de mortuis nihil nisi bene. Miałeś, mospanie, długi nos? Na obrazie będzie jeszcze dłuższy. Miałeś nabrzmiałe od opilstwa policzki? Będą jeszcze czerwieńsze. Miałaś, waćpani, wałki tłuszczu zamiast szyi? Pięknie je uwypuklimy.

To prawda, podobizn tych nie malowali artyści miary Rembrandta, Rubensa czy choćby tylko Bacciarellego. Ale nie o to chodzi: im po prostu nie zależało, by w jakikolwiek sposób idealizować albo przynajmniej nieco „poprawić” swego modela. Element naturalizmu ocierającego się o karykaturę był niejako wpisany w tę konwencję. Czy miało to stanowić swoistą przeciwwagę dla przepychu samego pogrzebu?

Talent postponowanego przez lata Baki docenił Czesław Miłosz, pisząc w manierze jezuity poświęcony mu wiersz. Tym razem zamiast traktatu poetyckiego, metafizycznego czy teologicznego otrzymujemy definicję śmierci rodem wprost ze szlacheckiego zaścianka gdzieś w białoruskich lasach: „Otchłań nie ma nogi / Nie ma też ogona / Leży obok drogi / Na wznak odwrócona (...) Otchłań nie je, nie pije / I nie daje mleka / Co robi? Czeka”. Prosto i dosadnie – jak na gospodarza przystało.

Zresztą, ksiądz Baka ma w kulturze polskiej bezpośredniego następcę – Macieja Zembatego. Całkiem niedawno, w czasach, kiedy jeszcze istniała kultura studencka, w schroniskach górskich i przy ogniskach śpiewano – na melodię „Marsza żałobnego” Chopina – piosenkę pt. „Ostatnia posługa”. Przypomnijmy: zamknięty w trumnie nieboszczyk współczuje żałobnikom, którzy odprowadzają go do grobu. On leży sobie wygodnie w ciepłej i suchej trumnie. Oni muszą go nieść, moknąc w deszczu. „O wieko bębnią krople dżdżu / Kołyszą słodko mnie do snu / Ubogim krewnym trumna wrzyna się w ramiona / I już ledwo idzie żona / Raz, dwa – i lewa, raz, dwa – i lewa”.

A skoczna melodyjka „W prosektorium najprzyjemniej jest nad ranem”, dla której późnym wieczorem pozostawało się przy Trzecim Programie Polskiego Radia, by trochę się pośmiać, trochę pobać, a trochę zadumać? „Świeży uśmiech opromienia / Tak poważne kiedyś twarze / A niektórzy szczerze szczerzą ząbki swe”. Czyż opis uciech, jakimi oddają się zmarli, zanim przeszkodzą im żyjący, nie przywołuje obrazu naszych barokowych tańców śmierci? Artefakty z różnych epok, ale z tego samego obszaru kulturowego łączy podobny przekaz: nie epatują makabrą rozpadu i gnicia, ale oswajają ją śmiechem – a to całkiem niezła terapia.

NAGROBKOWE ZŁOŚLIWOŚCI

Nie tylko Baka, także Wacław Potocki, inny barokowy poeta kpiący z marności żywota ludzkiego, doczekał się późnych wnuków. Podczaszy krakowski, arianin zmuszony po potopie szwedzkim do przejścia na katolicyzm, jest autorem „Nagrobków różnych stanów i kondycyj”. To mniej lub bardziej złośliwe pastisze górnolotnych epitafiów nagrobnych, adresowane nie tyle do konkretnych osób, ile do pewnych typów ludzkich: od prostytutki i ciury po biskupa (nierzadko wyraźnie wyczuwa się podtekst polityczny).

Najbardziej lubię wiersz poświęcony pływakowi: „Widzieć mnie było w ten czas, gdym w zupełnej sile / Puszczał się na Bałtyckie morze o pół mile / Gdym kilkakroć przepływał Wisłę jednym cugiem / Za igrzyska Dunajec i San mając z Bugiem / Dzisia mnie w jednym lichym moczydle konopii / Nieszczęsny kurcz i moja nieostrożność topi”. Żadnego patosu, żadnej mitologii, ot, opowieść o przypadku.

Śladem Potockiego poszli najpopularniejsi poeci polscy XX wieku – nie stroniąc zresztą od kpin ad personam. W wierszyku Stanisława Jerzego Leca kryje się sporo dobrodusznej sympatii do bohatera: „Tu leży Minkiewicz Janusz / Nie budź go, o Panie! / Kminek, piołun, anyż / Wytrzeźwieje. Wstanie” („nagrobki” pijaków to zresztą temat sam w sobie). Za to Jan Brzechwa był wręcz okrutnie prostolinijny: „Zmarł Iwaszkiewicz Jarosław: / Prawdą a Bogiem, / Ty go, Partio, błogosław / Krzyżyk na drogę”. Do tak zacnego grona autorów dopisać jeszcze trzeba Tuwima, Gałczyńskiego, Hemara, Kerna... Aż po Wisławę Szymborską, która, jak pamiętamy, stworzyła własne epitafium. Ale także po anonimowych bywalców przyjęć, cieszących się opinią „duszy towarzystwa”.

O tym zaś, że gatunek ten cieszy się w naszej kulturze sporą popularnością, świadczy antologia opracowana przez Annę Bikont i Joannę Szczęsną pt. „Epitafia, czyli uroki roztaczane przez niektóre zwłoki”, w której autorki zebrały czterysta utworów (głównie z łamów „Cyrulika Warszawskiego”, „Szpilek”, „Przekroju”). Książka wydana została w 1998 roku – i jestem przekonana, że jej wznowienie okazałoby się finansowym sukcesem.


Przed wielu laty, tuż przed 1 listopada, spacerowałam po krakowskich cmentarzach z zaprzyjaźnionym Niemcem. Na każdym cmentarzu ruch na alejkach był tak duży, że trudno było przemieścić się z jednego miejsca w drugie. Odbywało się jedno wielkie szorowanie grobów, kupowanie kwiatów i świeczek, pojemniki na śmieci były już przepełnione. Zdumiony monachijczyk powiedział: – Wiesz, nigdy nie widziałem tak żywotnego, radosnego cmentarza. U nas wszystko jest takie sterylne, takie praktyczne. A tu? Jak przed Sylwestrem.

Na chwilę przestałam się wstydzić wszechobecnych sztucznych kwiatów o landrynkowych kolorach, gigantycznych zniczy z plastikowymi figurkami aniołków, pseudomarmurowych nowobogackich nagrobków.

Może wieszcz nie do końca miał rację, utyskując nad czerepem rubasznym, w którym kryje się polska dusza anielska? Może czasem ten czerep do czegoś się przydaje?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2013